O produkty (dla) klasy średniej

·

O produkty (dla) klasy średniej

·

Nie tylko przy urnie, ale i w centrum handlowym czuję się niereprezentowany.

Za wyjątkiem życia politycznego – w ramach którego wszystkie liczące się siły akceptują społeczno-gospodarcze status quo, różniąc się głównie na poziomie przyjmowanych narracji – w Polsce coraz bardziej widoczne są skrajności. Dobrze widać to w większych miastach, gdzie nowe apartamentowce nierzadko wyrastają w bliskim sąsiedztwie rozsypujących się kamienic. Jednak nie wszystkie polskie dychotomie stanowią odzwierciedlenie realnego, materialnego bądź mentalnego zróżnicowania społeczeństwa.

Trudno mi na przykład oprzeć się wrażeniu, że oferta rodzimych producentów i handlowców, czy będzie to żywność, ubrania czy obuwie, w większości kierowana jest do zaledwie dwóch grup konsumentów. Do tych, dla których znaczenie mają wyłącznie „codziennie niskie ceny”, oraz tych, którzy oglądają się na marki, nie na metki. Co natomiast z tymi, których odrzuca asortyment dyskontów oraz bazarów, ale także irracjonalne marże japiszońskich delikatesów i butików? Intuicja podpowiada, że takich konsumentów powinna być pokaźna armia, a skoro istnieje popyt… Tymczasem, „przyzwoitą jakość za rozsądną cenę” najłatwiej w Polsce spotkać w reklamach. Niewidzialna ręka rynku, która przyjaźnie macha do bogatych, a biednym bądź tylko niewybrednym wciska tandetę, „średniakom” o przyzwoitym guście nierzadko pokazuje figę.

Podobne myśli wzbudzają we mnie gastronomiczne panoramy polskich miast. Podstawę oferty stanowią w nich zwykle budki ze „śmieciowym żarciem” (występującym w dwóch podstawowych odmianach, pseudo-amerykańskiej i pseudo-arabskiej) – oraz restauracje, jeśli nie dobre, to przynajmniej drogie. Głodny Polak zbyt często musi więc wybierać między rolą kulinarnego chama oraz snoba; jedynym możliwym kompromisem okazuje się wtedy nierzadko zaufana pizzeria. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego nadwiślański kapitalizm nie zrodził zbyt wielu rodzimych odpowiedników trattorii czy bistro?

Dojmujący brak „środka” odczuwalny jest także w ofercie telewizji i radia, kin i teatrów. Coś dla siebie bez trudu znajdą w nich zarówno gospodynie domowe (przy całym szacunku!), jak i miłośnicy „długich irańskich dramatów o trudzie żniwiarza”, jak określił ten rodzaj twórczości Kamil Śmiałkowski. Dzieła przystępne w formie, a jednocześnie ambitne, na które można czasem trafić w polskich stacjach telewizyjnych, pochodzą przeważnie z traktowanej z wyższością Ameryki, a jeśli nakręcono je w Polsce – to w latach 60. bądź 70. ubiegłego wieku. Większość producentów i akwizytorów kultury posiada szeroki katalog propozycji dla „człowieka masowego”, tak jak go sobie wyobrażają, pozostali na ogół nastawiają się na wiernych konsumentów niszowego asortymentu. A mnie się marzą polskie seriale na miarę „Rodziny Soprano”!

Nikt mnie nie przekona, że Polacy są tak mało wymagający, jak adresowana do nich oferta. Zwłaszcza, że jeśli zaproponować im coś posiadającego pewne ambicje, ale pozbawionego pretensji – przyciąga to tłumy, czy będą to lodziarnie Grycana, czy „Rewers” Borysa Lankosza. Przez resztę czasu pozostaje im samodzielne szperanie po obrzeżach mainstreamu (TVP Kultura, radiowa Trójka) oraz w Internecie – bądź tańczyć na lodzie, jak im Doda zagra.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie