Czerwcowe (re)sentymenty
4 czerwca 1989 to symbol wielkiej zmiany czy zakamuflowanej formy kontynuacji?
Nowe plecaki są ciężkie, wisi z nich mnóstwo dziwnych troczków i nie chcą stać, więc trzeba rzucać je w błoto.
Z mojej praktyki filozoficznej wynika, że przed wycieczką w nowe wysokie góry dobrze jest poprawić sobie nastrój. Zawsze trochę się boję, czy dam radę. Kiedyś na wykładzie prof. Wolniewicza, zawodowego filozofa, dowiedziałam się, że jedynym źródłem poczucia religijnego jest lęk przed śmiercią albo piękno i potęga dzikiej przyrody. Niezupełnie zgadzam się z profesorem, ponieważ przeczucie Boga wydaje mi się stałą cechą ludzkiej natury, ale jest tu jakaś analogia ambiwalentnych uczuć: lęku i uwielbienia.
Podbudowana filozoficznie, nadal zwyczajnie się boję, czy nie spadnę na słabo zabezpieczonych szlakach i nie wiem jak poczuć się macho, bo wtedy wszystko się udaje. Nawet komercyjni uzdrowiciele duszy zalecają podobną filozofię. W wersji dla ubogich brzmi ona tak: myśl zawsze o pieniądzach i tylko o pieniądzach, a będziesz ich miał dużo. Dla ambitniejszych zamiast pieniędzy wstawia się słowo „sukces”. Nie jest to zła rada przed wakacjami, bo trzeba myśleć jak zaopatrzyć się w pieniądze i jak ich nie stracić, czyli nie dać się okraść, co w podróży może się zdarzyć.
Plecak szyje się mozolnie, a mnie myślenie o pieniądzach wpędza w jeszcze większą frustrację. Nie martwię się o pieniądze, bo w górach do życia potrzebna jest mi woda. Pieniądze mogłyby się przydać tylko do rozpalenia ogniska, jeśli zabraknie benzyny do juwla. Myślę o pieniądzach, których biednym ludziom brakuje na najskromniejsze choćby wakacje.
Na takie zmartwienie żadna filozofia nie ma recepty. W lipcowym numerze miesięcznika „Niezależna Gazeta Polska” Andrzej pisze o tajdze: „tajga wyżywi”, „step wyżywi” – ale teraz za darmo na Sybir nie wożą. Trzeba mieć na bilet i strzelbę, bo żywienie się dzikimi roślinami jest marne. Kiedy byliśmy na Syberii, Andrzej zachęcał mnie do jedzenia swoich pyszności, zajadał się dzikim czosnkiem, ale mnie tylko dzika truskawka, kłubienika, wydawała się jadalna.
Przeglądam dalej miesięcznik porządnej, chrześcijańskiej polskiej prawicy w poszukiwaniu jakiegoś sposobu na smutki egzystencjalne, ale nie smutki Sartre’a czy innych egzystencjalistów, tylko ludzi, którzy nie mają pieniędzy na bilet. Znalazłam artykuł „Polityczna poprawność niszczy brytyjskie kino”. Dramaty społeczne zawsze były mocną stroną brytyjskiego kina, ale autorka twierdzi, że pojawiły się dopiero po zwycięstwie Partii Pracy w 1997 roku. W epoce Margaret Thatcher filmy brytyjskie jeszcze sławiły tradycję, patriotyzm, brytyjski styl życia i cywilizacyjną misję imperium. Podobno dramaty społeczne, niszczące brytyjskie kino, wyrażają światopogląd „liberalnej klasy średniej, wciąż oglądającej się na »Kapitał« Marksa, antyamerykańskiej i zdecydowanie probrukselskiej”.
Trochę skomplikowana ta figura światopoglądowo-polityczna – przez prawe ucho do lewej nogi. Na szczęście autorka na przykładach wyjaśnia, o co jej chodzi. Jako czołówkę filmów poprawnych politycznie wymienia „Orkiestrę”, „Trainspotting” i „Goło i wesoło”. Jej zdaniem, w tych filmach „ekrany zaroiły się od typów spędzających większość czasu w pubie, których jedyną aktywnością jest bicie żon i dzieci i którzy za swą nędzną wegetację winią kapitalizm, Margaret Thatcher i wszystkich świętych, ale palcem nie ruszą by zmienić sytuację na lepsze”.
Nie bronię „Trainspottingu”, chociaż pewnie jest to też dramat społeczny. Wyszłam z kina po obejrzeniu narkomana bardzo artystycznie nurkującego w kiblu. Gust mam trochę staroświecki, ale to nic dziwnego, ponieważ do klasy średniej się nie zaliczam, ani tej liberalnej, poprawnej politycznie, ani niepoprawnej. Nie te pieniądze, czytanie „Kapitału” nic mi nie pomoże.
„Orkiestrę” i „Goło i wesoło” obejrzałam z zapartym tchem, a po latach jeszcze raz w telewizji. Wzruszyły mnie opowieści o ludziach w małych miasteczkach północnej Anglii, gdzie wszyscy stracili pracę po zamknięciu hut i kopalń. Stracili źródło utrzymania, sens życia, ale nie poddali się, ratowali godność, odnaleźli radość wspólnego działania. Jeśli autorka pisze, że nie ruszyli nawet palcem, to nie wiem, czy widziała te same filmy, co ja. W „Goło i wesoło” ruszali nie tylko palcem.
W pierwszej chwili poczułam zazdrość. Oto pogląd na świat prosty jak drut. Nawet w komunizmie czasami winien był sekretarz albo politruk. A tu nic, żadnych okoliczności łagodzących. Źle ci się wiedzie, to wyjdź z pubu, nie bij żony i rusz palcem.
Zazdrość mnie opuściła, kiedy za chaotycznym atakiem na tych, „którzy za swą nędzną wegetację winią kapitalizm”, dostrzegłam strach przed buntem. Autorka pociesza się, że te filmy „szeroka publiczność najoczywisciej ignorowała” i chociaż poprawne politycznie, „do multipleksów nie miały wstępu”.
Niewielka to pociecha. Nie widziałam jeszcze demonstracji wychodzącej z kina. A jak się lud zbuntuje, to i z kościoła wychodząc burdy będzie wzniecać i szkody czynić. To już nawet widzieliśmy. Ciężki jest los intelektualistów broniących burżujów przed Marksem. W razie czego burżuje wyjadą na Seszele, a oni zostaną sam na sam ze swoim strachem przed ulicą. A u mnie odwrotnie, tradycyjnie pozostał mi strach przed policją.
W lecie rewolucji nie będzie, bo nikomu nie chce się fatygować w upały. Wracam do szycia plecaków. Wyjeżdżamy.
4 czerwca 1989 to symbol wielkiej zmiany czy zakamuflowanej formy kontynuacji?
To już jest nudne. Jako sierota po pierwszej „Solidarności” wciąż się załapuję na te dyskusje.