Patrycja Wojtaszczyk: Miasta wreszcie dla rowerów?
W obrębie miast samochód powinien być na samym końcu, jeśli chodzi o priorytet.
Woda powoli opada, czas więc na spokojną analizę przyczyn tak dużych rozmiarów tragedii. O komentarz poprosiliśmy hydrologa, dr inż. Janusza Żelazińskiego.
Jakie działania zostały podjęte w ramach programu ODRA 2006 i jakie przyniosły one skutki podczas obecnej powodzi?
Janusz Żelaziński: Napisałem na ten temat programu dość krytyczną opinię dla Kancelarii Sejmu, jeszcze zanim program został wprowadzony ustawą. Jest on kopią tzw. projektu kompleksowego z czasów realnego socjalizmu, którego celem było uzyskanie możliwe szerokiego poparcia różnych środowisk. Skoro żegluga chciała kanalizować Odrę, włączono komponent żeglugowy, jeżeli melioranci chcieli robić małą retencję czy regulować cieki, oczywiście uwzględniono również te dążenia. „Metodą pączkowania” powstało monstrum, które nie mogło być przez nikogo kontestowane, dlatego że każdy, kto zgłosił zapotrzebowanie czy wyraził zainteresowanie, znajdował w jego ramach swoje miejsce. Dla mnie było oczywiste, że program ODRA 2006 nigdy nie zostanie zrealizowany, przede wszystkim z braku środków, ale i z braku sensu wielu jego zapisów.
W ubiegłym roku angielska firma Scott Wilson, która realizuje projekt modernizacji Wrocławskiego Węzła Wodnego, zatrudniła mnie jako hydrologa. Napisałem raport wstępny, analizując stan aktualny z punktu widzenia bezpieczeństwa Wrocławia. Niestety, firma nie upubliczniła tego dokumentu. Obawiano się, że zawarta w nim krytyka może doprowadzić do zerwania kontraktów. Zwróciłem uwagę, że projekt jest oparty o błędne dane hydrologiczne, przyjęto zbyt niski tzw. przepływ miarodajny dla Wrocławia oraz ogromnie przeszacowano efekty projektowanego zbiornika Racibórz, którego wpływ nie będzie sięgał Wrocławia. Konkludowałem, że na odcinku od Brzegu do Wrocławia powtórzenie się powodzi z 1997 r. spowoduje znacznie większe straty niż wówczas, jako że od tamtego czasu nie zrobiono nic, co zwiększałoby bezpieczeństwo, przy jednoczesnym dopuszczeniu do niekontrolowanej zabudowy terenów zalewowych. Niestety, obecna powódź pokazała, że miałem rację: nieszczęsny Kozanów znowu został zalany. Dokładnie nie wiem, na co zostały wydane miliardy złotych po 1997 r., zapewne w większości na odbudowę zniszczeń powodziowych. Z punktu widzenia bezpieczeństwa, w szczególności Wrocławia i doliny Odry powyżej stolicy Dolnego Śląska, w moim przekonaniu nie zrobiono nic. Jeśli chodzi o pozytywy, zrobiono kanał w Opolu i może dlatego w tym mieście nie było obecnie większych strat. Reasumując, program Odra 2006 jest przykładem partactwa, niekompetencji i nieudolności.
Doszło już do pierwszych medialnych starć środowiska ekologów m.in. z rządem. Zieloni twierdzą, że została w Odrę wlana masa betonu, która nie przyniosła żadnych pozytywnych skutków, a wręcz zwiększyła rozmiary katastrofy.
J. Ż.: „Masa betonu” to oczywiście chwyt retoryczny, natomiast generalnie rzecz biorąc – ekolodzy mają rację. Stan bezpieczeństwa powodziowego w najlepszym przypadku nie uległ zmianie. Realne były tylko koszty; efekty, jak się okazało, były wirtualne. Nad górną Odrą miały powstać dwie kluczowe inwestycje: zbiornik Racibórz i modernizacja Wrocławskiego Węzła Wodnego. W sprawie zbiornika nie ma nawet decyzji administracyjnej; moim zdaniem słusznie, gdyż pomysł jego budowy jest bezsensowny. Próbuje się zwiększyć przepustowość Węzła, przyjmując, że zbiornik Racibórz istnieje i ma wielki wpływ na Wrocław, co jest kłamstwem. W tym sensie Zieloni mają rację i dlatego z nimi współpracuję, gdyż jako jedyni kontestują to, co się dzieje w gospodarce wodnej przez ostatnie 20 lat. Ich interesuje ochrona przyrody, mnie – zmniejszenie ryzyka powodziowego w dolinie Odry, wspólnie – zwracamy uwagę, że marnotrawi się publiczne pieniądze, na dodatek często zdecydowanie zwiększając zagrożenie powodziowe.
W środowiskach hydrotechnicznych panuje niesłychany konserwatyzm. Nie można tu winić żadnego z rządów, politycy nie znają się na wodzie. Od początku do końca wina jest po stronie utytułowanych fachowców, którzy mniej więcej od pięćdziesięciu lat nie zmienili poglądów na metody i cele gospodarki wodnej.
Na ile rozsądne i wykonalne jest „odciągnięcie ludzi od rzeki”?
