Para w gwizdy

·

Para w gwizdy

·

Internet i współczesne media masowe paraliżują aktywność społeczną zamiast ją rozbudzać. Choć starają się sprawić wrażenie „interaktywności”, „wyrażania głosu ogółu”, „bycia blisko człowieka”, „zaangażowania”, „docierania do sedna”, „wnikliwości”, „reagowania”, tworzą kulturę, w której jest miejsce tylko na narzekanie i oburzanie się, nie ma go natomiast na realne inicjatywy. Struktura nowoczesnych mediów jest zorganizowana tak, aby ich odbiorcy nie podjęli żadnej faktycznej aktywności – cała ich energia ma zostać skanalizowana w jałowym gadulstwie, będącym jedynie kiepską namiastką zaangażowania w dany problem. Takie zaangażowanie mogłoby bowiem wymknąć się spod kontroli, sprawić, że obywatele odkryją nowe aspekty rzeczywistości lub choćby własne, nie podsuwane im sposoby interpretacji. Zaangażowanie jest niebezpieczne. Bezpieczne są cynizm i narzekanie.

Ten problem widać najbardziej, wbrew pozorom i spotykanym opiniom, bynajmniej nie w telewizji. Choć o­na uchodzi za najbardziej „jałowy” ze wszystkich środków masowego przekazu, to problem jest znacznie bardziej wyraźny wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę nowoczesną prasę oraz Internet. Telewizja jest medium „chłodnym”, nie skłaniającym do zaangażowania w cokolwiek poza biernym oglądaniem i komentowaniem. Jest o­na jednak również takim medium, które nawet nie stwarza namiastki owego zaangażowania. Twórcy telewizji zdają się mówić tak: mamy wam coś do powiedzenia i pokazania, ale wasza postawa wobec tego zupełnie nas nie interesuje. Oczywiście nikt nie wyrazi tego wprost, gdyż obowiązuje zasada kokietowania publiczności – odbiorców reklam. Nikt też jednak nie sili się na sprawianie wrażenia, jakoby razem z telewidzami zamierzał tworzyć pewną wspólnotę wokół jakiegoś problemu i prób jego rozwiązania.

Inaczej jest ze współczesną prasą masową. Jej twórcy usiłują wmówić czytelnikom, że „jesteśmy razem” – wasze problemy są naszymi, wspólnie próbujemy je rozwiązywać. Paradoksalnie, dzieje się tak mimo wieloletniej krytyki prasy faktycznie zaangażowanej. Mnóstwo razy można było przeczytać i usłyszeć, że ta ostatnia jest ze swej natury „zła” – tendencyjna, reprezentująca interesy jakiejś mniej lub bardziej wąskiej grupy. Oczywiście taka o­na była, to niekwestionowany fakt. W pewnym sensie właśnie dlatego przegrała z „szerokimi” gazetami, pozującymi na obiektywne i wyrażające interesy ogółu. Wystarczy spojrzeć na obecny poziom czytelnictwa „Trybuny”, „Myśli Polskiej”, „Zielonego Sztandaru”, „Przeglądu” czy „Tygodnika Solidarność”. Oczywiście zawsze prasa „partyjna” miała mniej czytelników niż „ogólna”. Tyle tylko, że np. przed wojną, a na Zachodzie jeszcze do lat 70., dystans ten wynosił dwa lub trzy do jednego, dziś natomiast „obiektywne” gazety biją te „stronnicze” o kilkanaście lub kilkadziesiąt długości.

Krytykowanie „zaangażowania” partyjnego czy politycznego idzie u „obiektywnych” mediów w parze z pozorowaniem zaangażowania w „zwykłe sprawy” ich odbiorców, na ogół – chcąc nie chcąc – dotykające przecież problemów politycznych czy ideologicznych. Takie gazety pełne są bądź to emocjonalnych ataków na „złych polityków”, „wadliwe rozwiązania ustrojowe” czy „absurdy regulacji gospodarczych”, bądź też „ekspercko” komentują reguły życia publicznego. Są to czasopisma jak najbardziej stronnicze i nie kryjące się z tym, lecz w niemalże czarodziejski sposób udające zarazem obiektywizm. Prasa „partyjna” jest zła i tendencyjna, prasa „ogólna”, zajmując się dokładnie tak samo stronniczą analizą i opisem rzeczywistości – ma natomiast ponoć być dobra i godna zaufania. A przecież ta ostatnia wcale nie jest „wielonurtowa” – owszem, zaprasza na łamy reprezentantów różnych opcji, ale tylko wtedy, gdy dyskusja dotyczy kwestii drugorzędnych. Przez lata czołowe media tak walczyły o pluralizm poglądów, że w kwestiach gospodarczych można było wybrać dowolny model, pod warunkiem, że nazywał się Balcerowicz.

Ostatnio „Dziennik”, pozujący na gazetę super-obiektywną i reprezentującą przeróżne opinie, dał wspaniały pokaz prawdziwych intencji. Zorganizował na Uniwersytecie Warszawskim publiczną „debatę” o nekonserwatyzmie, walce z terroryzmem i wojnie w Iraku. Piszę słowo debata w cudzysłowie, bo już sam dobór jej uczestników był wymowny – Norman Podhoretz, jeden z intelektualnych liderów amerykańskiego neokonserwatyzmu i ideologiczny „reżyser” napaści na Irak, a do tego dwa polskie klony poglądów głównego gościa, tj. profesor-senator Ryszard Legutko i były minister obrony Radosław Sikorski. „Debata” wyglądała tak, że osoby przypominające, iż Podhoretz na swych rękach ma krew tysięcy Irakijczyków, zostały z sali po prostu siłą wyrzucone, a ci, którzy pozostali, mogli zadawać pytania za pośrednictwem karteczek przekazywanych prowadzącemu całość redaktorowi „Dziennika”, który skrupulatnie wybierał te wygodne dla Podhoretza.

Wspomniałem „Dziennik” nieprzypadkowo, bowiem wraz z „Faktem” są to najnowocześniejsze obecnie masowe gazety w Polsce. Ta nowoczesność wyraża się właśnie m.in. w pozorowaniu zaangażowania. Ich dziennikarze ciągle coś „tropią”, „nagłaśniają”, „odkrywają”, „docierają” – oczywiście robią to dla nas, są „blisko ludzi”, odpowiednio tych „zwykłych” i tych trochę bardziej „na poziomie”. Dominuje w nich emocjonalny ton, czasem wygląda to wręcz tak, jakby autor tekstu marzył o rozwiązaniu problemu, który opisuje. Ale za tymi emocjami i pozorowanym „konkretem”, stoi zupełna pustka. Oburzenie nie przekłada się na żadne propozycje rozwiązań systemowych. Jasne, można skrytykować posła-aferzystę, lekarza-łapówkarza, wyrodną pijaną matkę czy podstępnego pedofila, no i oczywiście policję, która „nic nie robi”. Ale broń Boże domagać się zmiany polityki państwa w jakimś szerszym zakresie, a jeszcze bardziej – aktywizować czytelników w działalność na rzecz takiej zmiany. Tak „rozbudzony” odbiorca mógłby bowiem zacząć myśleć samodzielnie, wbrew dziennikarskim Wujkom Dobra Rada, a przede wszystkim wbrew ich sponsorom-reklamodawcom. Ci ostatni mogliby się przecież obrazić na pismo „tendencyjne”, czyli mówiące o interesach jednej grupy ludzi – wyśmiewanie marksizmu nie sprawiło wszak, że podziały klasowe czy warstwowe w społeczeństwie zanikną i że wszyscy się kochamy – w opozycji do interesów grupy innej.

Faktyczna aktywność społeczna byłaby nie na rękę wielkim mediom. Natomiast tworzenie namiastki zaangażowania pozwala zyskać zaufanie i wierność czytelników, a także skanalizować ich niezadowolenie z różnych kwestii w jałowym, nic nie zmieniającym oburzaniu się i domaganiu, by „ktoś coś z tym zrobił”. Richard Hoggart pisał już pół wieku temu o takich „obiektywnych” masowych gazetach: „Ich celem musi być utrzymanie czytelnika na poziomie biernej akceptacji, gdyż taki czytelnik nie stawia niepotrzebnych pytań, ale zadowolony bierze, co dają, i ani mu w głowie nic zmieniać. Założenia nie mogą być podważane w sposób zasadniczy, można najwyżej troszkę się poprzekomarzać. /…/ Taka regularna, coraz obfitsza i niemal całkowicie jednostajna dieta sensacji, przy kompletnym braku jakiegokolwiek zaangażowania, musi w końcu w konsumencie lektury popularnej przytępić zdolność do otwartej i odpowiedzialnej reakcji na życie, zaszczepić mu poczucie bezcelowości wszystkiego, co nie mieści się w kręgu kilku najprostszych potrzeb”.

Czasopisma „partyjne” promowały faktyczne zaangażowanie – owszem, były stronnicze i można się było z ich postulatami nie zgadzać, ale jednocześnie nie proponowały namiastki zamiast czegoś faktycznego. Zachęcały czytelników do popierania danej opcji, propagowały idee, a jeszcze całkiem niedawno były motorami napędowymi aktywności społecznej w sferze okołopolitycznej. Media nowoczesne nie robią tego zupełnie. Czasem nazywane są populistycznymi, ale to zupełne pomieszanie pojęć. Populizm bazował na mobilizowaniu ludzi do faktycznego działania, nawet jeśli można było mu zarzucić, iż czynił to przy użyciu retoryki demagogicznej. Nowoczesne media robią coś wręcz przeciwnego – „demobilizują” społeczeństwo. Populistyczne mówiły: rusz się i zrób coś z tym, tak dalej być nie może. Nowoczesne mówią: siedź, oburzaj się wraz z nami, ale nie rób nic konkretnego, musi być tak, jak jest.

Innym „demobilizatorem”, odmiennym w formie, choć w skutkach podobnym, jest Internet. Miał być oazą aktywności, wyzwalać energię społeczną, egalitaryzować możliwości zaangażowania się w sprawy publiczne. Nie mam przy tym pretensji, że w 90% służy o­n rozrywce, nie zaś „poważnym sprawom”. Chodzi o coś innego. Także o­n jest doskonałym narzędziem do zamiany faktycznej aktywności w powierzchowne oburzanie się i komentowanie. To, co miało być jego główną zaletą – interaktywność, czyli swoisty sygnał zwrotny od odbiorców i możliwość wpływania przez nich na „zawartość” debaty, przerodziło się w praktyce w swoją karykaturę. Setki, tysiące stron internetowych służą wyłącznie do bicia piany, z którego nie wynika absolutnie nic. W dodatku osoby, które uczestniczą we wszelakich forach dyskusyjnych czy portalach z możliwością komentowania informacji, są przekonane, że godziny, które tam tracą, są poświęcone zaangażowaniu w sprawy publiczne.

Przeglądam czasem takie miejsca w sieci i jestem pod wrażeniem swoistego „morderstwa doskonałego”. Setki osób wypowiadają się na każdy możliwy temat, choć o większości z nich nie mają pojęcia – ba, nie mają nawet ochoty się z nimi zapoznać, aby mieć szerszy ogląd problemu. Poświęcają temu mnóstwo czasu, pełno pasji i energii. Potrafią godzinami przerzucać się „argumentami” w stylu: słyszałem, podobno, wydaje mi się, gdzieś czytałem itd., a w najlepszym razie wklejać link do informacji z równie śmieciarskiego miejsca jak to, w którym dyskutują. 90% tego bełkotu to zwykłe pyskówki – uczestnicy prezentują zerowy poziom empatii oraz chęci dowiedzenia się czegoś, na kolejne tematy reagują zaś niczym psy Pawłowa. Kler – złodzieje, feministki – głupie i brzydkie, aborcja – wolność lub morderstwo, Pinochet cacy – Lenin be albo odwrotnie, Michnik – łotr i zdrajca, Rydzyk – faszysta, ekolodzy to lewacy, burżuje to ch…, krytyk polityki USA to pachołek Putina i KGB, Izrael to reżim syjonistyczno-nazistowski, itd. Niemal nikt się tam nad niczym nie zastanawia, nie zajmuje niuansami danego problemu, nie próbuje nadać swoim wywodom logiki – trzy sekundy na kolejny wpis, od rana do wieczora. Oczywiście we własnym mniemaniu ci ludzie debatują, angażują się w problemy sfery publicznej, mają szerokie zainteresowania. W praktyce nie czynią nic poza napełnianiem szamba, które w dodatku można ręką administratorów skasować jednym kliknięciem. Mało kto z nich robi cokolwiek sensownego „w realu”, za to są pełni pretensji wobec innych, gotowi napluć na każdego i wyśmiać każdą próbę faktycznych działań, wszystko zarzucić tysiącem oskarżeń i podejrzeń.

Wybrałem przykłady z jednego tylko, prawicowego forum dyskusyjnego. Czemu ekolodzy protestują w obronie Rospudy, a nie protestowali w Pcimiu Średnim? Na pewno robią to dla pieniędzy. Niech się zajmą śmieciami w pobliskim lesie albo śmierdzącą rzeczką w mojej miejscowości. Ale to w ogóle wyrachowani oszuści. Banda fanatycznych oszołomów, dla których Człowiek się nie liczy. Finansuje ich KGB. Chcieliby pozabijać ludzi w imię obrony kwiatków. Czemu protestują dopiero teraz, a nie protestowali wcześniej? Nic nie robią, tylko protestują, za robotę by się wzięli. Przykuwają się do drzew, ale każdy z nich ma luksusowe auto. A nawet jeśli nie ma, to przecież jeździ autobusem, a autobus to spaliny, więc ekologia to hipokryzja. Ekolodzy to naiwni pacyfistyczni lewacy. Ekolodzy to okrutni rasiści, wielbią żyjątka a gardzą ludźmi. Ekolodzy to łajzy, mają dwie lewe ręce. Ekolodzy to przebiegłe cwaniaki. To jacyś narwani naukowcy od ptaszków, bez pojęcia o rozwoju kraju. To nie ekolodzy, lecz ekologiści, bo ekolog to naukowiec, a nie jakiś gówniarz w porozciąganym swetrze. A poza tym chcą nas cofnąć do jaskiń. Biorą łapówki i pracują dla konkurencji. Są narzędziem Brukseli i postkomuny. Zacofana hołota, prawie jak neandertalczycy. To jest protest przeciwko obecnemu rządowi. Gdyby nie protestowali od wielu lat, to drogę by już dawno zbudowano. Ekolodzy się nie myją i śmierdzą. Ekolodzy to paniczyki z warszawki, które chcą zmanierować zdrową ludność lokalną. Niech stworzą alternatywę zamiast protestować. Kto zarobi na alternatywnym przebiegu? Ekolodzy nie chcą żadnej obwodnicy. Inny przebieg drogi też coś zniszczy. I tak dalej, jak mawia prosty lud, ad mortem usrandum.

Oczywiście każdy, kto przykładowym tematem Rospudy zainteresował się na tyle solidnie, jak należałoby zainteresować się każdym, w sprawie którego zabiera się głos, dobrze wie, że powyższe argumenty nie są warte funta kłaków. To zbiór opinii albo rodem z magla, albo urojenia, albo ekstrapolacja na całą grupę jakichś jednostkowych przypadków, albo znaczne wyolbrzymienie faktycznych zjawisk. Można bez trudu rozłożyć głosicieli takich tez na łopatki, ale nie ma to żadnego sensu – zresztą dotarcie do rzetelnych informacji jest dziecinne łatwe, jeśli tylko ktoś chce to uczynić zamiast odruchowo pyskować. Jednak o ile normalne dyskusje służyły do poznania cudzych argumentów i przemyślenia swoich, o tyle te internetowe nie służą niczemu. Tutaj ktoś przyłapany na niewiedzy, głupocie czy lenistwie intelektualnym nawet się nie zająknie, nie zaczerwieni, nie przeprosi – a anonimowość sieci chroni go przed publiczną kompromitacją. Z każdej merytorycznej odpowiedzi wyrwie z kontekstu jakieś zdanie, wokół którego znowu rozpocznie niekończącą się dyskusję, domagając się wyjaśnień, faktów, przykładów, dowodów, a na koniec, gdy mu się znudzi i ta zabawa albo postanowi wreszcie oderwać tyłek od krzesła przed komputerem, to jakimś wyzwiskiem obrazi tego, kto próbował mu wtłoczyć do głowy trochę oleju.

Takich rozdyskutowanych maniaków są setki i tysiące, na forach o przeróżnej opcji ideowo-politycznej. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby potraktować je jako kolejną formę prymitywnej rozrywki i tracenia czasu – w końcu każdy robi to i na takim poziomie, na jakie sobie zasłużył. Sęk jednak w tym, że owo gadulstwo uchodzi za przejaw zaangażowania. Jest tymczasem zaledwie jego namiastką, dokładnie tak, jak pomstowanie po lekturze artykułu w „bezstronnej” gazecie, będącej „blisko ludzi”. Jest bezpłodne, a nawet anty-płodne, bo w tym masowym bełkocie giną nieliczne próby sensownej dyskusji i wykorzystania Internetu do rozszerzenia zasięgu dyskursu publicznego. Takie „debaty” mają się do zaangażowania w życie publiczne i wymiany poglądów podobnie jak masturbacja do seksu. Poza chwilową satysfakcją o­nanistów – nie wynika z nich absolutnie nic.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie