Państwo i sprawiedliwość

Państwo i sprawiedliwość

O tym, że sprawiedliwość społeczna to tylko intuicja, pisał… prezes Trybunału Konstytucyjnego, oceniając zapisy ustawy zasadniczej, w której znajduje się wyjątkowo dużo gwarancji składających się na ową sprawiedliwość!i Leszek Balcerowicz i jego akolici przyzwyczaili publicystów do uporczywego ujmowania tego pojęcia w cudzysłów. A jeśli ktoś odważy się podnieść kwestię łagodzenia nadmiernych nierówności, zaraz zostanie ofuknięty jako dinozaur PRL, co ma wynikać z „zawiści i pogardy” dla wiedzy, inicjatywy i przedsiębiorczości.

Temat modny, lecz nie w Polsce

Podejmując tematykę sprawiedliwości społecznej, z trudem można się uwolnić od myśli o straszliwym prowincjonalizmie naszego środowiska ekonomicznego, a może i ogółu nauk społecznych. Znani uczeni brytyjscy, A. B. Atkinson i John Micklewright, w decydującym okresie przemian systemowych zarzucili ekonomistom krajów postkomunistycznych obojętność wobec problematyki podziału dochodu narodowegoii. I tak już pozostało.

W Polsce milczeniem lub gołosłownym odrzuceniem pokrywa się nawet najważniejsze światowe wydarzenia i debaty. Za przykład najjaskrawszy może służyć przyznanie w 1998 r. Amartyi K. Senowi Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii za badania nad nierównościami, biedą i głodem. Fakt ten za skandal uznała „Gazeta Bankowa” piórem Ryszarda Legutki, dla Henryki Bochniarz był to dowód „upolitycznienia Komitetu Noblowskiego”, a dla publicysty „Gazety Wyborczej” – kolejny argument na rzecz zniesienia nagrody.

Tymczasem na Zachodzie obserwujemy erupcję badań i debat na ten temat. Znane wydawnictwo opublikowało dwa opasłe tomy tekstów, w tym kilku noblistów, pod tytułem „Sprawiedliwość ekonomiczna”iii. Redaktorzy i autorzy wyraźnie obejmują przymiotnikiem „ekonomiczny” również treści społeczne. Przez wielu naszych ekonomistów uważane byłoby to za oczywisty błąd, ponieważ sprawiedliwość czy problemy socjalne mają się znajdować poza sferą gospodarki i ekonomii.

W 1994 r., po ponad trzydziestu latach od wydania oryginału, ukazał się polski przekład głównego dzieła Johna Rawlsa pt. „Teoria sprawiedliwości”iv. W świecie wywołało lawinę literatury filozoficznej, socjologicznej, politologicznej, prawniczej i ekonomicznej. U nas – pozostało poza zainteresowaniem ekonomistów.

Liberałowie o równości szans

Nie sposób zaprzeczyć, że pojęcie sprawiedliwości społecznej jest wieloznaczne. Jednak gdy wiemy, że odsetek dzieci żyjących poniżej progu ubóstwa wynosi ok. 25% w USA i poniżej 3% w Szwecji (2000), to nie musimy się odwoływać do teorii, by stwierdzić, który kraj bardziej respektuje elementarne zasady sprawiedliwości. Jednocześnie pojęcie to nie jest już tylko intuicyjne. Wobec ogromu literatury nawiązującej do dzieła Rawlsa, nie do utrzymania jest pogląd, że brak nam teorii; przeciwnie, jest ich wiele.

Nieprawdą jest też, że problematyka sprawiedliwości społecznej nie jest mierzalna. Twierdzenie takie wynika z pojęciowego ograniczenia się do mierzalności bezpośredniej. Tymczasem w ekonomii i socjologii istnieje długa tradycja mierzenia zjawisk i procesów w sposób pośredni. Na ogół nie mierzy się bezpośrednio ani dobrobytu społecznego, ani rozwoju (nie wzrostu) gospodarczego, choć w odniesieniu do obu są i takie próby. Szereg wskaźników pozwala jednak na mierzenie pośrednie. Analogicznie, jeśli przyjąć, że sprawiedliwość społeczna realizuje się wskutek usuwania barier dla ekonomicznego, społecznego, politycznego i intelektualnego potencjału każdej jednostki – głównie przez zmniejszanie nierówności dochodowych i majątkowych, ale także np. w dostępie do stanowisk w różnych sferach życia społecznego – to pojęcie, o którym mówimy, nabiera treści uchwytnych i będących od dawna przedmiotem badań. Dodajmy, że w ostatnich dwóch dekadach nawet takie zjawiska jak wolność czy demokracja zostały poddane procedurom mierzenia.

Chyba najłatwiej o zgodę w tym, że sprawiedliwość społeczna ma zapewnić równość szans. Spór toczy się o to, jak ją rozumieć. Znaczna część dawnych liberałów i obecni neoliberałowie wychodzą z założenia, że rynek „merytokratycznie” dzieli produkty i usługi, zgodnie z wkładem, a więc sprawiedliwie. Celem jest więc tylko zagwarantowanie równości wobec prawa. Na taki redukcjonizm nie godzili się socjaliści, a później socjaldemokraci. Novum polega na tym, że współcześnie dołączyli do nich, a często ich zastąpili, coraz liczniejsi myśliciele liberalni. Obecnie jednym i drugim chodzi o rzeczywistą równość szans, która wymaga braku rażących nierówności dochodowych oraz znaczącego marginesu wykluczonych.

Chodzi więc o taki rozdział zasobów materialnych, który pozwala na kształcenie i samokształcenie, umożliwia pracę przynajmniej w przybliżeniu zgodną z umiejętnościami i zainteresowaniami, zapewnia godziwą płacę, możliwość uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym. John E. Roemerv i wielu innych teoretyków sprawiedliwości społecznej wprowadzają pojęcie „wyrównywanie pola gry” na szeroko pojętym „rynku” (także społecznym i politycznym). Państwo musi więc brać na siebie obowiązek organizowania gospodarki w taki sposób, by zatrudnienie mieli wszyscy zdolni i chętni do pracy. Masowe bezrobocie nie daje się pogodzić ze sprawiedliwością społeczną.

To dobra okazja, by raz jeszcze (robił to wielokrotnie Andrzej Walicki) wyjaśnić różnicę między tym, co u nas uchodzi za myśl liberalną, a zachodnią myślą liberalną. Nie jest bowiem prawdą, że postulat sprawiedliwości społecznej został bez reszty zaanektowany przez społeczną lewicę (włączając chrześcijańską). Więcej nawet: teorię sprawiedliwości społecznej tworzyli raczej myśliciele liberalni, traktujący koncepcje egalitarne jako „realną utopię”, ideał, do którego należy dążyć, co oznacza przede wszystkim odrzucenie kapitalizmu wolnorynkowego.

Oto na przykład pisał Bruce Ackerman: Ustrój oparty na zasadach laissez-faire z jednej strony akceptuje ogromną koncentrację dziedzicznego bogactwa, a z drugiej dopuszcza istnienie klasy niewykształconej, pozbawionej wszelkiego majątku. Taka systematyczna wadliwa dystrybucja bogactwa zamienia w farsę ideał równego uczestnictwa politycznego. Spójna jest również z wszelkimi przejawami zawodności rynku: tworzeniem karteli, degradacją środowiska, powszechnym nadużywaniem ignorancji konsumentów. Żaden myślący liberał /…/ nie będzie z radością przyglądał się tak jawnym niesprawiedliwościomvi. W innym miejscu autor ten podkreślał, że dla współczesnego liberalizmu prawo własności nie jest największą świętością. Ustąpić musi ono takim wznioślejszym wartościom jak umożliwienie obywatelom rozwoju osobowości w warunkach swobody i równościvii.

Demokracja właścicielska

Niektórzy teoretycy liberalizmu podkreślali, że kapitalistyczna własność powstała z naruszeniem elementarnych praw. Tak uważał np. jeden z najważniejszych myślicieli tego nurtu, John Stuart Mill. W swym głównym dziele ekonomicznym pisał: Społeczne urządzenia współczesnej Europy zaczęły się od podziału własności będącego rezultatem podboju i gwałtu, a nie sprawiedliwego podziału lub nabycia przez skrzętność […]. System ten ciągle nosi wiele istotnych cech owych początków. Prawa własności nigdy nie zostały skonfrontowane z zasadami, na których opiera się usprawiedliwienie prywatnej własności. Uczyniły one własnością rzeczy, które nigdy nie powinny nią być, także stworzyły własność absolutną w przypadkach, gdy istnieć powinna tylko własność ograniczona. Nie zachowały one przyzwoitej równowagi między jednostkami ludzkimi /…/; celowo wymusiły nierówności i uniemożliwiły przyzwoity start w wyścigu wszystkichviii.

Mill dowodził, że socjaliści okazaliby się zbędni, gdyby prawo sprzyjało upowszechnieniu bogactwa, a nie jego koncentracji. Dzieło Rawlsa, powszechnie uważanego za myśliciela liberalnegoix, można uznać za próbę naprawienia tego historycznego błędu. Już w samej koncepcji ogólnej postulowanego ustroju autor podkreśla postulat równego podziału bogactwa, a więc i własności: Wszelkie pierwotne dobra społeczne – wolność i szanse, dochód i bogactwo, a także to, co stanowi podstawy poczucia własnej wartości – mają być rozdzielone równo, chyba że nierówna dystrybucja któregokolwiek z tych dóbr bądź wszystkich jest z korzyścią dla najmniej uprzywilejowanychx.

Chyba jednak najdobitniej sformułował to w przedmowie do polskiego wydania swego dzieła: W państwie opiekuńczym chodzi o to, by nikt nie spadł poniżej określonego, godziwego poziomu życia i aby wszystkim zapewnić ochronę w razie wypadku czy niepowodzenia, na przykład zasiłek dla bezrobotnych i opiekę zdrowotną […]. Taki system może dopuszczać wielkie i dziedziczne nierówności w zakresie rozdziału bogactwa, które są nie do pogodzenia z autentyczną wartością wolności politycznych […], jak również wielkie różnice dochodu, naruszające zasadę dyferencji. Choć czyni się pewien wysiłek, by zapewnić autentyczną równość szans, jest on przy takich różnicach w zakresie dochodu, i w konsekwencji – wpływu politycznego, niewystarczający albo nieskuteczny. W przeciwieństwie do tego w demokracji właścicielskiej celem jest urzeczywistnienie przez cały czas idei społeczeństwa jako sprawiedliwego systemu kooperacji obywateli, jako wolnych i równych osób. Tak więc instytucje podstawowe od początku muszą działać tak, by środki produkcji trafiały w ręce szerokiej rzeszy obywateli – tak aby w pełni uczestniczyli oni w społecznej kooperacji – a nie tylko w ręce nielicznych.

Przypomnijmy też, że przystępując do definicji swej koncepcji ogólnej, Rawls zastrzega, iż nierówności społeczne i ekonomiczne mają być tak ułożone […] aby były z największą korzyścią dla najbardziej upośledzonych – nie z korzyścią w ogóle, lecz z największą korzyścią. Chodzi, jak sądzę, o dawanie więcej tym, którzy nie ze swojej winy cierpią niedostatek lub narażeni są na bariery uniemożliwiające korzystanie z autentycznie równych szans (ulubiony zwrot Rawlsa). Na przykład należy dawać więcej środków na edukację dzieciom ze slumsów, ponieważ inaczej odziedziczą slumsowy status. Podobnie jak czynią to rodzice, wysyłając na korepetycje dziecko mniej zdolne, ponieważ utalentowane da sobie samo radę. Dopiero wówczas, gdy osiągną one w przygotowaniu do życia mniej więcej równy poziom i jako dorosłe będą mogły odpowiadać za siebie, można je traktować (np. w testamencie) jednakowoxi. Ten nurt myśli wymaga przypomnienia, gdyż we współczesnej Polsce dominuje aroganckie wołanie nowobogackich o prawo do przeciwstawnej nierówności: o prawo do nieograniczonego bogactwa.

Wbrew częstej opinii, w dziele Rawlsa znajdujemy całkiem konkretnie zarysowany obraz organizacji państwa zapewniającego sprawiedliwość społeczną. Jednym z jego zadań miałoby być stopniowe i ciągłe korygowanie podziału bogactwa i zapobieganie koncentracji władzy, godzącej w wolność polityczną i równość szansxii. Ostatecznym celem jest system, w którym ziemia i kapitał są w posiadaniu, niekoniecznie równym, ale szerokich rzesz, nie zaś małej grupy kontrolującej większość zasobów.

Kontynuacja myśli Milla i Rawlsa znalazła swój najpełniejszy wyraz w pracach Josepha Stiglitza. Sformułował on wiele postulatów, które brzmią jak ostra krytyka polskiej transformacji. Tylko tytułem przykładu zacytuję ten z nich, który jeszcze po rozpoczęciu wielkiego skoku na rynek, w maju 1990 r. pozostawał niespóźnioną sugestią. Dotyczył dopiero projektowanej na wielką skalę prywatyzacji sektora publicznego: gospodarki krajów posocjalistycznych są w wyjątkowej sytuacji, mając możliwość stworzenia takiej równości własności bogactwa, która nieosiągalna być może w innych gospodarkach rynkowych. Często formułowany cel „kapitalizmu ludowego” może rzeczywiście znajdować się w zasięgu ręki, w sposób, który w innych krajach jest trudny do pomyślenia z uwagi na istniejącą koncentrację własności. Kraje posocjalistyczne nie powinny utracić okazji dokonania reform, które są osiągalnexiii.

Sprawiedliwość = stabilność = efektywność

Czy sprawiedliwość społeczna kosztuje? Dotykamy tu czegoś, co uważam za największe osiągnięcie w dziedzinie teorii ekonomii czasu powojennego, choć w Polsce notorycznie przemilczane.

Przez wiele dziesięcioleci sądzono, że wzrost gospodarczy (przynajmniej w fazie uprzemysłowienia) nieuchronnie powoduje wzrost nierówności dochodowych. Za teoretyczne uogólnienie uchodziła tu rozprawa Simona Kuznetsaxiv, której autor wyrażał jedynie nadzieję, że na wysokim stopniu rozwoju powstaną warunki do łagodzenia nierówności. Jeszcze w latach 70. Arthur Okun, jeden z bliskich doradców prezydentów Kennedy’ego i Johnsona, działający zresztą na rzecz zmniejszenia nierówności, opublikował książkę, której tytuł sugeruje nieuchronny konflikt pomiędzy równością i efektywnością. Brzmiał on „Equality and Efficiency: The Big Tradeoff” (w wolnym tłumaczeniu: „Ile równości, ile efektywności?”). Tradeoff oznacza tu: jeśli chcesz więcej pierwszego, to zapłacisz zmniejszeniem drugiego, i odwrotnie.

Pod wpływem realiów, głównie tzw. tygrysów wschodnioazjatyckich, dokonała się radykalna zmiana poglądów. Fakty i dane statystyczne dowodnie świadczyły, że najwyższą dynamikę wykazywały kraje o najmniejszych nierównościach dochodowych. Kropkę nad „i” postawił Stiglitz, wówczas główny ekonomista Banku Światowego (1997-2000), ogłaszając, że doświadczenie wschodnioazjatyckie skłoniło go do odrzucenia prawa Kuznetsa.

Przykłady dwóch krajów przywoływane są jako dowód, że wielkie i rosnące nierówności mogą iść w parze z bardzo wysoką stopą wzrostu. Prawdziwego skoku modernizacyjnego dokonała w ciągu zaledwie kilkunastu lat Irlandia. Z kraju o średnim poziomie PKB wysunęła się na czoło państw UE pod względem wysokości dochodu narodowego w przeliczeniu na mieszkańca (wyprzedza ją tylko Luksemburg). Powstaje jednak pytanie, czy stworzyła ona społeczeństwo stabilne, zdolne do długotrwałego rozwoju. Głębia zapaści jej gospodarki w czasie obecnego kryzysu ma wiele wspólnego z faktem, że spadek udziału płac w dochodach ludności (a więc i kurczenie się popytu krajowego) był tu bodaj najsilniejszy wśród krajów UE (może poza Polską). Drugim krajem są Chiny, szczycące się najwyższą na świecie stopą wzrostu gospodarki – średnio ok. 10% na przestrzeni ostatnich 30 lat. Tylko w pierwszej dekadzie marszu do kapitalizmu szybko ograniczały ubóstwo, obecnie zaś nierówności dochodowe osiągnęły tam poziom najbardziej nieegalitarnych krajów Ameryki Południowej.

Mit demontażu państwa opiekuńczego

W Polsce powszechnie uważa się, że na Zachodzie państwo opiekuńcze przechodzi lub przeszło do historii. Opinię taką ukształtowali, mocno wspomagani przez media, polscy konserwatywni liberałowie (tych niekonserwatywnych, wywodzących się nie od Hayeka i Friedmana, lecz od Milla, w Polsce prawie nie ma). Jednak najbardziej przyczynili się do tego korespondenci zagraniczni głównych organów prasowych, od lat wieszczący śmierć państwa opiekuńczego, modelu szwedzkiego czy społecznej gospodarki rynkowej w Niemczech. Taka systematyczna negacja istnienia państwa opiekuńczego na Zachodzie odgrywa oczywistą rolę instrumentalną. Wsparta wtłaczaną do głów koniecznością „reformy” finansów publicznych, ma zachęcać władze do dalszego demontażu socjalnych funkcji państwa, jako czegoś oczywistego.

W tym kontekście szczególnie ważne stają się doświadczenia krajów nordyckich. Przede wszystkim okazało się, że wejście do Unii Europejskiej nie zmieniło zasadniczo charakteru ich ustroju społeczno-ekonomicznego. Wbrew często powtarzanym opiniom o negatywnym wpływie wysokiego poziomu wydatków socjalnych i uprawnień pracowniczych, czynniki te nie przeszkodziły ich sukcesowi gospodarczemu. Niejako na marginesie problemu konkurencyjności USA i UE, dwaj austriaccy uczeni, Karl Aiginger i Michael Landesman, wysuwają wręcz ostrożne przypuszczenie, że w krajach tych rodzi się „przyszły model europejski”, charakteryzujący się wysokim stopniem opieki i szerokim zabezpieczeniem społecznym, lecz również inwestowaniem w nowe technologie i ich upowszechnianiexv.

Nie jest to niemożliwe, ponieważ państwo opiekuńcze się obroniłoxvi. Potwierdzenie tego faktu nietrudno znaleźć w danych statystycznych oraz monografiach specjalistówxvii. „Uporczywość” utrzymywania się państwa opiekuńczego wypływa m.in. z głęboko zakorzenionego przywiązania społeczeństw do jego instytucji. Nawet w Niemczech po reformach Schrödera-Hartza udział wydatków socjalnych w PKB wynosi obecnie 26%, o 9 punktów procentowych więcej niż w USA, a tylko o jeden punkt mniej niż w Szwecjixviii.

Wiemy dziś, że jedną z głównych przyczyn obecnego kryzysu światowego jest wadliwy podział dochodu narodowego; wskazuje na to wielu znanych ekonomistów (m.in. Paul Krugman, Robert Reich, Joseph Stiglitz). W USA w latach 1978-2007 godzinowe płace 80% pracowników (z wyłączeniem menedżerów wszystkich szczebli) – nie wzrosły. To ten fakt sprawia, że zanika tamże klasa średniaxix. Zrodziło to wielkie problemy popytu krajowego, na tym podłożu powstała pokusa szukania środków zastępczych w postaci kolosalnego zadłużenia, m.in. osławione kredyty hipoteczne dla uboższych (subprime).

Nie jest wolna od tych problemów Unia Europejska. Ostatnio coraz częściej padają pod adresem Niemiec oskarżenia, że windując do niebotycznych wysokości eksport przy trzymaniu w ryzach płac krajowych, dezorganizują Euroland. Uważa się, że kraj ten ponosi częściową winę za kryzys Grecjixx. Choroba ta trawi również gospodarkę Polski. Szczycimy się, że w czasie transformacji już prawie dwukrotnie wzrósł PKB. O tyle też mniej więcej wzrosła wydajność pracy. Wszelako płace realne pozostawały daleko w tyle i odzyskały poziom sprzed transformacji dopiero w okolicach 2000 r. Były spychane w dół przez wysokie bezrobocie przy braku skutecznej działalności defensywnej związków zawodowych, zwłaszcza „Solidarności”, złamanej przez rozciągnięcie parasola ochronnego nad „planem Balcerowicza”. Niskie zaś płace jako narzędzie konkurencyjności nie zachęcały przedsiębiorców do postępu technicznego. Niskie płace to także ograniczony popyt, a więc i marne perspektywy zyskowności inwestycji. Są zatem antywzrostowe i antyzatrudnieniowe.

Nowy ład społeczno-ekonomiczny

Polska w 1989 r. miała przed sobą wiele możliwych ścieżek rozwoju. Niestety, wybrano wcielanie w życie czystej doktryny rynku. Społeczne konsekwencje obranego modelu transformacji znalazły wyraz w następujących cechach. Po pierwsze, Polska doświadczyła najwyższej w tak długim czasie stopy bezrobocia pośród krajów Unii Europejskiej oraz w Europie Środkowej. Już w pierwszej połowie lat 90. zarejestrowane bezrobocie osiągnęło u nas poziom 16%, a w szczytowym momencie – 20%. Po chwilowej poprawie sytuacji w wyniku wstąpienia do UE, znów doświadczamy wysokiego bezrobocia z tendencją do jego wzrostu. Istnieje też bezrobocie ukryte, ponieważ spora część bezrobotnych nie widzi sensu rejestrowania się, gdy tylko nieznaczna część z nich ma prawo do zasiłku. W żadnym kraju UE bezrobocie wśród młodzieży nie przekroczyło 40%. W Polsce zaś przed wejściem do Wspólnoty wynosiło 43%, a obecnie znów zmierza w kierunku tego niechlubnego rekordu. Jest to jeden z wielu symptomów świadczących, że elity władzy przyzwyczaiły się do wysokiego bezrobocia. Proponowane obecnie środki nie zapowiadają na najbliższe lata nawet zahamowania wzrostu tej prawdziwej klęski społecznej o wielorakich konsekwencjach. Bezpośrednim skutkiem zaniedbań stała się emigracja zarobkowa o skali największej w czasie pokoju. Tylko cynizm lub niewiedza mogłyby skłaniać do obrony tezy, że korzyści z tego masowego i wymuszonego exodusu przewyższają straty.

Po drugie, transformacji towarzyszy bardzo wysoki poziom ubóstwa, znacznie większy niż w innych krajach Europy Środkowej. Przykładem najbardziej jaskrawym był następujący fakt: w dziesięcioleciu poprzedzającym przystąpienie Polski do Unii, nasz PKB wzrósł o ponad 1/3, a w tym samym czasie liczba osób żyjących poniżej (biologicznego) minimum egzystencji zwiększyła się niemal trzykrotnie, przekraczając 4 miliony osób. Niedawno UE wytknęła Polsce najwyższy we Wspólnocie odsetek dzieci żyjących poniżej linii ubóstwa, wynoszący 26%. Przed recesją lat 2008-2009 sytuacja się poprawiła, ale znów mamy objawy narastania tej patologii. Bezpośrednią przyczyną jest jeden z najniższych w Unii udziałów w PKB wydatków na zabezpieczenie społeczne, a zwłaszcza najniższy udział świadczeń dla dzieci, dla bezrobotnych, na pomoc mieszkaniową i inną pomoc socjalnąxxi. Najniższy jest także udział wydatków na aktywną politykę walki z bezrobociem.

Po trzecie, Polskę charakteryzują jedne z najwyższych w Europie nierówności dochodowych, istnienie dużego bieguna ubogich, a także dużych fortun powstałych na styku sfery publicznej i prywatnej. Według Stanisławy Golinowskiejxxii, mamy najwyższy po Portugalii wskaźnik nierówności dochodowych (Giniego) w UE, a porównania z innymi krajami Europy Środkowej brzmią wręcz niewiarygodnie. Wskaźnik ten w Czechach, na Słowacji i w Słowenii jest ciągle jeszcze niższy niż w Polsce przed transformacją, a tylko nierówności Węgier osiągnęły ówczesny ich poziom w naszym krajuxxiii. Nie jest więc zasadny często podnoszony argument, że nasze rozpiętości dochodowe są uwarunkowane potrzebami wydajności.

To nie wszystkie cechy nowego ładu społeczno-ekonomicznego. Należałoby jeszcze wymienić zwłaszcza ubóstwo wśród rolników, zapaść budownictwa mieszkaniowego dla osób gorzej sytuowanych, systematyczne ograniczanie i zachwianie stabilności państwa opiekuńczego, przewagę XIX-wiecznych stosunków pracy w nowo powstałym sektorze prywatnym, wreszcie zjawisko korupcji i klientelizmu, objawiające się ze szczególną siłą w procesach prywatyzacji.

Te właśnie fakty, zjawiska i procesy traktuję jako osobliwości konstytuujące system, który będzie nam towarzyszyć przez wiele, wiele lat. Owe cechy systemowe oznaczają daleko idące konsekwencje, w tym czysto ekonomiczne – mają fatalny wpływ na innowacyjność i dynamikę polskiej gospodarki.

To nie jest kraj dla zwykłych ludzi

Powyższe wywody prowadzą do wniosku, że nowy ład społeczny zawodzi zarówno jako promotor modernizacji, jak i twórca podstaw dobrobytu społecznego. Jest więc jawnym zaprzeczeniem podstawowych zasad Konstytucji. Wskazywał na to słusznie były rzecznik praw obywatelskich, Tadeusz Zieliński: Sfera ubóstwa w naszym kraju znowu się drastycznie zwiększyła […]. W świetle tych ponurych statystyk [GUS-u] nie ma już wątpliwości, że Trzecia Rzeczpospolita nie jest państwem sprawiedliwości społecznej. Jest to stan niezgodny z ustrojową zasadą wyrażoną w art. 2 konstytucji. W Polsce współczesnej nie jest realizowana idea wolności „od lęku i niedostatku”, do której ponad pół wieku temu odwołało się Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych, uchwalając Powszechną Deklarację Praw Człowiekaxxiv [podkr. T.K.].