J. Ż.: To najrozsądniejsze, co można by zrobić. Bo my sobie powódź fundujemy na własne życzenie, wkraczając w dolinę zalewową z infrastrukturą, zabudową drogową itd. Powódź to wezbranie, które powoduje szkody. Gdyby nastąpiło realne wycofanie całej tej zabudowy i infrastruktury z terenów zalewowych rzek, nie mielibyśmy w ogóle powodzi! To najlepsza i najskuteczniejsza metoda – pytanie, do jakiego stopnia jesteśmy w stanie ją wdrożyć? Musimy mieć świadomość, że np. pewnie jakaś 1/3 aglomeracji warszawskiej, zamieszkała przez przynajmniej pół miliona ludzi, leży na terenie zalewowym Wisły. Gdyby któryś z wałów uległ zniszczeniu, mielibyśmy prawdziwy kataklizm. Osiedla na dawnym lotnisku Gocław czy Saska Kępa, to tereny położone kilka metrów poniżej zwierciadła wody w Wiśle sprzed paru dni. Pomysł, by przenieść zamieszkałych tam ludzi w bezpieczne miejsce, jest po prostu nierealny; nie da się tych wszystkich bloków wysiedlić. Tak więc tam, gdzie sprawy zaszły tak daleko, że w dolinie zalewowej powstało miasto czy aglomeracja, musimy ją chronić środkami technicznymi, a także nauczyć ludzi, co robić np. w przypadku awarii wału. Natomiast można zakazać dalszej zabudowy terenów zagrożonych. To jest realne, aczkolwiek spowoduje wielkie protesty ze względu na spadek wartości działek. Proszę zwrócić uwagę, że Kozanów był kompletnie zalany w 1997 r., a mimo to od tamtego czasu wybudowano tam drugie tyle domów. Skutek: o wiele mniejsze wylanie rzeki spowodowało znaczne szkody.
Znaczny procent naszych wałów chroni łąki i tereny rolnicze. Tam zakaz zabudowy powinien być bardzo twardy, połączony z likwidacją wałów, które chronią mało wartościowe tereny. Moim zdaniem, Warszawę w tym roku uratował fakt, że w wielu miejscach Wisła przerwała wały. Jest to oczywistym nieszczęściem dla mieszkańców, ale powstały olbrzymie tereny zalewowe – zmniejszyły one kulminację fali w stolicy, która wynosiła 780 cm na wodowskazie warszawskim. Wszystko wskazuje na to, że gdyby było o 30 cm więcej, znaczące obszary znalazłyby się pod wodą. Prawdopodobnie te 20-30 cm, które „zyskała” Warszawa, odbyło się kosztem wielkich szkód w okolicach Sandomierza i Kazimierza Dolnego. Sprawa wygląda w ten sposób, że w zależności od zagospodarowania terenu zalewowego trzeba stosować różne metody dla ograniczenia ryzyka. W miastach budować wały, a powyżej miast – poldery. Z kolei tam, gdzie miasta nie ma, wały przynoszą wyłącznie zwiększenie zagrożenia poniżej. Tam należy zastanowić się nad ich likwidacją.
Projekt kaskadyzacji dolnej Wisły zwiększy czy zmniejszy bezpieczeństwo powodziowe? Pytam również w kontekście tamy we Włocławku, której przerwania bardzo się obawiano.
J. Ż.: Tama we Włocławku jest najbardziej zagrożona wtedy, gdy są bardzo niskie przepływy na Wiśle, czyli nie powódź, lecz niżówka. Poniżej Włocławka nastąpiła erozja koryta ok. 3 m, dlatego przez większość roku zapora pracuje w warunkach, do jakich nie była projektowana. Ta erozja jest normalna i praktycznie nie można jej zapobiec. Gadanie, że tama była zagrożona przez powódź, to niekompetencja.
Awaria jest możliwa, jednak straszenie ludzi, że poniżej będzie straszliwa katastrofa, jest przesadą. To zbiornik mały w stosunku do przepływu Wisły. Ma 400 mln metrów sześciennych pojemności, ale to jest głównie pojemność koryta Wisły. Straszenie leży w interesie potężnej grupy interesów – energetyków. Chodzi o wybudowanie za państwowe pieniądze stopnia wodnego, dzięki czemu spółka eksploatująca elektrownię będzie mogła sprzedawać prąd.
Z punktu widzenia zagrożenia powodziowego, sama kaskada raczej pogarsza sytuację. Na Renie jest kaskada energetyczna siedmiu kolejnych stopni, która zwiększyła zagrożenie powodzią historycznych miast: Karlsruhe, Bonn, Kolonii. Obecnie Niemcy realizują potężne programy, wykupują tereny dla tworzenia polderów, żeby ratować miasta w Dolinie Renu przed skutkami zwiększenia ryzyka spowodowanego kaskadą, regulacją rzeki i skróceniem jej biegu.
Wracając do zbiornika Włocławek, to generalnie zwiększa on zagrożenie powodzią powyżej zapory. Rokrocznie występuje problem z zatorami lodowymi. Kiedy zapora zatrzymuje wodę, zatrzymuje również lód. Katastrofalna powódź z 1982 r. była wywołana właśnie zatorem. Sytuacja podbramkowa ma miejsce co kilka lat, tak było m.in. w bieżącym roku. W tym roku wielka katastrofa powyżej Dobrzykowa była repliką katastrofy z 1982 r., lecz w wydaniu wiosennym. Zalane zostały Borowiczki, co stanowi praktycznie coroczną „zabawę” dla mieszkańców tego miasteczka. Przeciwpowodziowe działanie zbiornika włocławskiego jest mitem, jego pojemność jest tak mała, że nie ma możliwości regulowania odpływu. Kiedy słyszę historie, że zbiornik ten ma wielkie znaczenie dla ochrony Torunia, Ciechocinka czy nieomal Żuław, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Takie wypowiedzi świadczą o zupełnej niekompetencji. To nie jest zbiornik retencyjny, lecz stopień wodny służący produkcji energii – i nic więcej.
W obrębie miast samochód powinien być na samym końcu, jeśli chodzi o priorytet.
Mamy obowiązkową szkołę, dlaczego dbałość państwa o zdrowie dziecka nie jest obowiązkowa?