„Solidarność” do lamusa?

·

„Solidarność” do lamusa?

·

Na początek garść cytatów.

Andrzej Walicki, „Łagowskiego zmagania z PRL” (2008): „(…) antykomunizm »Solidarności« okazuje się w gruncie rzeczy protestem przeciwko zdradzie komunizmu przez władze państwowe. Tym samym upaść musi mit »Solidarności« jako fundamentu nowej, niekomunistycznej Polski. Robotnicza »Solidarność« (którą odróżnić należy od jej inteligenckich doradców) okazuje się nie początkiem kapitalistycznej Polski, w której żyjemy, lecz raczej tragicznym zakończeniem historii PRL. »Solidarność« należy do tej historii jako klasyczna próba powrotu do źródeł – buntu robotników przeciwko realnie istniejącemu państwu w imię obietnic danych klasie robotniczej w oficjalnej ideologii tegoż państwa”.

Jarosław Kaczyński w rozmowie z Teresą Torańską, z wywiadów zebranych w „My” (1994): „Nawet gdybym nie był pełnomocnikiem Moskwy, a musiałbym tutaj rządzić, to bym z »Solidarnością« jakoś się rozprawił, bo razem z nią rządzić by się nie dało. Ponieważ ten monstrualny ruch, ze względu na swój charakter i konstrukcję także organizacyjną, do demokracji się nie nadawał. Przede wszystkim z dwóch powodów. Oparty był na strukturze przedsiębiorstwa, a wyrażał w istocie ambicje polityczne, co jest klasyczną cechą komunizmu, oraz był z samego założenia, w swoich intencjach, ruchem wszechogarniającym, czyli źle tolerującym jakikolwiek pluralizm. Poza tym reprezentował sposób widzenia rzeczywistości zupełnie nieprzystający do gospodarki wolnorynkowej. (…) Zapewniam cię, że gdyby w 1989 r. »Solidarność« miała siłę z 1981 r. to w ogóle żadnego normalnego mechanizmu demokratycznego w Polsce by się nie zbudowało”.

Robert Kuraszkiewicz, „Polityka nowoczesnego patriotyzmu” (2010): „Realne uporządkowanie polskiej polityki według osi »Solidarność« – Sojusz Lewicy Demokratycznej sprawiło, że nie wykształciły się silne obozy społeczno-polityczne, które byłyby odzwierciedleniem sympatii ideowych polskiego społeczeństwa. Mimo licznych prób, żadne z ugrupowań prawicowych nie potrafiło zbudować długofalowego programu i zaplecza społecznego dla własnej polityki. W krytycznym momencie jedynym punktem odniesienia dającym nadzieję na wygraną było odwołanie do »Solidarności«. W ten sposób dopracowaliśmy się oryginalnego na skalę światową ugrupowania prawicowego, którego przywódcami de facto byli działacze związkowi. Nie udało się również zbudować żadnego ugrupowania polskiej lewicy, która przecież dysponowała wielkim demokratycznym i patriotycznym dziedzictwem. Dopiero upadek paradygmatu »Solidarności« w wyniku kompromitacji rządów AWS, a następnie radykalne osłabnięcie  formacji postkomunistycznej stworzyło przestrzeń dla porządkowania polskiej polityki według podziałów społeczno-ideowych. Nie bez znaczenia był również upływ czasu, który zdezaktualizował wiele niedawno jeszcze gorących sporów. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że »Solidarność«  nie będzie już w przyszłości wyznacznikiem prawicowości. A prawica będzie musiała odnaleźć nowy sztandar”.

Paweł Rojek, „Semiotyka Solidarności. Analiza dyskursów PZPR i NSZZ Solidarność w 1981 roku” (2009): „Spór o Solidarność ma ogromne konsekwencje polityczne i tożsamościowe. Jeśli ten ruch – jak sugerują zwolennicy »o odzwierciedleniu«– miał rzeczywiście totalitarny charakter, to odwołanie się do niego na scenie politycznej może dziś budzić tylko niepokój, a pamięć o jego bohaterach jest w nowoczesnym społeczeństwie zbędnym balastem. Solidarnościowy »styropian« jest bowiem wart tyle samo, co partyjny »beton«. przekonanie, rozpowszechnione w latach dziewięćdziesiątych wśród elit postkomunistycznych i częściowo postsolidarnościowych, przesądziło przypuszczalnie o tym, że wpływ idei Solidarności na ustrój polityczny III Rzeczypospolitej był znikomy, a za prawdziwy początek nowego porządku uznaje się rok 1989, a nie 1980.(…) [Jeśli jednak] idee ruchu nie są wytworem sowieckiego panowania, myślenia totalitarnego i kolektywizmu, to mogą znaleźć miejsce także w społeczeństwie demokratycznym. Co więcej, wydaje się, że nadają się one do roli fundamentu wspólnoty politycznej o wiele bardziej niż niektóre idee promowane po 1989 roku”.

