III RP wobec bezrobotnych

·

III RP wobec bezrobotnych

·

Znaczny spadek bezrobocia w Polsce w ciągu ostatnich lat spowodował, że coraz częściej słyszymy o rynku pracownika. Chętnie powtarzają ten pogląd politycy rządzącej partii, nie mniej chętnie – pracodawcy i eksperci związani z nurtem liberalnym gospodarczo. Dla władzy to potwierdzenie efektywności własnej polityki, dla pozostałych aktorów życia publicznego to natomiast po części strategia usypiania czujności świata pracy, a częściowo próba przekonania opinii publicznej, że pracownice i pracownicy nie mają już powodów do jakichkolwiek narzekań. To dostosowana do aktualnych realiów metoda narzucenia własnej perspektywy przez obóz kapitału. Ale rynek pracownika nie istnieje: z wielu przyczyn, często związanych np. ze strukturą lokalnych rynków pracy, problemami z tanimi mieszkaniami na wynajem, brakiem odpowiedniej komunikacji publicznej, fatalną kondycją opieki zdrowotnej, kłopotami ze żłobkami i przedszkolami.

Ważny i dobroczynny spadek bezrobocia nie zabezpiecza np. przed dalszą emigracją zarobkową. Problemami nie są wyłącznie praca i płaca, ale także szerzej pojęta jakość życia. Po 1989 r. dokonała się w Polsce reintegracja z kapitalizmem. Urynkowienie głęboko przeniknęło wszelkie możliwe struktury społeczne i kulturowe. Pod dyktando tego procesu przebiegała również modernizacja instytucji. Nierzadko powodowało to, że straciły na znaczeniu pozaekonomiczne wartości i cele, których państwo i jego najróżniejsze reprezentacje powinny strzec. Urząd pracy jest świetnym przykładem instytucji, która istnieje, choć – jak się wydaje – nikt nie wierzy, że może realnie rozwiązywać jakiekolwiek problemy. Neoliberalna optyka z jednej strony nakazuje nieufnie traktować urzędników z powiatowego urzędu pracy (PUP) oraz instytucję jako taką, z drugiej – samych bezrobotnych. Trudniej wyobrazić sobie bardziej fatalny splot okoliczności w realnym liberalizmie. Za to łatwo w tym świetle zrozumieć, dlaczego urzędom pracy trudno było działać efektywnie.

Znaczący spadek bezrobocia sprawił, że z oczu wielu ludzi zniknął choćby PUP, w potocznej opinii postrzegany jako niesprawna, fasadowa instytucja, zapewniająca co najwyżej skromny pakiet socjalny – za cenę regularnego, grzecznego uczestnictwa w biurokratycznych rytuałach. Czy PUP-y faktycznie nie działały prawidłowo? Czy spadek bezrobocia świadczy o tym, że jakiekolwiek problemy z tą instytucją zostały rozwiązane? Można w to wątpić – ocalenie nadeszło przecież z zupełnie innej strony. Należy podejrzewać, że w przyszłości jakakolwiek negatywna tendencja na rynku pracy będzie wiązała się również z problemami urzędu pracy jako instytucji formalnie służącej efektywnemu wsparciu i pracowników, i przedsiębiorców. Ale w przypadku funkcjonowania PUP ważne jest coś jeszcze: relacja między obywatelami a państwem. To jedna z instytucji, które mogą budować lub niszczyć zaufanie obywateli do państwa. Może pomóc uwierzyć, że państwo jest w stanie efektywnie pomagać w sytuacji kryzysowej lub w przeciągających się kłopotach, a może też prowadzić do rozczarowania lub utwierdzać w przekonaniu, że wszelkie wsparcie publiczne to kpina z ludzi i marnotrawstwo publicznego grosza. W tej drugiej sytuacji nie do pozazdroszczenia bywa sytuacja niższej kadry urzędniczej, która zwykle znajduje się na celowniku opinii publicznej. Podobnie jak pracownice i pracownicy poczty lub kasy kolejowej zbierają gromy za decyzje zapadające wysoko nad ich głowami, tak urzędniczki i urzędnicy PUP-ów są krytykowani za niekoniecznie własne przewiny.

Tym ważniejsza jest książka „Obywatel spotyka państwo. O urzędach pracy jako biurokracji pierwszego kontaktu” Karoliny Sztandar-Sztanderskiej – pracownicy Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Socjolożka proponuje nam perspektywę street-level bureaucracy. Termin ten tłumaczy jako „biurokracja pierwszego kontaktu”: przyglądamy się państwu-w-działaniu z perspektywy miejsc, osób i sytuacji, które konkretyzują politykę społeczną. Nie obiecuję łatwej lektury – książka wymaga znajomości albo przyswojenia sobie terminologii socjologicznej i perspektywy badawczej. Jednak wzbogacenie jej struktury o przejrzyste podsumowania trzech kluczowych rozdziałów („Przymusy administracyjne”, „Poszukiwanie informacji”, „Ciężar dowodzenia uprawnień”) oraz treściwe i klarowne przedstawienie ogólnych wniosków w części „Prawa socjalne z tytułu bezrobocia”, sprawia, iż książka staje się lekturą obowiązkową dla osób świadomie zaangażowanych w życie publiczne. Myślę o ludziach zainteresowanych propracowniczą perspektywą polityczną, żywo (i mądrze) dyskutujących o sprawach społecznych, a także zaangażowanych w życie publiczne jako politycy i polityczki, aktywistki i aktywiści, związkowcy i związkowczynie. Również zaangażowani społecznie publicyści/publicystki powinni znaleźć czas dla tej książki. Nawet jeśli nie zdołają przeczytać jej od deski do deski za jednym razem, to znajdą w niej wiele pożytecznych treści dla wzmocnienia swoich tekstów i wypowiedzi publicznych.

„Gdy po raz pierwszy przekroczyłam próg powiatowego urzędu pracy, zaskoczyło mnie, jak trudno się po tej instytucji poruszać” – pisze autorka we wstępie. Karolina Sztandar-Sztanderska to osoba – podkreślmy – ze znacznym kapitałem kulturowym. A przecież i ona czuje się w urzędzie pracy jak w labiryncie. Gdyby porównać tę pracę z powieścią, można by stwierdzić, że fabuła rozwija się bardzo szybko i właściwie nie mamy złudzeń, iż sprawy mają się źle. Przyglądamy się najtrudniejszym i najboleśniejszym elementom polskiej rzeczywistości. Ta książka nie jest przecież tylko o instytucji – widzimy osamotnionych ludzi, często uprzedmiotowionych i nieufnie traktowanych przez system, który rzekomo ma służyć im pomocą. Z drugiej strony widzimy, w jaki sposób system stara się bronić przed bezrobotnymi, jak ich formatuje do roli „zasobu”, który trzeba oduczyć „roszczeniowości” i „wyuczonej bezradności”. Niestety, bardzo szybko książka potwierdza najgorsze obawy: spotkanie słabego obywatela z dysfunkcyjnym państwem nie może skończyć się dobrze. A jedynym działającym „pośrednictwem pracy” jest tania linia lotnicza, umożliwiająca szybką podróż na Wyspy, albo przewoźnik autobusowy przewożący Polki i Polaków do Niemiec.

Książka warszawskiej socjolożki jest efektem badania realizowanego między 2007 a 2014 rokiem. Jeszcze w latach 90. XX wieku znacznie ograniczono w Polsce prawa socjalne z tytułu bezrobocia. Wbrew z całą premedytacją budowanej mitologii dotyczącej „rozbuchanego socjalu”, sytuacja osób bezrobotnych w naszym kraju przedstawia się fatalnie. Czynniki trwale determinujące ich kondycję to zazwyczaj długotrwałe bezrobocie, restrykcyjne kryteria przyznawania i niska kwota świadczenia, stosunkowo krótki okres jego wypłacania. „Na początku XXI wieku świadczenie to otrzymywało stale co najwyżej 20 proc. zarejestrowanych, a między 2004 a 2007 rokiem mniej niż 15 proc.” – przypomina Sztandar-Sztanderska. W momencie, w którym zaczęła ona swoje badania, wzrósł instytucjonalny nacisk na „aktywizację zawodową” bezrobotnych (cudzysłów nie jest przypadkowy). W praktyce wprowadził on do pracy urzędników PUP więcej obowiązków dokumentacyjnych, prowadzonych „głównie po to, by dowodzić legalności działań”. Nie trzeba większej wyobraźni, żeby spostrzec, jak nowomowa nieefektywnej biurokracji ukrywa hipertrofię procedur, których wdrażanie niekoniecznie poprawia sytuację osób bezrobotnych.

Kim byli rozmówcy socjolożki? To m.in. osoby z dyrekcji i kierownicy działów w urzędach pracy, przedstawiciele władz samorządowych, członkinie powiatowych rad zatrudnienia, przedstawiciele pracodawców i organizacji pozarządowych, pracownicy wojewódzkich urzędów pracy, dyrektorzy i pracownicy ośrodków pomocy społecznej, którzy zajmują się osobami bezrobotnymi znajdującymi się w złej sytuacji finansowej. Wśród rozmówców byli również pośrednicy pracy, doradcy zawodowi, liderzy Klubów Pracy, specjaliści ds. rozwoju zawodowego i programów aktywizacji zawodowej. Oni wszyscy reprezentują to państwo, z którym mają kontakt bezrobotni obywatele i obywatelki.

Kim byli bezrobotni, z którymi rozmawiała badaczka? „Prowadziłam wywiady z dwoma mężczyznami, którzy doświadczyli bezdomności; trzema dorosłymi wychowankami domu dziecka; jednym byłem więźniem; z matkami, wychowującymi dzieci bez wsparcia ze strony ojców oraz kobietami samotnie opiekującymi się chorymi rodzicami. […] Taka kumulacja negatywnych doświadczeń, każe pytać o długotrwały i powiązany z innymi politykami publicznymi charakter barier na drodze do aktywności zawodowej” – konkluduje socjolożka. Dodajmy, że badania prowadzone były na terenie jednego powiatu popegeerowskiego, jednego rolniczego, w mieście przemysłowym, na terenie aglomeracji i w „zwykłym” mieście.

Cały system funkcjonuje w taki sposób, że osoby pozbawione pracy właściwie okazują się intruzami. Różne formy kontroli i karania bezrobotnych za to, że są bezrobotnymi „zwiększa[ją] asymetrię władzy między obywatelem a urzędnikiem”. Znamy to z opowieści dotyczących innych obszarów naszej rzeczywistości, ale w tym kontekście jest to szczególnie przytłaczające – osobie bezrobotnej towarzyszy ciągłe podejrzenie, „że nie jest tym, za kogo się podaje i że składając bezpodstawne roszczenia, oszukuje państwo i innych podatników. […] W efekcie, choć zmienił się system polityczny, oferta publiczna okazuje się nadal być ofertą »na niby«, a usługi publiczne kojarzą się z pewną »bylejakością« państwa, przez co wiele osób kontrastuje je z usługami prywatnymi”.

Przyjrzyjmy się bliżej tym aspektom relacji na linii nieufne i opresyjne państwo – bezrobotny obywatel, które pozwoliły autorce książki wysnuć tak smutne wnioski. Wspomniałem już o biurokratycznym „zwrocie w stronę aktywizacji”. Z badań socjolożki wynika, że „praca z ludźmi” i tzw. zadania dokumentacyjne często nie idą ze sobą w parze. Prowadziło to do opłakanych skutków: spadek bezrobocia, a zatem również zmniejszenie liczby „petentów przy okienku”, nie zwiększył zasobów czasu, jaki urzędnicy mogli poświęcić poszczególnym osobom bezrobotnym. Oficjalnie prowadzona polityka aktywizacyjna, zwana z angielska ALMP (active labour market policies), kończyła się na papierze. W praktyce bezrobotny pozostał osobą podległą procedurom. Więcej nawet: „urzędnicy, niejako antycypując kontrolę, uznają działania sprawozdawczo-administracyjne za pierwszorzędne. Koncentrują się na pozyskiwaniu »na wszelki wypadek« kolejnych zaświadczeń, sprawdzaniu ich, aktualizowaniu, analizowaniu dokumentacji”. Fetysz parametryzacji krąży nad urzędami pracy. Co to oznacza dla ludzi, dla których każdy dzień bez zarobkowania to życiowa tragedia? Głęboką frustrację, a może nawet nienawiść do wszystkiego, co kojarzymy z instytucjami państwa. Być może wciąż tak silne opowiedzenie się Polek i Polaków za tzw. wolnym rynkiem wiąże się również z podskórnym promieniowaniem tych złych doświadczeń. A przecież bezrobocie to problem, który poznała na własnej skórze ogromna część polskiego społeczeństwa.

U progu urzędu pracy nie czeka na nikogo napis: „ty, który tu wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”. A może byłby on nie od rzeczy. Nie bez powodu jeden z podrozdziałów książki nosi tytuł „Wiedza wychodzona, wiedza wyczekana”. Zacznijmy od suchego opisu: „By pozyskać jakąś informację osobiście lub złożyć wniosek o rejestrację, trzeba zjawić się w urzędzie między poniedziałkiem a piątkiem. Wydatki na dojazd na wizytę, która nie jest wynikiem oficjalnego wezwania bezrobotnego do urzędu, nigdy nie są zwracane. Wysokość kosztów przejazdu zależy od położenia urzędu, miejsca zamieszkania na terenie powiatu lub miasta na prawach powiatu, stanu transportu publicznego i prywatnego czy posiadania własnego środka transportu. Części bezrobotnych nie stać na bilet: przychodzą do urzędu pieszo, dojeżdżają rowerem lub jadą na gapę”.

W urzędach, w których autorka przeprowadzała badania, bardzo często brakowało dobrego systemu informacji. Ludzie trafiali w anonimowe, nieprzyjazne czy obojętne otoczenie, co nierzadko budziło dodatkową dezorientację i onieśmielenie, albo złość i gniew. Dostrzega to personel „pierwszego kontaktu”: „Odsyłanie człowieka z pokoju do pokoju […] też na pewno wpływa niekorzystnie na takiego potencjalnego petenta. […] I taka osoba, która spędzi, na przykład, trzy godziny zanim zostanie zarejestrowana w tutejszym urzędzie, bo kolejki są niesamowicie duże, po czym trafia do mnie i jeszcze ja nie jestem w stanie wyczerpująco udzielić informacji, bo nie każda rzecz należy do moich obowiązków. […] I widzę, że te osoby właśnie mają pretensje i swoją frustrację wylewają na mnie, […] a bo znowu mnie odsyła”.

Jakie są całościowe efekty takiej sytuacji dla osób bezrobotnych? Petenci i petentki ponoszą dużą część kosztów pozyskiwania elementarnych informacji. Muszą nie tylko poświęcić pieniądze i nieracjonalnie dużą ilość czasu na to, żeby „wejść do systemu”, ale także nauczyć się języka i rytuałów instytucji oraz dbać o to, żeby nie przeoczyć ważnych informacji i zmieniających się ofert pracy: „Łatwo jest przegapić okazję, która może nie powtórzyć się nawet w czasie najbliższych kilku czy kilkunastu miesięcy, co dla osoby w trudnej sytuacji może mieć daleko idące konsekwencje”. Kolejny problem to „przezroczyste bariery”, na jakie napotykają osoby bezrobotne w urzędzie pracy. Przygnębiająco fascynujące jest w tym kontekście podwójne znaczenie terminu „komunikacja”: chodzi zarówno o język, jak i transport. Wyzwaniem jest zarówno sytuacja komunikacyjna w rejonie, w którym żyje bezrobotny, jak i kapitał kulturowy i językowy, jakim dysponuje. Badaczka zwraca uwagę, że część bezrobotnych ani sama nie umie poradzić sobie ze skomplikowanym formularzem lub drukiem, ani nie ma w swoim sąsiedzko-towarzyskim otoczeniu nikogo, kto mógłby w tym pomóc. Ludzie na skraju wtórnego analfabetyzmu, żyjący w świecie, w którym przystanek autobusowy/kolejowy przypomina artefakty ludzkiej cywilizacji w którejś z części „Planety małp”, nie mają żadnych szans, żeby odnaleźć się w labiryncie instytucji, która rzekomo aktywizuje ich zawodowo. Być może stąd wynika również to, że obecnie pracodawcy coraz częściej nie są w stanie rekrutować pracowników/pracownic wśród osób długotrwale bezrobotnych: „w rezerwie” pozostają często ludzie zniszczeni trwałym bezrobociem, wymagający raczej dłuższego wdrożenia do stałej pracy, niż zdolni do jej podjęcia ad hoc. Kłopot w tym, że to właśnie ich często urzędy pracy spychały na margines marginesu.

Cały system działa również tak, żeby bezrobotnemu nie wydawało się, że ma prawo do jakichkolwiek oczekiwań i żądań. Praca urzędników często polega na selekcji, upraszczaniu i standaryzowaniu danych pozyskiwanych od petentów oraz na przekazywaniu im wyselekcjonowanych informacji, co wiąże się ponownie z parametryzacją „aktywizacji zawodowej”. Prowadzi to do wytworzenia się swoistej gry między instytucją a jej „podopiecznym”. Część osób zupełnie lub częściowo odmawia współudziału w tej grze: nie zbiera i nie aktualizuje informacji, rezygnuje z ubiegania się o dostęp do „pakietu socjalnego” (owszem, można to zapisać bez cudzysłowu, ale wtedy będzie to brzmiało raczej ironicznie). Inni ograniczają się do zdobycia ubezpieczenia zdrowotnego, a jeszcze inni dostosowują się do urzędniczych oczekiwań lub starają się poprawić swoje szanse, z całą świadomością wykorzystując istniejące i obowiązujące w danym momencie przepisy i procedury. A to nieźle z kolei pokazuje, jak zróżnicowana jest populacja polskich bezrobotnych, stygmatyzowana w dość prosty przecież sposób w debacie publicznej. Ważna uwaga: w porównaniu z badaniami z 2007 roku zmienia się jednak podejście do osób bezrobotnych. Są one poddane coraz ściślejszej kontroli indywidualnej, co z jednej strony wzbogaca choćby zasób przekazywanych im informacji o szansach na rynku pracy i całości funkcjonowania systemu, z drugiej – prowadzi do większej ingerencji w ich prywatność i pozwala urzędnikom łatwiej wykryć jednostki, które nie chcą grać wedle narzuconych reguł.

Bezrobotni nie tylko otrzymują informacje od instytucji i dzielą się z nią wiedzą o sobie. „Dużym wyzwaniem dla osób przychodzących do urzędu pracy jest ciągłe dowodzenie, że zasługują na usługi publiczne świadczone przez PUP”. To nie tyle procedura, co proces, który składa się „z wielu, czasem powtarzanych czynności”. Interesująca rzecz: im bardziej jesteś „nietypowym bezrobotnym”, tym więcej dokumentów będzie od ciebie wymagała instytucja. Osoby o niestabilnej/niestandardowej sytuacji zawodowej (często zmieniające pracę, funkcjonujące na rynku w oparciu o umowy cywilnoprawne, zatrudnione na niepełnym etacie) mogą być pewne, że urzędnicy zażądają od nich większej liczby dokumentów. Podobnie z ludźmi, którzy kształcą się na kursach i szkoleniach, starają się o kolejne kwalifikacje lub wykonują wolny zawód wymagający wielu miękkich kompetencji: „Prawo tworzy większe obciążenia związane z zaświadczeniem dla osób, które są ucieleśnieniem propagowanych w dyskursie politycznym ideałów »elastycznego pracownika«, »uczenia się przez całe życie« czy »przedsiębiorczości«”.

Sztylety ukryte w kwiatach. Świetnie widać, jak z pozoru doceniane i promowane cechy osobowości i zdobyte kompetencje generują kolejne obciążenia, o charakterze zakamuflowanej restrykcji, w przypadku osób, które mimo naturalnych predyspozycji (a niewykluczone, że niekiedy mimo wielu sesji motywacyjnych) jednak nie mają zatrudnienia, ponieważ fatalnej sytuacji na rynku pracy nie da się zmienić peanami na cześć kreatywności, przedsiębiorczości i wyzwalania potencjału. Przy okazji: w trakcie lektury książki niejednokrotnie zastanawiałem się, jak ludzie o wyższym kapitale kulturowym i zdolni do pojęcia absurdów tej gry, są w stanie mentalnie i psychicznie znieść niektóre narzucone rytuały. Na przykład konieczność wyrejestrowania i powtórnej rejestracji, konieczność powtarzania „skomplikowanej i długotrwałej procedury okazywania i sprawdzania wszystkich oryginałów dokumentów, nawet jeśli zarejestrowanie jako osoba poszukująca pracy miało miejsce tego samego dnia w tym samym urzędzie co wyrejestrowanie się jako bezrobotny”.

Do tego często dochodzą różnorakie „przesłuchania” i wymagania stawiane przez urzędników i urzędniczki, odbierane jak paternalistyczne lub skrajnie irracjonalne z punktu widzenia dorosłych ludzi, którzy np. wcześniej mieli pracę, są ludźmi racjonalnymi, ceniącymi efektywność i szanującymi siebie, swój czas i umiejętności. Wtedy urząd pracy zamienia się właściwie w jakieś nieznośne i głupkowate piekiełko, raczej pozbawiające nadziei na lepszą pracę, niż stwarzające jej perspektywy. Poważnie należałoby się zastanowić, ile osób wyjechało z Polski na emigrację zarobkową nie tylko dlatego, że nie mogły znaleźć tutaj zatrudnienia, ale i dlatego, że miały dość dysfunkcyjnej instytucji podpadającej pod paragraf 22. Tym bardziej, że wielu ludzi ma przy tym poczucie dojmującej zależności od osób, które reprezentują instytucję. Świetnie pokazuje to wyimek z jednej z rozmów przeprowadzonych przez Karolinę Sztandar-Sztanderską: „My jesteśmy do dyspozycji pań, które nas prowadzą. I jeżeli jest coś w ofercie, to one nam to po prostu dają”.

Skupiłem się na dość czytelnych zjawiskach dotyczących całości funkcjonowania systemu. Książka oferuje jednak znacznie więcej, choćby szczegółowy opis wielu aspektów prawnych pod kątem ciągłości i zmian biurokracji pierwszego kontaktu. Zwykle te analizy nie prowadzą do optymistycznych wniosków. Socjolożka zwraca choćby uwagę na różnorakie restrykcje i ograniczenia w dostępie do szkoleń i kursów w ramach wspomnianego ALMP: nieefektywne podejście oznacza dalsze wykluczanie ludzi, którzy potrzebują kompleksowego wsparcia. Niekiedy widzą to i krytykują urzędnicy, również kierujący placówkami, ale ich samowładność jest pozorna. Jeden z rozmówców autorki zauważył, że inwestowanie większej kwoty w poprawę umiejętności zawodowych jednego tylko bezrobotnego mogłoby zostać skrytykowane przez instytucje oceniające działalność PUP jako „nieracjonalne” dysponowanie środkami. Wygrywa zatem filozofia: dać każdemu niewiele, byle mniej więcej po równo. Tego typu egalitaryzm powiększa jedynie faktyczne dysproporcje między ludźmi, ponieważ tak naprawdę należałoby dostosowywać wydatki do potrzeb konkretnych bezrobotnych. I tak oto lumpenliberalne tanie państwo stawia na coś, co bardziej przypomina radziecką urawniłowkę – oczywiście w obszarach i wobec osób, które i tak traktuje z lekceważeniem.

Siódmy rozdział książki nosi tytuł „Prawa socjalne z tytułu bezrobocia”. Już podtytuły mówią wiele: „Szczątkowa oferta publiczna dla osób bezrobotnych”, „Ograniczona dostępność, czyli usługi dla wszystkich i dla nikogo”, „Dominacja biurokratycznej kontroli”, „Milczący kontrakt społeczny”. Warto w tym kontekście podkreślić kolejny walor pracy – opis socjologiczny mądrze łączy się tu z opisem politycznym. Pozwolę sobie tylko na jeden gorzki i dłuższy cytat: „Powiatowe urzędy pracy, podobnie do ośrodków pomocy społecznej, pełnią funkcję »ostatniego ogniwa polityki społecznej« […]. Obarcza się je wieloma problemami nierozwiązywanymi w obrębie innych polityk: edukacyjnej, zdrowotnej, rodzinnej […]. Działania, które przychodzi w tych warunkach realizować pracownikom pierwszego kontaktu, są częścią »polityki iluzji« […], ponieważ głoszonych celów nie daje się w praktyce zrealizować, natomiast definiowanie ich jest elementem politycznej gry pozorów. Te niezwykle trudne warunki pracy skłaniają do zastanowienia się, czy urzędniczki PUP jako przedstawicielki niedocenionej »lewej ręki państwa« – czyli sfeminizowanej części sektora publicznego, odpowiedzialnej za szeroko rozumiane sprawy społeczne – same nie są w pozycji zdominowanej. Oczekuje się od nich stawiania czoła problemom, którym nie są w stanie sprostać przy dostępnych zasobach i narzędziach”.

Fasadowy charakter instytucji służącej aktywizacji zawodowej bezrobotnych kobiet i mężczyzn prowadzi nas ku tropom dobrze znanym z III RP: milczący kontrakt społeczny, o którym mówi badaczka, opiera się na prywatyzacji odpowiedzialności, przy równoczesnym znacznym ograniczeniu opiekuńczych funkcji państwa. Skąd prywatyzacja? Tak skonstruowany system pomocy z zasady i tak promuje tych, którzy są w stanie lepiej sobie poradzić i mają za sobą raczej „epizody bezrobotności”, niż osoby, które nie są w stanie się z niej wydostać. I więcej jeszcze: mamy do czynienia z fascynującym paradoksem, gdy instytucja, która powinna raczej pokazywać pomocowe umiejętności państwa, czyli zorganizowanej politycznie i administracyjnie wspólnoty, robi wiele, żeby osoby bezrobotne uznawały siebie za jedyne odpowiedzialne (czy ściślej: winne) za swoje bezrobocie. Prywatyzacja problemów i upublicznienie wynikających z nich strat – to nasza rzeczywistość. O ile można uznać, że państwo nie ma obowiązku zapewniania pracy obywatelom i obywatelkom (szczególnie w PRL-owskiej formie), o tyle coraz bardziej dyskusyjny jest jego model bez efektywnych zabezpieczeń społecznych – także dla osób bezrobotnych. Nie sądzę jednak, żeby tego typu dyskusja miała szanse w Polsce odbyć się na poważnie: zarówno na poziomie klasy politycznej, jak tzw. opiniotwórczych elit, w ich kilku liczących się centroprawicowych i liberalnych wydaniach. Bo opinie lewicy raczej nie są istotne – choć widać wyraźnie, że w swoim eksperckim wydaniu są nieodzowne.