Nie chodzi jednak o samo tylko ubóstwo. Wyżej przedstawiłem listę niechlubnych polskich rekordów. Jest to oczywisty wynik działań i zaniechań kolejnych władz. Chodzi tu zarówno o kierunkowe decyzje ustrojowe, jak i o cały splot tysięcy publicznych i prywatnych decyzji. Zaprzeczeniem polityki pełnego zatrudnienia jest masowe i permanentne bezrobocie. Znikoma część bezrobotnych otrzymuje zabezpieczenie z tego tytułu. Nie zapewniono faktycznej wolności tworzenia związków zawodowych w sektorze prywatnym. „Planowe” niedobory w budżecie państwa w licznych wypadkach uniemożliwiają wywiązywanie się z konstytucyjnego i ustawowego obowiązku pomocy materialnej osobom żyjącym w biedzie. Wprowadzany w 1999 r. system emerytalny nawet w elementarnym stopniu nie spełnia kryterium solidarności międzygrupowej i międzypokoleniowej. Dokonane i projektowane reformy nie zapewniają równego dostępu do usług zdrowotnych i edukacyjnych.

Rodzi się zatem fundamentalne pytanie: jaki kapitalizm chcemy mieć w Polsce? Wiąże się z nim wiele innych. Czy wobec braku realizacji zasad sprawiedliwości społecznej RP jest krajem demokratycznym, czy też państwem rządzonym przez oligarchię polityczno-gospodarczą. Czy można stworzyć państwo prawa, ignorując równocześnie postanowienia ustawy zasadniczej w podstawowych kwestiach społeczno-ekonomicznych? Czy można w dobrej wierze głosić zasady etyki w gospodarowaniu, które miałyby obowiązywać poszczególne firmy i jednostki, nie odnosząc się do rażącej sprzeczności pomiędzy konstytucyjnymi zobowiązaniami i politycznymi czynami? Czy można mieć nadzieję, że da się ograniczyć korupcję, klientelizm w mikroskali, nie podejmując wysiłku zmierzającego do uzdrowienia zasadniczych kierunków działalności gospodarczej państwa w makroskali?

Odważne spojrzenie prawdzie w oczy powinno skłonić do porzucenia wzorów anglosaskich i wejścia na lepszą trajektorię rozwoju. Nasza obecność w zróżnicowanej systemowo UE (np. brytyjski ład wolnorynkowy versus socjaldemokratyczny ład krajów nordyckich) zachęca do naśladowania wzorów najlepszych. Konstytucja RP stwarza prawne podstawy do takich dążeń. Deklaruje ona oparcie naszego ustroju na zasadach „społecznej gospodarki rynkowej” i zawiera ich szczegółową eksplikację. Miejsce naczelne zajmuje zasada dążenia do społecznej sprawiedliwości (art. 2), ta zaś ma być realizowana m.in. przez udział związków zawodowych i innych organizacji w procesie decyzyjnym (art. 12). Inne artykuły omawiają liczne uprawnienia pracownicze. Społeczno-ekonomiczna część ustawy zasadniczej stanowi logicznie przemyślaną całość, a wśród konstytucji europejskich wyróżnia się szczegółowością zapisów.

Niezależnie od tego, czy w najbliższych latach realny jest zasadniczy zwrot w polityce kształtowania ładu społecznego, aktualne pozostają dwa ważne zadania. Po pierwsze, w procedurach bieżącego kształtowania prawa, a zwłaszcza w orzeczeniach kontrolnych, powinna być obecna świadomość niezgodności realiów z założeniami Konstytucji. Powinno to skłaniać do znacznie szerszego niż dotąd udziału reprezentacji zainteresowanych grup społecznych, nie tylko w postaci niezależnych ekspertyz, lecz także w formie otwartych debat. Stałyby się one, być może, początkiem społecznego ruchu obrony Konstytucji jako rzeczywistej podstawy ustrojowej również w sferze społeczno-ekonomicznej.

Po drugie, ogromnie ważne jest kształtowanie wyobraźni społeczno-ekonomicznej w duchu legalistycznego naprawiania porządku społecznego. Już kilkanaście lat temu Jacek Kuroń przestrzegałxxv: Kiedy duże grupy społeczne mają poczucie, że zostały wypchnięte poza społeczeństwo, że pozbawiono je szansy udziału w normalnym życiu, że odebrano im możliwość spełnienia swych aspiracji, to zaczynają się buntować przeciwko takim porządkom i mogą je zniszczyć. Obecność zasady społecznej sprawiedliwości w procesie kształtowania prawa oraz dyskursie publicznym może zapobiec ślepym siłom społecznym.

W artykułach 188 i 191 Konstytucja zawiera postanowienia umożliwiające Trybunałowi Konstytucyjnemu zakwestionowanie zgodności z Konstytucją celów lub działalności partii politycznych, co implicite musi się odnosić także do rządzących ugrupowań politycznych. Drugi z przywołanych artykułów upoważnia związki zawodowe do występowania z odpowiednimi wnioskami do Trybunału. Enuncjacje przywódców związkowychxxvi świadczą o tym, że dostrzegają oni wymienione wyżej wady systemowe. Może się więc zdarzyć, że związki zawodowe właśnie w Trybunale Konstytucyjnym upomną się o elementarne prawa świata pracy. Wniosek taki dobrze wpisywałby się we wspomniany ruch obrony Konstytucji. Trudno sobie wyobrazić, by w takiej sytuacji Trybunał mógł kontynuować swą praktykę odwoływania się do Konstytucji w sprawach mniej ważnych, czasem nawet drugorzędnych, milczeniem pomijając ułomności ustrojowe o znaczeniu tak kluczowym dla całego społeczeństwa.

prof. dr hab. Tadeusz Kowalik

Powyższy tekst jest zmienioną wersją referatu wygłoszonego w Trybunale Konstytucyjnym w dniu 9 marca br. i opublikowanego (w minimalnym nakładzie) w: Trybunał Konstytucyjny, Podstawowe założenia Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, Warszawa 2010.

i Marek Safjan, Sprawiedliwość społeczna – intuicja czy teoria?, „Rzeczpospolita”, 19.04.1999.

iiA. B. Atkinson, J. Micklewright, Economic Transformation in Eastern Europe and the Distribution of Income, Cambridge 1992.

iiiEconomic justice, t. 1 i 2, red. G. Brosio, H. M. Hochman, Cheltenham, UK – Northampton, USA 1998.

ivJ. Rawls, Teoria sprawiedliwości, przeł. M. Panufnik, J. Pasek, A. Romaniuk, Warszawa 1971 i 1994.

vJ. E. Roemer i in., Equality and responsibility, „Boston Review” nr 2/1995.

viB. Ackerman, Przyszłość rewolucji liberalnej, Warszawa 1996, s. 15.

viiIbidem, ss. 94-95.

viiiJ. S. Mill, Zasady ekonomii politycznej, t. 1, Warszawa 1966, s. 334.

ixJ. Rawls, op.cit., s. 414.

xIbidem, s. 414.

xiJ. E. Roemer, op.cit.

xiiJ. Rawls, op. cit., ss. 379-381.

xiiiJ. Stiglitz, Whither Socialism, Wicksell Lectures, ksero, Sztokholm 1990, s. 62.

xivS. Kuznets, Economic growth and income inequality, „American Economic Review” t. 45/1, 1955.

xvK. Aiginger, M. Landesman, Competitive economic performance: USA versus EU, Wiedeń 2002.

xviDodajmy, że w rankingu Transparency International z 2003 r. pięć krajów nordyckich znalazło się w pierwszej dziesiątce najmniej zarażonych korupcją, chociaż są państwami największymi z punktu widzenia zakresu dochodów i wydatków sektora publicznego. Przeczy to popularnemu przekonaniu, że dążenie do państwa minimalnego jest najpewniejszą drogą do redukcji tej patologii.

xviiZob. np. P. H. Lindert, Growing Public. Social Spending and Economic Growth since the Eighteenth Century, Cambridge 2004.

xviiiC. Brooks, J. Manza, Why Welfare States Persist. The Importance of Public Opinion in Democracies, Chicago 2007.

xixP. Krugman, America revels in a replay of the Gilded Age, „The Times” 2610.2002.

xxH. Flassbeck, Germany and the Euro. Anatomy of a Misunderstanding, Economist online debate, 1 kwietnia 2010 r.

xxiK. Hagemejer, Polityka celów, środków i miar, „Dialog” nr 3-4/2009, ss. 24-25.

xxiiS. Golinowska, Diversity and Communality in European Social Policies. The Forging of a European Social Model, s. 22; polska wersja streszczenia książki, Fundacja F. Eberta, Warszawa 2008.

xxiiiJ. Przychodzeń, W. Przychodzeń, Szara strefa a nierówności dochodowe w gospodarkach posocjalistycznych, „Master of Business Administration” nr 2 (97)/2009.

xxivT. Zieliński, Więcej biedy – mniej wolności, „Przegląd” z 24.01.2000.

xxvJ. Kuroń, Wykluczeni, wyróżnieni, niewidzialni, „Magazyn Gazety Wyborczej” 22.07.1997.

xxviPatrz np. A. Radzikowski, Związki w świecie konfliktów, „Przegląd Socjalistyczny” nr 1/2010.

komentarzy