Powyższe wypowiedzi ukazują wieloaspektowość i niejednoznaczność bilansu „Solidarności”. Andrzej Walicki, konserwatysta, liberał, źle jednak widziany przez wiele środowisk prawicy, jest obok Bronisława Łagowskiego reprezentantem chyba najbardziej krytycznego sposobu oceny tego ruchu. „Komunizm »Solidarności«” to właściwie obelga w ustach autora „Marksizmu i skoku do królestwa wolności”. Bardziej frapująca wydaje się być opinia Jarosława Kaczyńskiego. Mocna teza, przedstawiona w rozmowie z Teresą Torańską u zarania III RP pokazuje, jak szybko część postsolidarnościowych elit potraktowało „Solidarność” jako rzecz zaprzeszłą. Kaczyński stwierdza bez ogródek: „Solidarność” była niepluralistyczna (mocno kontrowersyjna teza), a w wymiarze gospodarczym antywolnościowa, czyli z perspektywy konserwatywno-liberalnej nieetyczna. Ten pogląd też jest zresztą dyskusyjny. Można jednak przyjąć, że – tak różni od siebie – Walicki i Kaczyński przedstawili w swoich wypowiedziach pewien obiegowy, nieźle zakorzeniony pogląd na ruch, który stał się zarzewiem zmiany systemowej i źródłem etosu sporej części współczesnych polskich elit.

Jednak najbardziej interesujące wydaje się zrozumienie i ewentualne sfalsyfikowanie tezy Roberta Kuraszkiewicza. Oto potrzebny jest nowy paradygmat polityczny, gdyż wyczerpał się ten ufundowany na sporze postsolidarność-postkomunizm. Jest to, zdaniem autora „Polityki…” spór, który wyczerpał swoją żywotność, konflikt w dzisiejszych realiach nieefektywny i anachroniczny. Dlaczego? Ponieważ nie przynosi żadnej realnej wizji nowoczesnej polskiej polityki, nie można na nim zbudować odpowiedniej dla współczesnej Polski bazy, odzwierciedlającej faktyczne problemy ekonomiczne, ustrojowe. Polityczny koniec AWS , kompromitacja i wycieńczenie SLD, obecna hegemonia PO i PiS miałyby zamknąć „postsolidarnościowy” rozdział w dziejach III RP. Kres „Solidarności”, przynajmniej w jej wymiarze najbardziej pragmatycznym, powiązanym z historią zmierzchu PRL i nastania III RP, ma stać się szansą dla nowego opisu, bardziej przystającego do realiów i funkcjonowania podmiotów politycznych na arenie państwa. „Solidarność” jest passé. Więcej: solidarnościowy paradygmat jest szkodliwy, ponieważ uniemożliwia wyjście poza dyktaturę post-polityki, mediokracji, sporów, którym kształt nadają sztaby specjalistów od marketingu politycznego, które same w sobie nie służą rozwiązywaniu rodzimych bolączek, a jedynie ich maskowaniu.

Istnieje jednak pewien szkopuł co do możliwości zdetronizowania owego paradygmatu. Wiąże się on zarówno z kwestią post-polityki, jak i z pytaniem o dziedzictwo „Solidarności”, które w opinii najmłodszego z cytowanych tu autorów, Pawła Rojka, redaktora krakowskich, konserwatywnych „Pressji”, ma w sobie wciąż niezbadany i niezaktualizowany potencjał. I jeszcze jedno: Robert Kuraszkiewicz pisał swoją książkę jesienią 2009 r., nie mógł zatem wiedzieć o tym, co stanie się 10 kwietnia 2010 r. Nie mógł także wiedzieć, że po tej dacie powstanie film, który na nowo, z całą świadomością rzeczy nawiąże do mitu „Solidarności”. I bynajmniej nie tylko w warstwie etycznej, ideowej, tożsamościowej, ale w powiązaniu z nimi stanie się narzędziem politycznym. Już nie AWS Krzaklewskiego, ale „Solidarni 2010” i mowa Janusza Śniadka w katedrze na Wawelu pozwolą wrócić do łask słowu „Solidarność”. Bo jego wymiar utylitarny jest nikły, ale symboliczny – przeogromny. Zwekslowana politycznie „Solidarność” kompromitowała się w historii III RP niejednokrotnie. Zdaniem niektórych, stało się to już w momencie podjęcia rozmów przy Okrągłym Stole. Ale jako mit pozostaje nienaruszalna i uniwersalna, a także, w jakiejś mierze, amorficzna, gotowa przyjąć niemal każdą treść, która da się zinterpretować w jej kluczu.

Ale i tu pojawia się kłopot. Mit „Solidarności” jest właściwie bezbronny: ten, kto uzna się za jego depozytariusza, może próbować go sobie przywłaszczyć. Film „Solidarni 2010”, niezależnie od jego oceny, stał się okazją do jego przejęcia. Z jednej strony buduje wrażenie dzieła opowiadającego o „przebudzeniu narodu”, z drugiej – został szybko wykorzystany na potrzeby bieżącego sporu politycznego i toczącej się kampanii wyborczej. Z  jednej strony jest dokumentem, z drugiej sztandarem, na którym przyszyto logo Prawa i Sprawiedliwości. Dlatego istnieje obawa, że poza politycznym odcięciem kuponów z mitu „Solidarności” znów nic trwałego (poza samym mitem) nie pozostanie. Z prostej przyczyny: w wymiarze społecznym myśl „Solidarności” może być poddana dowolnym interpretacjom. Nic też dziwnego, że zapytany o „Polskę Solidarną” Jarosław Kaczyński odpowiedział m.in.: „To, co w ostatnich tygodniach zobaczyliśmy na ulicach Warszawy i innych polskich miast to jest powrót do tego nastroju, jaki ja i moje pokolenie pamiętamy sprzed trzydziestu lat, z czasów Sierpnia ’80. Nastroju, który pozwalał na połączenie rzeczy wydawałoby się niepołączalnych. My dzisiaj często o tym zapominamy. Patrzymy na tamte wydarzenia przez perspektywę stanu wojennego i 13 grudnia. Proszę pamiętać, że ruch Solidarności był ruchem bardzo wielu ludzi. Było tam milion członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Kiedy razem z Janem Olszewskim zakładaliśmy punkt konsultacyjny na ulicy Bednarskiej w Warszawie, to bardzo duża część tego tłumu, który zaczął tam wtedy walić, to byli członkowie PZPR. A tam się działy rzeczy, które wydawały się wcześniej niesłychanie trudne. Ja KOR-owiec, Jan Olszewski ze starej opozycji, a tam były grupy, które przyjeżdżały z jakiejś fabryki i mówiły: my wszyscy jesteśmy z PZPR!”. Warto zwrócić uwagę, że w 1994 r. Jarosław Kaczyński opisywał „Solidarność” jako „źle tolerującą jakikolwiek pluralizm”, zaś po katastrofie smoleńskiej koncyliacyjnie wspomniał o niej jako o ruchu łączącym bardzo różnych ludzi! Ale właściwie czym jest dla niego „Polska Solidarna”, w wymiarze społeczno-gospodarczym? Na to odpowiedź nie pada. Czy zatem „Solidarność” znaczy to, co o niej mówią, nie zaś to, czym była? Możliwe. O treści współdecydują interpretatorzy, jedyne, co można zrobić, to oddzielać opisy prawdopodobne od fałszywych.

Czy zatem mit „Solidarności” jest skończony? Czy, jak chciałby tego Kuraszkiewicz, da się zbudować nowy paradygmat polityczny „poza »Solidarnością«”? Zresztą, jak się zdaje, dla niego samego, uczestnika Ruchu Młodej Polski, jak zapewne i dla wielu dzisiejszych „młodocianych dinozaurów” opozycji z Konfederacji Polski Niepodległej, „Wolności i Pokoju”, Solidarności Walczącej itp. inicjatyw ta głównonurtowa „Solidarność” była raczej macochą, niż matką. Dlatego spór o rolę i miejsce „Solidarności” jest wciąż sporem tożsamościowym. Bądź co bądź nie tylko dla części konserwatywnych liberałów „Solidarność” jest czymś biograficznie i mentalnie obcym, traktowanym przynajmniej z dezynwolturą, jeśli nie z resentymentem. Ale i najzagorzalsi piewcy wolnego rynku są czasem zmuszeni, jak było widać po 10 kwietnia, oddać jej (zdawkowy) hołd i przypomnieć sobie nawet to, że obok terminu „wolny rynek” istnieje choćby słowo „państwo”. Nie brzmiało to w ich ustach wiarygodnie, ale cóż – hipokryzja też bywa hołdem, jaki neoliberalizm oddaje idei solidaryzmu i państwowości.

Dla wielu mit „Solidarności” wiąże się z poczuciem jego wyczerpania i kompromitacji. Znamienny jest sposób, w jaki „solidarną Polskę” Akcji Wyborczej „Solidarność” w ubiegłym roku opisywał Remigiusz Okraska w felietonie „Co się stało z waszą klasą”: „[Pamiętam] tych cynicznych łotrów [z AWS], którzy wycierali sobie gęby solidarnością i antykomunizmem, a całą treść ich rządów stanowiły egoizm i rozbijanie wszelkich podstaw solidarności, przy których to wyczynach człowiek zaczynał tęsknić za postkomunistami, choć nigdy wcześniej ich nie popierał. (…) Pamiętam też, jak się skończyło to pasmo fachowych sukcesów rządu AWS – skokiem bezrobocia, a na Śląsku zapaścią całych miasteczek i dzielnic, wzrostem patologii, plagą kradzieży węgla z pociągów itp. Modelowy solidaryzm i konserwatyzm…”.

Takie opisy jak powyższy każą się zastanowić, czy faktycznie nie byłoby lepiej, gdyby nasza klasa polityczna, na czele z jej postsolidarnościową, prawicową wierchuszką, zapomniała słowo „Solidarność” i przestała udawać kogoś, kim dawno nie jest. Uderzający w tej materii jest brak złudzeń Ryszarda Bugaja, który w rozmowie z redaktorami „Europy” i Ludwikiem Dornem na temat Lecha Kaczyńskiego przypomina przekonania tragicznie zmarłego Prezydenta: „To były poglądy próbujące jakoś przezwyciężać sprzeczność pomiędzy polityczną prawicą i społeczną lewicą. Tak jak to przezwyciężała pierwsza »Solidarność«. To była niechęć do wielkich nierówności i odrzucenie reguł społecznych akceptujących »wyścig szczurów«. To było przekonanie, że społeczna solidarność może być urzeczywistniona i da się wpisać w program modernizacji kraju. Czy pójdziemy w kierunku takiej interpretacji? Są poważne powody, by sądzić, że nie. Spuścizna po Lechu Kaczyńskim będzie bowiem definiowana przez najbliższe wybory. Zostanie zinterpretowana przez Jarosława Kaczyńskiego. A myślę, że Jarosław wszedł w takie polityczne buty, że on już na serio do solidarystycznego przesłania Lecha Kaczyńskiego powrócić nie może, nie może wyjść z interpretacji bardziej dostosowanej do społecznej i ideowej tożsamości tej polskiej prawicy, którą on dziś reprezentuje. Ubolewam, ale jestem przekonany, że PiS poważnie do projektu Polski Solidarnej nie powróci”. Jeśli Bugaj ma rację, tym mniej przyjemny będzie dzień wyborów prezydenckich dla tych ludzi lewicy, którzy zdecydują się oddać głos na Jarosława Kaczyńskiego. Ale już teraz lepiej pozbyć się złudzeń, że w drugiej turze będzie się ewentualnie wybierać coś więcej, niż „mniejsze zło”. Bo szorstka jest przyjaźń społecznej lewicy z „solidarnymi kołnierzykami 2010”…

U kresu tej historii kryje się ni to radosna, ni smutna konstatacja, że właściwie „paradygmat Solidarności” w tej odsłonie, jaką znamy, a którego dobrodziejstw zakosztowało wielu Polaków np. w czasach AWS, faktycznie mógłby się skończyć. Jednak, jeśli przyjąć za dobrą monetę tezy Pawła Rojka z „Semiotyki Solidarności”, jej rola się nie skończyła. Etos „Solidarności” jest wciąż etosem antysystemowym, etycznym, egalitarnym, pluralistycznym, wspólnotowym, ale i wolnościowym. Nie można go wykorzenić z polskiej tożsamości i samowiedzy. Wyczerpuje się jedynie jego polityczny, z reguły cynicznie i krótkowzrocznie wykorzystywany aspekt; pozostaje wciąż treść, choć maski i przebrania polityczne nadają się już jedynie do lamusa. Im mniej różnej maści konserwatywni liberałowie, pobożni czy bezbożni, bogoojczyźniani czy korporacyjni będą dziś mówić o „Solidarności”, tym dla niej lepiej. Historia jest cierpliwa, idee mają czas.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie