My-Pyrrusowie, czyli fiasko demokracji lokalnej

·

My-Pyrrusowie, czyli fiasko demokracji lokalnej

·

Jak trudno przełamać monopol wielkich partii i znanych nazwisk w pseudodemokracji, pokazuje przykład ruchu My-Poznaniacy. Niewiele zabrakło mu do odniesienia sukcesu w ostatnich wyborach samorządowych.

Komentując na gorąco ich wyniki, Tomasz Lis stwierdził, że w skali kraju zwycięstwo odniosły dwie partie – Platforma Obywatelska oraz Partia Urzędujących Prezydentów. Stwierdzenie tyleż efektowne, co płytkie. Gdy się bowiem przyjrzeć frekwencji, zwycięzcą okaże się Partia Marazmu, zrzeszająca Polaków ponad podziałami. Jej program to obojętność obywatelska, niechęć wobec polityki i niewiara w sens wyborów. Dzięki liczebności i naiwnej bezinteresowności, rozdaje karty na wszystkich szczeblach władzy, nie czerpiąc z tego żadnych profitów.

Jako typowa partia protestu, zrzesza ona wszystkich, którzy nie chcą, nie umieją albo nie mają czasu spróbować zrozumieć, w jaki sposób obywatel może i powinien brać czynny udział w demokracji. Są w niej ci, którzy na wybory nie chodzą – ostatnio aż 52,68% obywateli. Są też tacy, którzy chodzą z przeświadczeniem, iż nie ma na kogo głosować (1,7 mln nieważnych głosów w wyborach do sejmików) lub wybierają tzw. mniejsze zło. Są wreszcie ci, którzy wybierają jedną z czterech „kanonicznych” partii z pełnym przekonaniem, choć zazwyczaj bez orientacji w ich programach. Co ich łączy? Bezrefleksyjne przekonanie, że władza to nie my, ale oni, a demokracja to odpowiedzialność nie nasza, lecz ich.

Przykład z Poznania

Stolica Wielkopolski rządzona jest od 1998 r. przez Ryszarda Grobelnego, sztandarową postać Partii Urzędujących Prezydentów. W 1990 r. został on członkiem pierwszej demokratycznie wybranej rady miejskiej, a w 1992 r. Zarządu Miasta. Prezydentem Poznania był wówczas Wojciech Szczęsny Kaczmarek z Unii Demokratycznej. Grobelny należał wtedy do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z którym wkrótce przystąpił do partii swojego pryncypała. Koalicja AWS-UW wyniosła go w 1998 r. na fotel prezydenta.

Poznań to miasto, w którym zawsze doskonałe wyniki osiągały ugrupowania liberalne i konserwatywne. Umiejętnie lawirując między interesami partyjnymi, prezydent rok po roku umacniał swą pozycję, dzieląc miejskie pieniądze i posady. Jako sprawny technokrata i pojętny uczeń specjalistów od public relations dorobił się miana dobrego gospodarza, rozumiejącego potrzeby mieszkańców. Ze względu na niską świadomość wyborców w kwestii praw i obowiązków radnych oraz prezydenta, a także ze względu na dominację dość zbliżonych programowo partii, Grobelny nigdy nie miał poważniejszych przeciwników.

Nawet gdy wprowadzono bezpośrednie wybory, w pierwszej batalii pokonał swego byłego szefa, Kaczmarka, popularnego i barwnego, lecz nie posiadającego silnego zaplecza politycznego. Natomiast w 2006 r., po niespodziewanej porażce w I turze, rozgromił mało znaną posłankę PO – Marię Pasło-Wiśniewską. W obu przypadkach frekwencja nie przekroczyła 50%, a kandydaci z innych stron sceny politycznej nie mieli żadnych szans.

Żadna z pierwszoplanowych postaci poznańskiej polityki nigdy nie stanęła w szranki z Grobelnym, który po rozpadzie UW pozostał bezpartyjny. W partiach przyjął się zwyczaj wystawiania kontrkandydatów, ale nigdy takich, którzy mieliby realne szanse na zwycięstwo. Po kampanii opanowana przez PO z „przystawkami” Rada Miasta ściśle współpracowała z dawnym kolegą, desygnując także swoich ludzi do Urzędu Miasta. Polityczno-środowiskowo-koleżeński układ cieszył się sympatią lokalnego biznesu (z Janem Kulczykiem na czele), wpływowych postaci Kościoła oraz elit uzależnionych od miasta lub przedsiębiorców. Pozbawiony był przy tym konkurencji, ze względu na wyjątkową słabość partii opozycyjnych.

W demokracji brak konkurencji prowadzi do tego, że rządząca większość zaczyna lekceważyć oczekiwania wyborców. Tak właśnie zaczęło się dziać w Poznaniu. Będący kiedyś liderem przemian i stawiany za wzór innym ośrodkom, stał się przez lata rządów Grobelnego i PO dość prowincjonalnym miastem uniwersyteckim, gdzie przychylność wobec wielkich biznesmenów stanowi jedyny wyznacznik rozwoju.

Pierwsze rysy na lukrowanym obrazie malowanym przez rządzących pojawiły się wraz z oskarżeniem prezydenta o niegospodarność przy zbywaniu gruntów. Okazało się bowiem, że państwu Kulczykom lekką ręką podarowano 7 mln zł, sprzedając grunt – przeznaczony na park – z pozwoleniem na rozbudowę centrum handlowego Stary Browar. Sprawa może rozeszłaby się po kościach – wydany w tej sprawie przez sąd wyrok skazujący okazał się nieważny – gdyby z innych stron miasta nie zaczęły dochodzić odgłosy kolejnych afer i konfliktów.

A to mieszkańcy willowego Edwardowa spostrzegli, że pod oknami ich domów ma przejść wadliwie zaprojektowana tzw. III rama komunikacyjna, czyli miejska, trzypasmowa autostrada. Można ją było odsunąć o 200 m, ale… deweloper miał już tam zaklepany teren pod bloki. A to na Ratajach miejscowa społeczność zauważyła, że deweloper przymierza się do budowy osiedla w miejscu przewidzianym na park. A to w Smochowicach zorientowano się, że w pobliskim lesie ma powstać pole golfowe, zaś w bezpośrednim sąsiedztwie urokliwego Parku Sołackiego planowana jest budowa bloków. Mieszkańcy Poznania zaczęli zdawać sobie sprawę, że miastem rządzą politycy bez wizji, urzędnicy bez wyobraźni i deweloperzy bez skrupułów.

Kupą, mości panowie

Postępująca degrengolada i rosnąca arogancja władz musiały się spotkać z reakcją. Na gruncie konfliktów w różnych częściach miasta, gdzie zawsze po jednej stronie był interes mieszkańców, po drugiej zaś instytucji państwowej czy komunalnej lub prywatnego przedsiębiorcy współpracującego z Urzędem Miasta, powstało Stowarzyszenie My-Poznaniacy.

Pod jego szyldem spotkali się zaangażowani obywatele, niektórzy działający wcześniej w partiach, inni aktywni w radach osiedli, wszyscy natomiast poirytowani obecnym stanem rzeczy. Przyjęto zasadę, że nikt nikogo nie pyta o poglądy polityczne. W ten sposób udało się w krótkim czasie stworzyć skuteczną opozycję obywatelską. Radni i Urząd Miasta musieli przyjąć do wiadomości, że ich działania są monitorowane i oceniane przez coraz lepiej zorganizowanych mieszkańców.

Podczas gdy zaczynały się tworzyć obywatelskie grupy samoobrony, politycy snuli wielkie plany. Lokalny baron PO, poseł Waldy Dzikowski, postanowił w pięknym stylu wygrać wybory miejskie. W tym celu przyjął do partii prezydenta Grobelnego, obiecując, że będzie on jej kandydatem. W ten sposób Grobelny zapewniał sobie reelekcję, a PO miażdżące zwycięstwo, bowiem PiS niemal przestało istnieć po wyrzuceniu z partii popularnego europosła Marcina Libickiego i odejściu związanych z nim działaczy, zaś słabnący od dawna lokalny SLD nie potrafił nawet namówić do kandydowania swojej jedynej lokalnej posłanki, b. minister Krystyny Łybackiej. Już wczesną wiosną 2010 r. jesienne wybory samorządowe wydawały się być rozstrzygnięte.

W tym samym czasie przez Poznań zaczęły się jednak przetaczać demonstracje. I tak, ok. 2 tys. anarchistów oraz mieszkańców miasta manifestowało w obronie zagrożonego eksmisją squatu Rozbrat, stanowiącego jedyne w swoim rodzaju centrum kultury niezależnej. Z kolei uczniowie renomowanego liceum demonstrowali przeciwko poznańskiej kurii, próbującej narzucić absurdalnie wysoki czynsz szkole, której budynek niedawno odzyskała. Absolutnie niezwiązane ze sobą wydarzenia pokazywały, że w statecznych poznaniakach narasta zniecierpliwienie postępowaniem miejscowych elit.

Sporą popularność wśród niezadowolonych zyskał jeden z założycieli i liderów Stowarzyszenia – Lech Mergler. Inżynier, który stworzył i przez lata prowadził czasopismo o książkach, animator lokalnego życia kulturalnego i były aktywista Zielonych 2004, pełnił rolę nieformalnego rzecznika ruchu sprzeciwu. Jego wystąpienia można było usłyszeć na demonstracjach, zobaczyć w telewizji i przeczytać na specjalnie stworzonej stronie internetowej. Stał się postacią na tyle medialną, że lokalny dodatek do „Gazety Wyborczej” opublikował tekst, w którym namaszczał go na niezależnego kandydata na prezydenta. W samym Stowarzyszeniu ożywiła się debata na temat udziału w wyborach. Nie podjęto jednak żadnych decyzji, a sam Mergler zachował dystans wobec prasowych pomysłów.

Gdy zaczęto układać listy wyborcze, a Platforma dogadywała z prezydentem szczegóły programowe i personalne, wybuchł skandal. Wiceprezydent, Sławomir Hinc z PO podjął próbę spacyfikowania aktywności publicznej artystów Teatru Ósmego Dnia, którzy ujęli się za krytykowanym przez poznańskich polityków Januszem Palikotem. Urzędnik, który już wcześniej był krytykowany za niekompetencję i arogancję, wywołał swoimi naciskami dyskusję, w którą mocno zaangażowali się lokalni intelektualiści, animatorzy kultury, dziennikarze oraz działacze obywatelscy.

Prof. Tomasz Polak nazwał rzecz po imieniu, pisząc o „zblatowanych poznańskich elitach” – niezdolnych do dialogu społecznego i działających według towarzyskiego klucza dla doraźnych interesów. Wywołał także postać Merglera, wskazując na Stowarzyszenie My-Poznaniacy jako siłę zdolną przedstawić punkt widzenia krytycznie nastawionych mieszkańców. Stowarzyszenie, widząc potrzebę zaprezentowania alternatywnej wizji miasta, zdecydowało się na start w wyborach. Ponieważ wiceprezes Mergler uznał swą kandydaturę za zbyt radykalną dla liberalno-konserwatywnych poznaniaków, postanowiono wystawić w wyścigu prezydenckim Jacka Jaśkowiaka, prawnika, przedsiębiorcę i filantropa. Na liście kandydatów do Rady Miasta oprócz działaczy Stowarzyszenia mieli znaleźć się przedstawiciele innych środowisk niezadowolonych z sytuacji w Poznaniu.

Wiatr zmian

Stowarzyszenie My-Poznaniacy jako jedyne posiadało gotowy alternatywny program dla miasta, a także wygodną pozycję trybuna ludowego, nie uwikłanego w polityczne rozgrywki. Liczyło także na wsparcie innych organizacji działających na rzecz postaw obywatelskich i transparentności władzy. Niestety, szybko okazało się, że sytuacja nie jest aż tak komfortowa.

Wiele organizacji pozarządowych, działaczy społecznych oraz animatorów kultury odmówiło przystąpienia do Komitetu Wyborczego Wyborców Porozumienie My.Poznaniacy, obawiając się – nie bez podstaw – szykan finansowych i organizacyjnych ze strony zwycięskiego prezydenta (miasto) lub partii (województwo). Ostatecznie do Komitetu oprócz członków Stowarzyszenia przystąpili ekolodzy, specjaliści od transportu, działacze rad osiedli, studenci, animatorzy kultury i aktywni mieszkańcy.

Na dodatek konkurencyjne komitety postanowiły podkupić część osób, które już złożyły akces do Porozumienia czy nawet je współtworzyły. Dobry przykład takich działań to sprawa Adama Pawlika. Wsławiony skuteczną walką z miastem i deweloperami o Park Rataje, zdobywca nagrody lokalnego wydania „Gazety Wyborczej” – Białej Pyry, popularny działacz ratajski i członek Stowarzyszenia, został pełnomocnikiem Komitetu My.Poznaniacy, aby kilka dni później ogłosić start z listy… prezydenta Grobelnego. Swój wybór argumentował obietnicą realizacji parku, o który tak zaciekle walczył z prezydentem. Wolta Pawlika, tłumaczona przez niego dość racjonalnie interesem mieszkańców, spotkała się, co zrozumiałe, z bardzo emocjonalną reakcją członków Stowarzyszenia.

