O rewolucji i głupcach
Pokolenia
i jednostki rzadko wyciągają lekcje z historii.
Pod koniec ubiegłego roku na antenie płatnej stacji HBO miała miejsce premiera filmu dokumentalnego Andrzeja Fidyka i Anny Więckowskiej, zatytułowanego „Balcerowicz. Gra o wszystko”. Jako szczęśliwemu nie-posiadaczowi telewizora nie było mi dane się z nim zapoznać. Jak sądzę, dużo nie straciłem. Wszystko wskazuje bowiem na to, że ten filmowy portret architekta polskiej transformacji kręcony był na kolanach. Fidyk, który podczas studiów na SGPiS miał zajęcia z Balcerowiczem, mówi o nim wprost jako o kluczowym dobroczyńcy polskiej gospodarki, a nawet i całego bloku wschodniego, jak relacjonuje Ewa Winnicka z „Polityki”. Jednak to nie treść domniemanej laurki dla ikony polskiego neoliberalizmu wydała mi się godna uwagi. Znacznie bardziej interesujące jest to, że środki na produkcję wyłożył koncern energetyczny Enea, pozostający własnością państwa.
Dla tych, dla których absurd tej sytuacji nie jest oczywisty, warto przytoczyć niedawne słowa byłego wicepremiera. Na łamach dziennika, któremu nie jest wszystko jedno, kolejny raz pozwolił on sobie na uwagę, że przedsiębiorstwa, których państwowa własność zostaje utrzymana, niechybnie upadają. Co więcej, tę formę własności zaatakował również w kontekście specyficznym dla mecenasa swojej biografii. Dlaczego miedź czy węgiel mają być „strategiczne”? Dlaczego skarb państwa ma mieć większość w Orlenie, Lotosie czy KGHM? To nie ma żadnego merytorycznego uzasadnienia! To są etatystyczne przesądy rodem z Ameryki Łacińskiej – grzmiał na tradycyjnie przyjaznych sobie łamach.
Finansowane ze środków publicznych wybrzydzanie na państwową własność ma u nas ugruntowaną tradycję (patrz – casus „Rzeczpospolitej”). Leszek Balcerowicz ma jednak w swoim stałym repertuarze więcej poglądów, od propagowania których państwo powinno trzymać się jak najdalej, o ile poważnie traktuje tzw. wartości europejskie. Temu, że bliższy jego sercu jest Dziki Zachód niż Europa Socjalna, autor polskiej „terapii szokowej” daje nieustanny wyraz co najmniej od dwudziestu lat. Także w cytowanym już tekście. Choć jest on krótki, zdążył w nim jeszcze m.in. kategorycznie odrzucić instytucję dialogu społecznego (W Polsce panuje mit, że wszystko wymaga zbiorowych porozumień. Jeśli pakt da się zawrzeć szybko i na warunkach dobrych dla rozwoju kraju, to nie mam nic przeciwko. Ale z niektórymi ludźmi czy grupami interesów nie da się porozumieć), oraz zakwestionować sens programów mających niwelować różnice w rozwoju społecznym między „Polską A”, a „Polską B” (Nie ma sensu dążyć do tego, by na siłę w każdym miejscu w kraju tworzyć miejsca pracy, bo nie wszędzie dadzą się one produktywnie stworzyć i utrzymać. Lepiej umożliwiać ludziom przeprowadzkę tam, gdzie jest praca).
Sponsorowanie filmu o Balcerowiczu z de facto publicznych pieniędzy można potraktować jako anegdotę. Jeśli nawet, to jest ona wymowna. W dobie kryzysu, kiedy koniec neoliberalizmu został odtrąbiony nawet przez media głównego nurtu, uwielbienie menadżerów czołowej państwowej spółki dla symbolu tej doktryny brzmi jak ponury żart. Historia ta jest także świetnym przykładem neoliberalnej obłudy. Celnie podsumował ją Janusz Śniadecki ze Zrzeszenia Związków Zawodowych Energetyków, który postawił retoryczne pytanie, jak sposób finansowania filmu ocenia jego bohater, który wielokrotnie przekonywał, że najgorsze, co może się Polsce przydarzyć, to własność publiczna i monopole. Wygląda, że nie zawsze, jeśli pieniądze są słusznie wydawane – skomentował Śniadecki.
Pokolenia
i jednostki rzadko wyciągają lekcje z historii.
Nie
jestem snobem i nie muszę dekorować się skaczącą pumą.