Stokłosa, JOW-y i smród

·

Stokłosa, JOW-y i smród

Wiktor Sadłowski ·

Powrót Henryka Stokłosy do Senatu i zmiany kodeksu wyborczego to nie „wypadki przy pracy”, lecz symptomy tendencji przybierających na sile co najmniej od trzydziestolecia.

W okręgu pilskim przeprowadzono wybory uzupełniające po tym, gdy tamtejszy senator przeniósł się na fotel prezydenta miasta. Przy frekwencji wynoszącej niewiele ponad 6%, wygrał je – dystansując kandydatów nominowanych przez czołowe partie polityczne – Henryk Stokłosa, przedsiębiorca od lat wymieniany w gronie 100 najbogatszych Polaków. Nie jest to bynajmniej jego parlamentarny debiut – swój pierwszy mandat zdobył w „kontraktowych” wyborach do Senatu z czerwca 1989 r., a następnie przez kolejnych 11 lat nieprzerwanie wygrywał w wyścigach o fotel senatora. Novum stanowi fakt, że obecny sukces wyborczy osiągnął w kilka lat po głośnym ściganiu go międzynarodowym listem gończym i pobycie w areszcie, z którego wyszedł jedynie dzięki wysokiemu poręczeniu majątkowemu i zastosowaniu szeregu środków zapobiegawczych. Nadal oskarżony jest o 21 przestępstw, w tym o korumpowanie urzędników państwowych różnych szczebli (z Ministerstwem Finansów włącznie) i wielomilionowe oszustwa podatkowe.

Istotną pozycję w jego dorobku biznesowym oraz kolekcji prokuratorskich zarzutów zajmuje też utylizacja padłych w czasie hodowli zwierząt oraz produkcja z nich mączki mięsno-kostnej. W należącym do Stokłosy „Farmutilu” odpady zwierzęce po prostu zakopywano na terenie zakładu i w pobliskim lesie, nieopodal ujęć wody pitnej, a podejrzewaną o wywoływanie „choroby wściekłych krów” mączkę wysypywano na pola. Firma inkasowała potem z budżetu zwrot 98% fikcyjnych kosztów utylizacji niebezpiecznych odpadów. Od czasu do czasu nakładano kary, po których zapłaceniu firma nadal robiła swoje, alarmujący urzędników i media lokalni społecznicy byli zastraszani, szykanowani i w końcu fizycznie atakowani, a ich dane osobowe w tajemniczy sposób „wyciekały” z policji do bezpośrednio zainteresowanego. Póki co, sprawa nie doczekała się finału, a mieszkańcy Śmiłowa i innych miejscowości w Pilskiem nadal są podtruwani…

Kariera gospodarcza „króla padliny” rozpoczęła się jeszcze w poprzednim systemie, w przedsiębiorstwach państwowych, by wraz z organizowaną przez ostatnią ekipę władzy PRL częściową liberalizacją przenieść się do „prywatnej inicjatywy”. Na styku biurokratycznie reglamentowanej i nieoficjalnej gospodarki tzw. realnego socjalizmu szybko zbił imponujący majątek, w czym przydatne były posiadane kontakty i informacje. Stokłosa-polityk objawił się natomiast dzięki kontraktowi Okrągłego Stołu, który obok rozdziału miejsc w Sejmie gwarantował wolne wybory do Senatu, przeprowadzone według ordynacji większościowej. Był wtedy jedynym zwycięskim kandydatem zarówno spoza strony partyjno-rządowej, jak i solidarnościowej, co w apologetycznej wizji transformacji miało stanowić dowód na charakteryzujący polskie przemiany już od 1989 r. pluralizm i „świeży powiew wolności”.