Z książki socjolożki można wysnuć jeden podstawowy wniosek. Jeżeli ktokolwiek w Polsce próbuje występować w obronie państwa czy efektywnego etatyzmu, ma bardzo mały zasób argumentów z zakresu prawidłowego działania instytucji. Właściwie dlatego tak często w przypadku lewicowych narracji w Polsce pozostaje snucie analogii i przykłady z innych państw. Jak bowiem tłumaczyć komuś sensowność polityki publicznej dotyczącej bezrobocia, jeśli właściwie mamy do czynienia tylko z przykładem negatywnym? Tego typu przykładów z innych obszarów funkcjonowania państwa można podać wiele. I zawsze fatalnym problemem pozostanie rozziew między nie tyle idealną, co optymalną lub po prostu przyjaźniejszą zwykłym ludziom wizją ładu społeczno-gospodarczego, a faktycznym działaniem polskiego państwa. Kłopot polega jednak na tym, że najistotniejszy nie jest tutaj konflikt lewicy z prawicą. Najistotniejsze jest to, że tracimy na tym wszyscy jako wspólnota, bez względu na wielość poglądów, opinii, zapatrywań itp.

Za funkcjonowanie polityk publicznych odpowiadają elity lokalne i centralne. Dlatego należy uznać, że to na nie spada odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Lepiej wykształcona, lepiej zarabiająca, obdarzona wyższym kapitałem ekonomiczno-kulturowym część społeczeństwa nie jest w stanie inaczej zorganizować polskiej rzeczywistości, nie jest w stanie, niestety, „wyciągnąć się z bagna za włosy”. I wiele wskazuje na to, że w perspektywie dłuższego trwania nic diametralnie się nie zmieni. Mnóstwo procesów, które wymagają nieco bardziej skomplikowanej logistyki i infrastruktury publicznej, prowadzi do określonych pozytywnych lub negatywnych konsekwencji raczej wskutek splotu okoliczności i silnych determinantów (migracja ekonomiczna, demografia, koniunktury globalne, miejsce na światowej mapie rynków) niż w efekcie samodzielnych działań państwa polskiego. Spadek bezrobocia lub powolny wzrost wynagrodzeń, za którym zresztą niekoniecznie idą zawsze bardziej cywilizowane stosunki pracy, jest tego znakomitym przykładem. Z dużym jednak prawdopodobieństwem w podobny sposób nie rozwiążą się problemy polskiej służby zdrowia, ewidentnie same nie rozwiążą się też problemy ze smogiem, albo powolną erozją administracji publicznej na jej niższych szczeblach.

Na okładce książki „Obywatel spotyka państwo” u wejścia na schody stoi samotna kobieta. Przed nią kolejne stopnie, później drzwi, później znów schody, drzwi i schody. Drzwi stają się coraz mniejsze. To nie tylko kwestia perspektywy: odległość zmniejsza kształty. To również symbol coraz bardziej utrudnionego dostępu na wyższe szczeble drabiny społecznej. Książka Karoliny Sztandar-Sztanderskiej nie mówi jedynie o bezrobociu – jej ciemnym tłem jest bezmiar zmarnowanej polskiej pracy i potencjału. I to jest wielki skandal III RP: kraj, w którym okolicznościowy frazes o przedsiębiorczości Polek i Polaków jest wszystkim, potraktował miliony osób bezrobotnych jak obywateli/obywatelki drugiej, albo i trzeciej kategorii.

Karolina Sztandar-Sztanderska, Obywatel spotyka państwo. O urzędach pracy jako biurokracji pierwszego kontaktu, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2016.

komentarzy