W ostatniej chwili na start z innej listy zdecydował się także kolejny prominentny członek Stowarzyszenia – były wojewoda, Tadeusz Dziuba. W jego przypadku nie można raczej mówić o prostej korupcji politycznej, lecz o konflikcie lojalności. Związany z PiS urzędnik został poproszony przez Jarosława Kaczyńskiego o wzmocnienie partii, osłabionej w regionie, zostając jej kandydatem na prezydenta miasta. W momencie, gdy przeciw działaczom społecznym stanęły cztery silne komitety, szanse na wejście do Rady zmalały niemal do zera.

Wiele jest problemów, z którymi musi borykać się komitet tworzony bez wsparcia partii politycznej oraz oparcia we władzy i/lub biznesie. Są to m.in. brak bazy organizacyjnej, środków finansowych, sprawnego mechanizmu podejmowania decyzji oraz gotowych procedur działania. Tymczasem prawo nakłada na startujących w wyborach wiele ograniczeń. Przykładowo, kampania może być prowadzona tylko w wyznaczonym okresie, po oficjalnej rejestracji komitetu wyborczego oraz list kandydatów. Do tego momentu nie można także zbierać pieniędzy, stąd organizacje społeczne, nie posiadające majątku ani odpowiedniej zdolności kredytowej, mają nieraz kłopot nawet ze zgromadzeniem w odpowiednim czasie środków na skromne biuro z telefonem. Wobec powyższych, aby skutecznie prowadzić akcję wyborczą, trzeba mieć wyrobioną wcześniej markę i sprawne struktury, albo oprzeć się na szerokim ruchu społecznym. Koalicji My.Poznaniacy zostało to drugie rozwiązanie.

Pospolite ruszenie zawiązane wokół Stowarzyszenia posiadało niestety wszelkie wady tego typu przedsięwzięć. Po pierwsze, jednoczyło ludzi z rozmaitych środowisk oraz o różnym doświadczeniu i światopoglądzie, co powodowało konflikty wewnętrzne. Po drugie, powstało zbyt późno, by sensownie zaplanować kampanię wyborczą. Wielu kandydatów i wolontariuszy nie mogło już odwołać zaplanowanych wyjazdów, przez co ich aktywność w kampanii była ograniczona. Po trzecie, nie posiadało silnego przywództwa, które mogłoby w powstałym chaosie narzucić konkretne rozwiązania. Po czwarte, było nieodporne na mocne ciosy ze strony lepiej zorganizowanych politycznych armii zaciężnych, co skutkowało rejteradami ważnych działaczy.

Jednak mimo tego, że działania były słabo skoordynowane, a dyskusje często zbaczały na boczne tory, udało się wypracować prostą i (jak się okazało) dość skuteczną strategię wyborczą. Ponieważ rozpoznawalność marki Stowarzyszenia i kandydata na prezydenta była bardzo mała, postanowiono skupić się na promocji szyldu My-Poznaniacy oraz osoby Jacka Jaśkowiaka. Korzystając z silnej wśród poznańskiej inteligencji potrzeby zmian, skierowano komunikat do tej wąskiej, ale ciągle wpływowej grupy społecznej. Poszerzenie grupy docelowej w tak krótkim czasie byłoby bowiem bardzo trudne. Stworzono prostą i chwytliwą identyfikacją wizualną, opartą na wyraźnym logotypie oraz haśle „Europejski Poznań”.

Listy kandydatów uporządkowano, tworząc pasma z przypisanymi stałymi pozycjami: Liderzy, Mobilne Miasto, Zielony Poznań, Studenci dla Poznania, Samorządne Osiedla, Społeczności Lokalne, Aktywni Mieszkańcy, Ostatnie – Kultura. W ten sposób każdy wyborca mógł łatwo odnaleźć na liście w swoim okręgu kandydata, który zabiega o sprawy dla niego najważniejsze. Zdecydowanie postawiono na promocję liderów list oraz konkretnych pasm.

Wielkim wysiłkiem kandydatów i wolontariuszy udało się stworzyć materiały wyborcze: stronę internetową, ulotki, profil na Facebooku, blogi kandydatów na radnych i prezydenta, a także zorganizować kilka ciekawych akcji ulicznych. Niestety, zabrakło czasu na należyte przeprowadzenie kampanii telewizyjnej i radiowej w bezpłatnym czasie antenowym oraz większą ilość działań niestandardowych.

…biednym zawsze w oczy

Tu pojawia się kolejny problem z prowadzeniem niezależnej kampanii w obliczu ograniczonych środków finansowych – rozporządzenia lokalnych władz. W Poznaniu Rada Miasta wprowadziła zakaz wieszania plakatów na dyktach, a więc stosowania podstawowego i stosunkowo taniego nośnika promocyjnego. Uchwaliła zatem prawo, które w jawny sposób promowało kandydatów partii politycznych, wydających lekką ręką pieniądze na ogromne siatki reklamowe, billboardy, spoty telewizyjne i radiowe.

Inne „ciekawe” działanie władz samorządowych to szykany, jakim poddawani byli mieszkańcy miasta nie posiadający tutaj meldunku. Aby zarejestrować się na liście wyborców, obywatel musiał nie tylko złożyć odpowiednie oświadczenie, ale jeszcze przedstawić dowód, że faktycznie jest związany z miastem. Zazwyczaj uznawane były dokumenty w rodzaju umowy najmu mieszkania czy umowy o pracę, lecz np. już nie zaświadczenie o reprezentowaniu stowarzyszenia kulturalnego działającego w Poznaniu od lat. Dodatkową „atrakcją” dla starającego się o wpis było pełne wyższości pouczenie o konieczności meldunku. Mimo szeroko zakrojonej akcji protestacyjnej kandydatów z pasma Studenci dla Poznania, polityka władz nie została zmieniona.

Wachlarz działań broniących „poznańskiej demokracji” przed atakiem aktywnych mieszkańców został uzupełniony o bezczelne zapożyczenia programowe. Stowarzyszenie My-Poznaniacy jako jedyne zaprosiło do współpracy ekspertów i razem z nimi przygotowało kompleksowy program rozwoju miasta. Żadna z partii politycznych ani sam prezydent nie pokusili się o przedstawienie alternatywnej wizji, zadowalając się przejęciem kilku najbardziej nośnych elementów programu stowarzyszenia obywatelskiego. Mając przewagę medialną i promocyjną, konkurenci Stowarzyszenia bez trudu dokonali skojarzenia ze swoim wizerunkiem takich pomysłów, które wcześniej były przez nich ignorowane lub nawet zwalczane.

Nagle prezydent Grobelny stał się orędownikiem konsultacji społecznych oraz obiecał realizację Parku Rataje, o którą wcześniej społecznicy musieli walczyć w sądach. Z kolei kandydaci SLD umieścili na sztandarach postulat przeniesienia cywilnego lotniska na miejsce bazy F-16 i eksmisji tej ostatniej poza miasto. Kandydaci PO natomiast nagle zachwycili się ideą rewitalizacji śródmiejskich dzielnic oraz pomysłem stworzenia centrum kultury w Starej Gazowni, choć wcześniej podobne pomysły torpedowali, współpracując lojalnie z Urzędem Miasta.

Główne hasło wyborcze My.Poznaniacy – „Europejski Poznań” – zostało przyswojone przez komitet prezydenta, który początkowo głosił, że Poznań ma być miastem nr 1… w Polsce. Krytyka władz za niszczącą przestrzeń miejską przychylność dla biznesu deweloperskiego, będąca od lat jednym z podstawowych motywów działań (medialnych i prawnych) Stowarzyszenia – została przejęta przez SLD. Podobnie jak sprzeciw wobec rozkładu programu rewitalizacji śródmieścia. PiS z kolei rozwinął retorykę aplauzu dla ruchów obywatelskich, a wszystkie komitety, nagle, stały się zwolennikami komunikacji publicznej i rowerowej. Dalsze przykłady można by mnożyć.

Tu dochodzimy do kolejnej przeszkody – bariery medialnej. Lokalne środki masowego przekazu starały się rzetelnie relacjonować przebieg wyborów, jednak publikowane sondaże przez wiele tygodni ignorowały start Stowarzyszenia. Kiedy zaś pojawiło się ono w zestawieniach, nigdy, podobnie zresztą jak jego kandydat na prezydenta, nie przekroczyło 5% poparcia. Jak pokazały wyniki wyborów oraz potwierdziły zakulisowe wypowiedzi dziennikarzy, sondaże na poziomie lokalnym są przygotowywane mniej rzetelnie niż ogólnopolskie, m.in. ze względu na ograniczenia budżetowe.

Nie przeszkadza im to jednak mieć sporego wpływu na decyzje wyborców, których część przyznawała dziennikarzom już po głosowaniu, że oddała głos na kogoś innego ze względu na brak szans Stowarzyszenia na wprowadzenie kandydatów do Rady. Do niemal wszystkich mediów udało się przedostać jedynie z komunikatem o komitecie poparcia, którego skład był na tyle imponujący, że trudno było zbyć milczeniem jego ogłoszenie.

Chwała zwyciężonym

My-Poznaniacy zmobilizowali swoje szeregi, przeprowadzili żywiołową, choć nie zawsze skoordynowaną kampanię. Popierany przez nich Jacek Jaśkowiak zajął w wyścigu prezydenckim wysokie 4. miejsce, uzyskując 7,5% głosów i wyprzedzając nawet silnie promowanego kandydata SLD (zwyciężył ponownie Ryszard Grobelny, otrzymując w drugiej turze 2/3 głosów przy frekwencji poniżej 25%). Jeszcze lepszy był wynik całego komitetu – na listy jego kandydatów padło 9,5% głosów w wyborach do Rady Miasta. Ale… nic z tego nie wynikło.

Wielu wyborców zapewne nie wie nawet, że w wyborach do Rady Miasta przekroczenie progu 5% nie gwarantuje mandatów, a jedynie prawo do uczestnictwa w ich podziale. Ba, algorytm używany w ramach tzw. metody d’Hondta sprawia, że nawet wynik niemal 10-procentowy nie daje pewności zdobycia choćby jednego miejsca w Radzie. Wyborcy, którzy uwierzyli w możliwość drobnej zmiany w pejzażu politycznym, mieli prawo poczuć się wystawieni do wiatru.

Porozumienie My.Poznaniacy odniosło jednak niezaprzeczalny sukces. Bez zaplecza materialnego i organizacyjnego, kosztem kilkudziesięciu tysięcy złotych, pokazało, że można przekroczyć próg wyborczy i walczyć z partiami politycznymi jak równy z równym. Wprowadziło też do debaty kwestie dotychczas ignorowane przez polityków. Sprawiło, że zadufana w sobie i pewna zwycięstwa Platforma Obywatelska straciła większość w Radzie Miasta. Odebrało jej bowiem głosy wyborców, którzy partię Tuska traktowali jako mniejsze zło, a nie jako atrakcyjną samą w sobie ofertę polityczną.

Wszystko to jednak zwycięstwa pyrrusowe. Nie udało się bowiem zdobyć przyczółka w Radzie Miasta, który mógłby posłużyć do budowy długofalowej alternatywy dla panoszących się w samorządzie drugorzędnych polityków i pierwszorzędnych karierowiczów. Smutny wniosek jest taki, że polska demokracja więdnie, ponieważ nie zostały przewidziane mechanizmy wchodzenia nowych ludzi do polityki. Przykład poznański pokazał, że nie jest to niemożliwe na poziomie lokalnym. Jednak w skali ogólnopolskiej osiągnięcie wyniku 9,5% przez jakąkolwiek siłę oddolną jest właściwie niewykonalne.

O ile w dużym mieście można znaleźć kilkudziesięciu walecznych społeczników, samowystarczalnych przedsiębiorców, ambitnych studentów oraz kilku przychylnych dziennikarzy czy specjalistów od komunikacji, którzy rzucą wyzwanie okopanemu establishmentowi, na poziomie Polski centralnej czy nawet powiatowej wydaje się to absolutnie nieosiągalne.

Partia Marazmu, wygrywająca od wielu lat wszystkie wybory, jest efektem ubocznym konsekwentnych działań ustawodawczych i wieloletnich zaniechań. Umocnieniu jej pozycji służy zarówno niedorozwinięta ordynacja wyborcza, przestarzałe przepisy administracyjne i zblatowane elity polityczne. Jej głównym sponsorem jest państwo, lekką ręką finansujące zamknięty układ, który pod przykrywką porządkowania sceny politycznej wprowadził monopol kilkudziesięciu najbardziej obrotnych działaczy. Jeśli ktokolwiek jest na tyle szalony, żeby spróbować ten monopol złamać, choćby na szczeblu lokalnym, musi niestety w obecnych realiach liczyć się z niechybną klęską.

Z numeru
Nowy Obywatel 2/2011 " alt="">
komentarzy