Jest truizmem, że w przypadku skazania Stokłosa straci mandat. Jeszcze większym truizmem jest ogłaszane przez medialnych ekspertów w aurze „odkrycia” spostrzeżenie, że biedna, zagrożona bezrobociem lub już bezrobotna część mieszkańców byłego województwa pilskiego traktuje przedsięwzięcia należące Stokłosy jako jedyne źródło środków koniecznych do przeżycia. Można się co prawda zastanawiać, dlaczego tysiące ludzi ze zrozumiałej kalkulacji materialnej wyciągnęło aż tak daleko idące wnioski polityczne, oraz czy jakiegoś wpływu na tę decyzję nie miało wieloletnie bombardowanie frazesami o przedsiębiorcach „dających innym pracę”. Nie od rzeczy byłoby też zapytać np. o aktywną politykę gospodarczą państwa, interweniującą dla większego zatrudnienia na lepszych warunkach, oraz o zasiłki i pomoc socjalną dla pozbawionych źródeł dochodu. Taka perspektywa ułatwiłaby nieco inne spojrzenie nie tylko na wybory w Pile, ale również wiarygodność komentujących je przedstawicieli medialnego i politycznego establishmentu. Burżuazja uwielbia karcić się własnymi dłońmi – te słowa wybitnego włoskiego reżysera Piera Paola Pasoliniego jak ulał pasują do tańca marionetek symulującego w tych warunkach demokrację i debatę publiczną. Obowiązkiem obserwatorów casusu Stokłosy jest w pierwszym rzędzie dopilnowanie, by został sprawiedliwie ukarany, w drugim zaś – uważne przyjrzenie się zasadom, które wprowadziły go do polityki. Problem jest bowiem znacznie szerszy.

Otóż z początkiem stycznia Sejm przyjął senackie poprawki do kodeksu wyborczego. Po wejściu ich w życie senatorowie w całej Polsce i radni gmin niezależnie od liczby mieszkańców (z wyjątkiem powiatów grodzkich) wybierani będą w jednomandatowych okręgach wyborczych, potocznie zwanych JOW-ami.

Trudno się dziwić popularności tego rozwiązania, biorąc pod uwagę wszystkie szkodliwe z punktu widzenia interesu ogólnospołecznego działania aparatów partyjnych z głównego nurtu polskiej polityki. Okręgi jednomandatowe można w tej sytuacji zachwalać chwytliwym hasłem „głosowania na ludzi, a nie listy partyjne”. To jednak demagogia – na skutek zmian w ordynacji dotychczasowe partie polityczne przecież nie znikają, nie zmieniają się także ich wewnętrzne mechanizmy wyłaniania kandydatur. Wymiernym efektem funkcjonowania okręgów jednomandatowych jest natomiast realne ograniczenie wyboru: wszystkie głosy oddane na kandydatów, którzy uplasują się za liderem z danego okręgu, idą na marne. Nawet jeśli wyborców kandydatów „mniejszościowych” jest faktycznie więcej – nie mają żadnej reprezentacji w wybieranym w ten sposób ciele. W praktyce procedura ta przynosi sukces najpopularniejszym w danym regionie partiom, w ich obrębie zaś – przedstawicielom najbardziej wpływowych frakcji i koterii.

Innym wariantem będą „niezależni” kandydaci pokroju Stokłosy, którzy będą w stanie pośrednio lub niemal dosłownie kupować swoich wyborców. Świadomi tych mechanizmów lobbyści na rzecz okręgów jednomandatowych dopuszczają się więc manipulacji podobnej do chwytu często stosowanego przy prezentacji informacji gospodarczych. Zgodnie z nim, o poziomie zarobków w kraju świadczyć ma zaprezentowana średnia arytmetyczna płac (licząc od adwokatów i menedżerów po nauczycieli i sprzedawczynie), zamiast miar opisujących środkowe wartości skali zarobków.

Zwolennicy JOW-ów przywołują wielowiekową tradycję funkcjonowania tej instytucji na Wyspach Brytyjskich i w Stanach Zjednoczonych. Rozumowanie to jest jednak ahistoryczne i abstrahuje od kontekstu społecznego początków parlamentaryzmu w obydwu anglosaskich kulturach politycznych. W średniowiecznej Anglii zalążkiem wybieranej systemem większościowym Izby Gmin były dość prężne samorządy mieszczan i rzemieślników, częstokroć też wspólne zarządzanie przez chłopów gromadzką ziemią na wsi; notabene już u schyłku średniowiecza ów parlament stał się areną wyłaniania „nowej arystokracji” – oligarchii budującej swój stan posiadania na grabieży majątku cechów i grodzeniu folwarków. Jeśli zaś chodzi o wzorzec zza oceanu, to jak wykazali Mary i Charles Beardowie w swym obszernym „Rozwoju cywilizacji amerykańskiej”, lokalne izby reprezentantów potrafiły dość sprawnie organizować życie poszczególnych kolonii, ale do postrzegania i koordynowania swoich działań w kategoriach ponadregionalnych potrafiła skłonić kolonistów tylko konieczność zdecydowanej walki z przedstawicielstwem Korony. Zresztą i w tych warunkach proces jednoczenia kolonii – na ogół egoistycznie, aż do obsesji broniących swej odrębności – trwał ponad stulecie…

W dobie globalizacji, atrofii szeroko rozumianej sfery publicznej i atomizacji społecznej, realnym zagrożeniem wydaje się proces prowadzący w przeciwnym kierunku, czyli postępująca regionalizacja, dezintegracja czy zgoła bałkanizacja średnich i mniejszych państw (w wariancie łagodniejszym: promocja kulturowego i środowiskowego separatyzmu za cenę postponowania dobra wspólnego), na czym zyskiwać mogą w pierwszym rzędzie gospodarcze i geopolityczne potęgi. Obecną ordynację zdecydowanie należałoby zmienić, ale w stronę gwarantującą większą reprezentatywność i pluralizm składu przedstawicielskiego (co byłoby możliwe przy zachowaniu zasady proporcjonalności i wielomandatowości, ale np. z wyeliminowaniem przeliczników i progów wyborczych oraz zmniejszeniem liczby podpisów wymaganej przy rejestracji komitetów i list), a także możliwość bieżącej kontroli jego pracy.

Warto też poważnie zastanowić się nad sensownością utrzymywania Izby Wyższej polskiego parlamentu, w jej obecnej formule. Jak wykazała praktyka, wbrew zapowiedziom i deklaracjom sprzed ponad dwudziestu lat Senat częściej dodatkowo pogarsza, niż koryguje stanowione prawo (działo się tak np. z ostatnimi projektami regulacji rynku medialnego). W żadnym wypadku natomiast nie można się zgodzić na wchodzenie z deszczu obecnego partyjnego oligopolu pod rynnę monopolizacji i niemal całkowitej blokady dla jakichkolwiek oddolnych inicjatyw politycznych.

Na przykładzie zwycięskiego w „większościowej” procedurze wyborczej Stokłosy oraz legionu jego następców, czekających na swoją kolej w przypadku dalszego pomyślnego forsowania JOW-ów, widać doskonale, jak zazębiają się polskie, a w pewnym sensie również międzynarodowe dylematy i dramaty: odgórne instalowanie pozornie „wolnościowych” instytucji, częściowa ciągłość elit poprzedniego i obecnego ustroju, podział łupów między PZPR, Komitety Obywatelskie i indywidualnych biznes-gangsterów jako akt założycielski polskiej demokracji, bieda odbierana z pocałowaniem ręki jako rozsądna alternatywa wobec całkowitej nędzy, hipokryzja albo bezczelność korporacyjno-liberalnych autorytetów na pełen etat i neokonserwatywno-libertariańska „opozycja” z jej prostackimi lekarstwami jeszcze gorszymi od chorób. W tym wszystkim czuć coś ze smrodu z „Farmutilu”.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie