Rosyjskie uniwersytety – fatalny wzór dla świata

·

Rosyjskie uniwersytety – fatalny wzór dla świata

Aleksander Bibkow ·

Trwa nowa walka o władzę nad rosyjskimi uniwersytetami. Walka między dwoma scenariuszami: „czarnym”, prywatnym oraz państwowym – scentralizowanym i pozornie bardziej transparentnym. W rzeczywistości są to dwa różne określenia tego samego zjawiska: żywiołowego prokapitalistycznego neokonserwatyzmu. Co więcej, rządy w innych krajach Europy starają się naśladować państwo rosyjskie, które z powodzeniem czerpie zyski z publicznych uczelni.

Rosyjskie ministerstwo edukacji zdecydowało się na wdrożenie procesu bolońskiego w 2003 r., a więc po pięciu latach od jego zapoczątkowania. Zwłoka ta, której towarzyszyły wyraźna niepewność rządu i zdecydowana niechęć władz uczelni, sprawiła, że rosyjski uniwersytet zdawał się być kolejnym przykładem spóźnionej modernizacji. Był i jest to argument chętnie podnoszony przez zwolenników reformy, na szczeblu krajowym i międzynarodowym. Uniwersytet, jako instytucja pobierająca znaczne kwoty z publicznej kasy, jest na każdym kroku potępiany przez rynkowych dogmatyków, dla których nigdy nie jest on dość wydajny.

W rosyjskiej debacie próbuje się kreować wyrazistą opozycję: między pożądaną przyszłością szkolnictwa wyższego, które miałoby stać się częścią światowego rynku, a zaściankową i pokraczną radziecką przeszłością. Perspektywa historyczna nie tłumaczy jednak obecnego pędu ku reformie. Jeśli oddzielimy nowy model uniwersytetu od jego aspektów technicznych (system transferu punktów ECTS, ujednolicone etapy studiów, wzajemne uznawanie stopni naukowych), zobaczymy, że jego rosyjska wersja, podobnie jak w innych miejscach świata, jest wyrazem globalnego trendu politycznego. Trend ten określany jest przez trzy główne zasady: obniżanie kosztów sektora publicznego, prywatyzację wspólnych dóbr i marginalizację samorządnych ciał decyzyjnych.

Powrót do przyszłości

Budżety państwowych uniwersytetów w Europie kontynentalnej (Francji, Niemczech) składają się w 8-10% ze środków pozapublicznych. W przypadku Wielkiej Brytanii, często przywoływanej przez zwolenników reformy, wpływy części uniwersytetów z kapitału żelaznego i czesnego oraz inne pozapubliczne środki stanowią do 28% ich budżetów. Rosyjskie uniwersytety nie udostępniają podobnych statystyk, tłumacząc się trudnościami w zliczaniu wpływów lub stosując formułę „zależy, co jest brane pod uwagę”. Jednak w prywatnych rozmowach przedstawiciele kilku dużych uniwersytetów i wydziałów wskazali, że udział prywatnych środków w budżecie wynosi „około 50%”. Dane te zgadzają się z szacunkami ekspertów, którzy na początku bieżącej dekady podali, że odsetek ten waha się między 45 a 55%.

Taka finansowa samowystarczalność, w porównaniu ze skromnymi 10-28 procentami w przypadku uniwersytetów europejskich, jest dość kusząca. Dlaczego zatem tak często można usłyszeć narzekania na żenujący poziom edukacji na postsowieckich uniwersytetach, zarówno z ust profesorów, jak i przedstawicieli władz? Wbrew wyobrażeniom, finansowa samowystarczalność i zysk osiągany w warunkach rynkowych prowadzą nie do podwyższania, lecz do obniżania standardów edukacyjnych.

Pod wpływem rynku „zliberalizowanego” w wyniku reform wczesnych lat 90., a także w obliczu braku instytucji mogących i chcących inwestować w edukację i badania nie przynoszące zysku, rosyjskie uniwersytety zdecydowały się na sprzedaż określonych dóbr. Miało to zagwarantować im przetrwanie. To nie gruntowna wiedza była jednak najczęściej kupowanym dobrem; usługi edukacyjne w pierwszych latach po upadku ZSRR były wciąż czymś egzotycznym. Oferowano przede wszystkim powierzchnię użytkową budynków uniwersyteckich i grunty należące do uczelni. Dzierżawiły je spółki handlowe na potrzeby przedsięwzięć komercyjnych. Handlowano również dyplomami, których uzyskanie niekoniecznie było uwarunkowane posiadaniem określonej wiedzy lub uczestnictwem w zajęciach. Ważnym powodem gwałtownego rozwoju „przemysłu dyplomowego” było zwolnienie z obowiązku służby wojskowej studentów dużych publicznych uczelni. Wszystkie te działania balansowały na granicy legalności, a nierzadko ją przekraczały. Instytucje państwowe przymykały oko na ten proceder. Wszakże one same – „jak wszyscy w tym kraju” – były skorumpowane.

Chociaż takie „zarządzanie kryzysowe” sprawiło, że uniwersytety przetrwały, nie zapewniło ono odpowiedniej jakości kształcenia ani rywalizacji w zdobywaniu wiedzy. Generowany dochód przeznaczany był na opłacanie rachunków za prąd i podstawowych (mizernych) pensji dla nauczycieli akademickich. Korzystały z niego również władze uczelni, które stały się częścią nowej rosyjskiej klasy średniej, zbijając fortunę w momencie pojawienia się wolnego rynku.

Taki model zarządzania uniwersytetem wymagał „oczywiście”, by decyzje podejmowane były przede wszystkim bezpośrednio przez najwyższe władze uczelni. W czasie, gdy rosyjski przemysł był prywatyzowany metodą kuponową, a menedżerowie stawali się właścicielami, rady naukowe, które nigdy nie były zbyt silne, uległy marginalizacji, a proces decyzyjny został zmonopolizowany przez kadry zarządzające uczelni. W ten sposób paternalizm w kierowaniu uniwersytetem stał się bardziej dotkliwy niż w czasach sowieckich. Publiczne uczelnie nie zostały nigdy sprywatyzowane de iure, ale były (i są) zarządzane jak własność prywatna. Fakt ten rzutuje nie tylko na finanse. Również tak ważna dziedzina, jak rekrutacja personelu, została zawłaszczona przez dziekanów i kierowników katedr. Sprawiło to, że obowiązkowe konkursy na wolne stanowiska, formalnie wymagane nawet w czasach sowieckich, zostały zawieszone.

Ultraliberalny rząd z początku lat 90. uważał, że wyzwolenie ducha przedsiębiorczości i pozwolenie lokalnym władzom na zarządzanie, będą ważnymi czynnikami, które pozwolą rosyjskiemu systemowi edukacji wytwarzać konkurencyjną wiedzę i zapomnieć o wszystkich wadach systemu sowieckiego. Wolny rynek zniszczył jednak zarówno pewność zatrudnienia kadry profesorskiej, jak i jej własny system kontroli jakości. Doprowadziło to do wtórnego utrwalenia struktur sowieckiego uniwersytetu oraz jego bazy naukowej. Jakość nauczania obniżyła się na tradycyjnie silnych wydziałach nauk przyrodniczych, czemu towarzyszył natężony drenaż mózgów przez światowe potęgi naukowe. Nic dziwnego, że nauki społeczne, rozwijające się po okresie sowieckim, nie były w stanie wypracować przełomu epistemologicznego – nauczyciele akademiccy i naukowcy zajęci byli bowiem poszukiwaniem dodatkowych etatów na uniwersytecie i poza nim. Chcieli dorobić do mizernych pensji, destabilizując tym samym jeszcze bardziej własną sytuację ekonomiczną i naukową.

Trudny okres skończył się na początku nowej dekady wraz ze wzrostem publicznych nakładów na edukację ponadpodstawową i wyższą oraz wprowadzeniem wsparcia instytucjonalnego w postaci programów celowych i grantów. Budżet rosyjskich uniwersytetów zasilany był nie tylko coraz szerszym strumieniem publicznych pieniędzy, ale też z rosnących opłat za studia, które oficjalnie wprowadzono już w połowie lat 90. W połowie pierwszej dekady XXI w. płaciło 62% studentów pierwszego roku państwowych uczelni. Czesne na głównych uniwersytetach (w Moskwie i Petersburgu) rzadko było niższe niż 3000 dolarów na rok. W przypadku regionalnych uczelni kwota ta była nie niższa niż 1500 dolarów. Rynek usług edukacyjnych znacząco rozwinął się pod wpływem modelu zarządzania charakteryzującego się odejściem od kolegialnego podejmowania decyzji.

Uniwersytet-jako-przedsiębiorstwo, mający do dyspozycji coraz więcej pieniędzy z publicznej kasy i źródeł komercyjnych, pozostaje ważnym graczem czarnej i szarej strefy. Nowy model jest powiązany genetycznie i funkcjonalnie z wcześniejszymi. Trudniąc się w dalszym ciągu nielegalnym handlem dyplomami i sprzedażą części z puli 38% wolnych miejsc (tzw. miejsca budżetowe), które zostały już opłacone z budżetu państwa, władze niektórych uczelni podwójnie korzystają na finansowej autonomii.

To wszystko dzieje się pomimo coraz ostrzejszych państwowych regulacji, które wymierzone są w niekoncesjonowany handel i korupcję – pozostałości po „szalonych latach dziewięćdziesiątych”. Zjawisko odsprzedaży miejsc opłaconych z budżetu państwa było znane już w czasie obowiązywania surowego prawa sowieckiego. Praktyka ta stała się jednak dużo bardziej rozpowszechniona wskutek daleko idącej deregulacji. Obraz uniwersytetu jako instytucji łamiącej podstawowe zasady sprawiedliwości społecznej nie zmienił się, a wręcz wzmocnił po upadku ZSRR. Niezależność ekonomiczna pozwoliła jednak postsowieckiemu uniwersytetowi utrzymać płynność finansową i była czynnikiem motywującym dla kadry zarządzającej. Prestiżowym uniwersytetom zdarzało się pobierać opłaty w wysokości nawet 50 tys. euro za przyjęcie na wolne „miejsce budżetowe”.

Kolejnym kluczowym elementem tego modelu były obowiązkowe egzaminy wstępne. W 2009 r. w ich miejsce wprowadzono ujednolicone w skali kraju egzaminy maturalne [model podobny jak w Polsce – przyp. red. „Obywatela”]. Była to próba uregulowania kwestii dochodów ze źródeł prywatnych, w tym korupcji, które stanowiły fundament finansowej samowystarczalności uczelni.

Państwo dąży do przejęcia nieoficjalnych dochodów, które od początku lat 90. były kontrolowane przez różne grupy w ramach uniwersytetów. Rywalizacja między frakcją uczelnianych menedżerów i rządem rosyjskim nie jest jednak konfliktem między dwiema przeciwstawnymi ideami – między autonomią uniwersytetu a silnym państwowym nadzorem. Jest to raczej walka między dwoma antagonistycznymi modelami komercjalizacji sektora edukacji: „czarnym” i prywatnym oraz scentralizowanym i pozornie bardziej transparentnym. Sytuacja ta przez obserwatorów z zewnątrz jest często postrzegana w sposób błędny – jako rywalizacja między odradzającym się despotyzmem państwa i rozszerzającą swoje wpływy mafią. Jeśli przyjrzymy się tym dwóm modelom dokładniej, zobaczymy, że są one tylko nieznacznie różniącymi się wcieleniami żywiołowego neoliberalizmu.

Dla zachodnich zwolenników „modernizacji”, obawiających się widma ascetycznego despotyzmu państwa rosyjskiego, musi to być dużą ulgą. Prawicowe rządy w Europie są pełne zrozumienia dla zmian w Rosji. Ekipy Sarkozy’ego i Berlusconiego wykazują podobne polityczne i ekonomiczne skłonności, postrzegając państwo rosyjskie jako skuteczne przedsiębiorstwo, które potrafi zarabiać na dobrach publicznych.

Komercjalizacja = hierarchia

Rosyjskie spory o kształt edukacji toczą się w atmosferze swoistego konsensusu – prawie nikt nie kwestionuje komercyjnego i menedżerskiego/korporacyjnego porządku. Ma to kilka wzajemnie powiązanych następstw.

Po pierwsze, ani rząd, ani władze uczelni nie zaprzątają sobie głowy problemem nierówności w dostępie do edukacji i osiąganiu sukcesów w tej dziedzinie. Kwestie sprawiedliwości społecznej są najczęściej przedmiotem zainteresowania lewicy, która w procesie decyzyjnym nie odgrywa znaczącej roli, a jedynie z nostalgią wspomina „wysoką jakość” sowieckiego systemu edukacji.

Po drugie, studenci mogą liczyć na mniejsze publiczne dofinansowanie do czesnego i innych wydatków (np. na mieszkanie). Towarzyszy temu znaczące zmniejszenie się geograficznej mobilności studentów w porównaniu z latami 80. Nie dotyczy to osób z bogatych rodzin, które stać na zapewnienie dzieciom studiów w prestiżowych ośrodkach, również międzynarodowych. Dla większości żaków, zwłaszcza z małych i średnich miejscowości, tani akademik i w ogóle niższe koszty życia są głównymi czynnikami, które biorą pod uwagę. Innymi słowy – przy wyborze uniwersytetu możliwości finansowe studenta mają często większe znaczenie niż poziom kształcenia lub atrakcyjność danego kierunku. Jak wynika z badań przeprowadzonych w kilku głównych miastach Rosji na początku pierwszej dekady XXI w., od 70 do 95% studentów pochodziło z regionu, w którym mieści się ich uniwersytet.

Trzeci istotny czynnik dotyczy tego, że spora część rodziców (50-60%) płaci oficjalnie za studia swoich dzieci. W rzeczywistości nie kupują oni jednak zaawansowanej wiedzy czy umiejętności przydatnych na rynku pracy. Płacą za dyplom, którego posiadanie jest jedynie warunkiem wstępnym zdobycia zatrudnienia. Uniwersytet stopniowo przestaje być miejscem, gdzie wytwarzana jest wiedza. Przeistacza się w swoistą maszynkę do zarabiania na wystawianiu dyplomów – instytucję szczególnie atrakcyjną dla młodych mężczyzn chcących uniknąć służby wojskowej. Postsowiecki uniwersytet wypadł w ten sposób z domeny światowej kultury, w znacznej mierze odnajdując się następnie w gospodarce „pogoni za zyskiem”, tym samym dobrze wpisując się w krajobraz Nowej Rosji.

Kolejny, czwarty problem, to wzrastające opłaty i niewystarczające wsparcie socjalne. Czynniki te przekształcają uniwersytety w miejsca wymuszonego konsensusu, gdzie nikomu nie zależy na tym, by żądać zbyt wiele. Rodzice nie pytają, za co płacą, profesorowie nie wymagają od studentów wytężonej pracy, a ci ostatni boją się czegokolwiek domagać. Konsensus tego rodzaju objawia się na różne sposoby, m.in. bardzo niskim odsetkiem osób powtarzających rok. Na początku nowego wieku stosunek liczby absolwentów do liczby studentów pierwszego roku sprzed pięciu lat wynosił niewiarygodne 102%. Na początku lat 90. było to jedynie 63%. Jak na ironię, ostatnio w Europie z rządową krytyką spotkał się niski odsetek osób kończących studia (20-30% studentów we Włoszech, 40% we Francji). Z rosyjskiego uniwersytetu, „zliberalizowanego” ponad 15 lat temu, student nie zostaje nigdy wyrzucony. Kończy on studia bez względu na umiejętności i wyniki egzaminów. Finansowa niezależność uniwersytetu sprawiła, że wyższa edukacja przestała być przedsięwzięciem osobistym, a stała się poważną rodzinną inwestycją.

Po piąte, komercjalizacja sama w sobie nie łata największych dziur w systemach; przykładem mogą być egzaminy wstępne, jedno z głównych źródeł korupcji. Zamiast eliminować słabe strony danego modelu, komercjalizacja sprawia, że stają się one bardziej opłacalne. Organizowane na szczeblu lokalnym, obowiązkowe egzaminy ustne i pisemne (z 3-5 przedmiotów), będące przepustką na studia, do niedawna były ważnym źródłem nielegalnych dochodów kadry uniwersyteckiej. Jak wspomniałem, obowiązkowe pisemne egzaminy państwowe w formie testów, zdawane w szkołach i organizowane przez ministerstwo (a nie przez uniwersytety), dość bezmyślne w swojej konstrukcji, zastąpiły niedawno poprzedni system przyjęć na uczelnie. Procedura oraz podmiot odpowiedzialny uległy wprawdzie zmianie, ale w gruncie rzeczy wszystko zostało po staremu. W obu przypadkach miał miejsce rozwój sektora usług związanych z przygotowywaniem do egzaminów i podział wolnych miejsc na te opłacane z budżetu państwa oraz te, za które płaci rodzina studenta. Podczas długotrwałych sporów, które towarzyszyły wstępnym przymiarkom do wprowadzenia nowego systemu, niektórzy przedstawiciele władz uniwersyteckich przyznawali, że żadna z metod selekcji nie mierzy w sposób efektywny umiejętności kandydatów. Nowa metoda, pomimo zapewnień, że „gwarantuje odpowiedni poziom” przy naborze, daje podobne efekty jak poprzednia – wyciąga, legalnie bądź nie, pieniądze od studentów.

Szósty problem polega na tym, iż rozkład sił między uczelnianymi menedżerami a ciałami kolegialnymi zmienił się mocno na korzyść tych pierwszych, co w efekcie doprowadziło do różnych form prywatyzacji uniwersytetu. Skupienie władzy w rękach kadry kierowniczej, przy jednoczesnym spontanicznym wdrożeniu modelu „efektywnego” uniwersytetu-firmy, odsunęło od podejmowania decyzji rady naukowe, zarówno przy ocenie pracowników, jak i w kwestiach związanych z dydaktyką. Na proces rekrutacji kadry naukowej wpływa nie tylko wspomniana marginalizacja rad naukowych, ale też fakt narzucania przez ministerstwo programów studiów (od czasów ZSRR). Uczelnie ubiegające się o akredytację, muszą postarać się, by wykładowcy prowadzili zajęcia zgodnie z ministerialnymi „standardami”. Ten układ sił raczej nie ulegnie zmianie w warunkach paternalistycznego, nastawionego na zysk uniwersytetu, który odporny jest na krytykę i modyfikacje.

Siódmym negatywnym zjawiskiem, a zarazem jednym z następstw opisanego modelu, jest postępująca destabilizacja sytuacji materialnej nauczycieli akademickich. W latach 90. podejmowali oni pracę na kilku źle opłacanych etatach. Obecnie, w obliczu kryzysów demograficznego i finansowego, muszą stawić czoła redukcji stanowisk, powiązanej ze zwiększeniem liczby godzin do przepracowania. Ministerstwo edukacji ustaliło normę, zgodnie z którą nauczyciele akademiccy muszą przepracować 900 godzin dydaktycznych rocznie. Na uczelniach europejskich jest to natomiast nie więcej niż 200 godzin. W obliczu braku aktywnych związków zawodowych i ciał kolegialnych, nauczyciele akademiccy, zwłaszcza młodsi, muszą często podejmować nieodpłatnie dodatkowe zajęcia administracyjne, dydaktyczne czy wręcz czysto biurowe. W tej sytuacji jeszcze trudniej prowadzić badania i publikować. Wiele uniwersytetów nie daje nawet swoim pracownikom naukowym kopii umowy o pracę. Niektóre z nich skonstruowane są zaś tak, by w każdej chwili można było zwolnić pracownika, nie ryzykując przegranej w sądzie. Pozwy w środowisku akademickim należą oczywiście do rzadkości. Warto wspomnieć, że proletaryzacji kadry nauczycielskiej towarzyszy nie mniej „naturalna” ewolucja władz uczelni, które stały się częścią nowej burżuazji i korzystają z „danin” wpływających do uniwersyteckiej kasy. Wzrost nierówności społecznych nastąpił nie tylko wśród studentów, ale także w gronie pracowników uniwersytetu.

Po ósme wreszcie, zaburzona struktura władzy na uczelniach przekłada się na niski stopień solidarności pracowników, a także na ich nikłe zaangażowanie w sprawy publiczne. Widać to wyraźnie choćby przy okazji dyskusji dotyczących wyznaczania granic dyscyplin naukowych czy w sporach wokół reform systemu edukacji. I tak – niezadowolenie kadry nauczycielskiej ze zmian wynika przede wszystkim z faktu odsunięcia jej od podejmowania decyzji, co jest na rękę władzom uczelni. Wszystko to oznacza, że niemożliwa jest powtórka „francuskiego scenariusza” (z 2009 r.), gdzie po jednej stronie barykady stanęli nauczyciele akademiccy i studenci, a po drugiej – rząd i rektorzy. Nastroje sprzeciwu, które pojawiły się w wielu miejscach Europy, zrodziły się bowiem w łonie samorządnych organizacji pracowników naukowych, rad uniwersytetów lub wydziałów itd. W Rosji to władze uniwersyteckie oraz ministerstwo są głównymi zwolennikami zmian, a ich działania znajdują się poza kontrolą (a nawet debatą) społeczną.

Jajko czy kura?

Żywiołowy „zwrot menedżerski”, który nastąpił na początku lat 90., a także postępująca komercjalizacja uczelni, dostarczyły dowodów, że transformacja w podobnym kierunku nie wpływa pozytywnie na efektywność szkolnictwa wyższego. Zliberalizowany rynek edukacyjny, który ograniczył rolę zbiorowych ciał decyzyjnych, słabych już w czasach ZSRR, doprowadził do sytuacji odwrotnej od tej, której spodziewali się „rosyjscy Chicago Boys”.

Uniwersytet nie zdołał wyrwać się ze szponów przerośniętej biurokracji: przy jednoczesnej prywatyzacji władzy, uczelnie doświadczyły przyrostu liczby pracowników oraz zwiększonego wpływu ciał administracyjnych w każdej sferze działań.

Samowystarczalność finansowa rosyjskich uniwersytetów, która pod koniec lat 90. była na poziomie 50% kosztów, ani nie odciążyła budżetu państwa, ani nie wpłynęła pozytywnie na jakość kształcenia. Pozyskując fundusze od rodzin studentów, uniwersytet-jako-przedsiębiorstwo tylko w nielicznych przypadkach inwestował w produkcję wiedzy nie przynoszącej zysku (tj. badania), w rozwój długofalowej współpracy między naukowcami lub w motywowanie studentów. Częściej przeznaczano je na remonty lub budowę nowych budynków, przyciąganie nowych studentów, tworzenie kierunków zorientowanych na potrzeby biznesu, płace, utrzymanie biurokracji, wydatki reprezentacyjne itd.

Innymi słowy – komercjalizacja uniwersytetu ani nie doprowadziła do wzrostu konkurencyjności w wytwarzaniu nowoczesnej wiedzy, ani nie przysłużyła się rozwijaniu umiejętności potrzebnych na rynku pracy. Neoliberalne reformy doprowadziły do powstania czegoś zgoła odmiennego od wyzwolonej, dynamicznej i obytej w świecie inteligencji, tak bardzo pożądanej w pierwszych latach po upadku ZSRR. Wytworzyły one nową zaściankową racjonalność, która zdominowała sposób myślenia. To ona sprawia, że uniwersytet chętnie czerpie dochody z dodatkowych źródeł, takich jak dzierżawa budynków, zwolnienia ze służby wojskowej, sprzedaż dyplomów i ocen, tworzenie kierunków na potrzeby polityczne i rynkowe itd. Mimo stanowczego werbalnego nacisku na „efektywność”, wysoce skomercjalizowane i na nowo zhierarchizowane współczesne uniwersytety okazały się jeszcze mniej funkcjonalne pod względem dydaktycznym od „upaństwowionych” uczelni z czasów sowieckich.

Wszystko to przez obserwatorów spoza Rosji jest często postrzegane jako „lokalny specjał”, jak kawior, Teatr Bolszoj, sfałszowane wybory czy Gazprom. Należy oczywiście pamiętać, że marginalizacja ciał kolegialnych – przy wzmocnieniu najwyższych władz uniwersytetu – odbyła się we wspomnianym kraju w trakcie kryzysu ekonomiczno-społecznego, którego wymiar był niewyobrażalny w Europie i Ameryce ostatnich dwóch dekad. Komercjalizacja, która nastąpiła po politycznej liberalizacji z końca lat 80., położyła kres nadziejom na system edukacyjny, który zapewniłby dobry poziom nauczania i był sprawiedliwy społecznie. Patrząc na plany aktualnych reform w Europie, które przewidują duży udział państwa w przeprowadzeniu zmian, oraz deregulację dokonaną w Rosji na początku lat 90., można dojść do wniosku, że między doświadczeniami postsowieckimi i europejskimi nie ma żadnego związku. Krajowa specyfika nie jest tu oczywiście bez znaczenia. Nie powinno się jednak ignorować podobieństw między tymi reformami na poziomie strukturalnym.

Rosyjska transformacja wyeliminowała słabą opozycję w łonie radzieckich uniwersytetów, zniechęcając tym samym zarówno instytucje, jak i nauczycieli akademickich do współzawodnictwa w dziedzinie nauki. W nowej Rosji marginalizacja kadry nauczycielskiej była spontanicznym działaniem uniwersyteckich menedżerów; we współczesnej Europie jest częścią rządowej polityki. Czy jednak oba przypadki rzeczywiście tak bardzo się różnią? Doświadczenia rosyjskie z lat 90. są tak samo ważne, jak najnowsze europejskie. Pokazują one bowiem, że komercjalizacja, obojętnie czy „liberalna”, czy też prowadzona przez państwo, zmusza uniwersytety do pójścia na trudny kompromis między „starym” a „nowym”. Faworyzuje ona takie rozwiązania, które nie wymagają kolektywnego działania i osobistego zaangażowania.

Nastawiony na zysk, paternalistyczny model zarządzania, niepewna sytuacja pracowników i stopniowe odchodzenie od produkcji wiedzy pojawiły się też na uniwersytetach w innych krajach. Europejska i prawdopodobnie również amerykańska transformacja przebiegały w bardziej ewolucyjny sposób. Obecnie jednak europejskie rządy (jak wcześniej w USA) starają się odtworzyć taką samą strukturę instytucjonalną, która istniała w Rosji w niespokojnym okresie tuż po upadku ZSRR. Swoisty „stan wyjątkowy”, charakteryzujący się przyznaniem nadzwyczajnych uprawnień najwyższym władzom uczelni, trwa dalej, stając się czymś zupełnie normalnym. Taka sytuacja prowadzi do pewnego paradoksu, który zbyt często postrzegany jest jako kolejna rosyjska „egzotyka”. Wdrażając model zarządzania dostosowany do warunków kryzysu, tworzy się bowiem – nawet pomimo kontroli ze strony władz państwowych, działających przypuszczalnie w dobrej wierze – rozwiązania, które prowadzą ostatecznie do jeszcze większego kryzysu. Stworzenie silnej armii często kończy się przecież wielką wojną.

Aleksander Bikbow

Tłum. Mateusz Batelt

Powyższy artykuł przedrukowujemy, z niewielkimi skrótami, za „Eurozine” (www.eurozine.com), lipiec 2010.

Z numeru
Nowy Obywatel 1/2011 " alt="">
komentarzy