Lewica post-neoliberalna
Lewica post-neoliberalna
„Polska Solidarna” jest pojęciem po politycznych przejściach. Nie jestem pewna, czy nadaje się do reanimacji. Nie chodzi tylko o to, iż lansowała je partia, która po objęciu władzy nie zrealizowała wyborczych obietnic.
Partie parlamentarne funkcjonują w obrębie politycznych, historycznie kształtowanych możliwości oraz panującej polityki prawdy, która zabetonowana jest w neoliberalnych ramach. Niemal wcale nie ma u nas krytyki tego dyskursu wiedzy/władzy. Panuje wręcz zamieszanie pojęciowe, spowodowane brakiem rozróżnienia między społecznie zakorzenionym liberalizmem (prawa człowieka i państwo pośredniczące w podziale kosztów reprodukcji społecznej – projekt historyczny, bo wszędzie przejechał po nim neoliberalny walec), a neoliberalizmem (państwo jako firma, zarządzanie przez finanse, polityczny podmiot państwa to nawet nie przedsiębiorca, lecz inwestor). W efekcie lewica ma politycznego przeciwnika, który jest zamglonym cieniem i nie ma jak mu się przeciwstawiać.
O ile niektóre dyskusje odnoszą się do świeckości państwa, o tyle do doktryny neoliberalnej nie odnosi się żadna z partii parlamentarnych, które jednocześnie ją wdrażają. To jedna z największych przeszkód na drodze do przyszłej realizacji polityki lewicowej czy polityki solidarności społecznej, czyli takiej, która zapewni bezpieczeństwo socjalne i ekologiczne, wdrażanie wszystkich praw człowieka oraz bardziej sprawiedliwy podział kosztów opieki i wyników wzrostu gospodarczego. Taka polityka nie ma jeszcze w Polsce zaplecza w postaci silnego krytycznego dyskursu, który byłby w stanie osiągnąć taką masę krytyczną, aby przełamać neoliberalny monopol w polityce prawdy. W parlamencie i mediach toczą się gorące spory o politykę obyczajową czy historyczną, ale ustawy społeczne i gospodarcze, ograniczające prawa obywatelskie, przechodzą bez większych dyskusji.
Wśród przyczyn hamujących rozwój lewicowej polityki w Polsce był założycielski dyskurs transformacji, zorganizowany według wzoru przejścia od piekła, czyli totalitaryzmu i nędzy czasów komuny, przez czyściec reform ustrojowych – do raju „wolnego rynku” i „demokracji”, które zapewnią powszechną szczęśliwość i dobrobyt. „Wolny rynek”, opisywany przy pomocy atrybutów prywatyzacji, konkurencyjności oraz efektywności, niewiele ma wspólnego z tym, jak w istocie funkcjonują rynki. Jest natomiast użyteczny jako polityczny ideał czy – jak chce Foucault – „permanentny trybunał ekonomiczny”. Wymusza powszechne dostosowania, w tym przeobraża jednostki w przedsiębiorcze podmioty, którym solidarne państwo nie jest potrzebne, a także uzasadnia likwidację wszelkich ograniczeń w przepływie kapitału, ukrywając zarazem społeczne i ekologiczne koszty. Analogicznie uprawiano ewangelizację na rzecz Unii Europejskiej i „powrotu do Europy”. Transformacja legitymizowała się przez projekcje powszechnego bogactwa i przez Kościół, który nota bene sam ulegał urynkowieniu: księża stali się przedsiębiorcami, którzy zarządzają duszami wiernych oraz parafią jak przedsiębiorstwem.
Ten polityczny PR miał zaplecze w produkcji wiedzy na temat gospodarki, państwa, grup społecznych i jednostek (diagnozy, raporty, strategie, programy, poradniki). Wprowadziła ona kryteria z ekonomii do analiz społecznych i do dyskursu jurydycznego; np. rok temu sądy rodzinne zlikwidowano z powodu ich nieefektywności ekonomicznej. To, co było kategorią praw i potrzeb, przeobrażone zostało w kategorie finansowe– vide nadrzędność diagnozy ekonomicznej nad medyczną w reformach zarządzania ochroną zdrowia. Nowa kategoria, społeczeństwo obywatelskie, jak mówił Foucault w „Narodzinach biopolityki”, to zbiorowość przedsiębiorczych jednostek, wyposażonych do konkurencji z innymi, które kalkulują koszty i korzyści, inwestują w siebie i potomstwo, i czerpią z tego zyski. Pozwala to przerzucić koszty hiperkonkurencji i ryzyka biznesowego do gospodarstw domowych. Ponieważ upowszechnienie normy przedsiębiorczości i wzrost gospodarczy mają rozwiązać problem ubóstwa, polityka społeczna okazuje się zbędna, a jeśli racjonalny ekonomiczny podmiot jest bezrobotny, to na własne życzenie.
Dopóki transformacja ustrojowa nie była „zaklepana” (m.in. przez akcesję do Unii), ten dyskurs działał jak broń masowego rażenia wobec wszelkich tęsknot lewicowych. Dopiero później zaczęły w Polsce powstawać nowe ogniska krytyki społecznej. Jednak wskutek założycielskiego dyskursu transformacji, który wyznaczył granice polityki parlamentarnej, scena polityczna i polityka prawdy bardzo mocno przesunęły się w konserwatywno-neoliberalną stronę. Dzisiaj ten pierwotny dyskurs, który wdrażał i zabezpieczał transformację, jest już zbędny i został zastąpiony przez dwie nowe ramy: postpolityki (zamazanie konfliktów społecznych) i modernizacji (neoliberalizm w nowym opakowaniu).
Kiedy jednak spojrzymy na wspomniane dyskursy przez pryzmat realu, to za regulatywnymi ideałami wolnego rynku i demokracji skrywa się paradoks jednoczesnej widzialności i bezgłosu licznych grup społecznych, dezindustrializacja i likwidacja miejsc pracy, „uelastycznienie” (czytaj: intensyfikacja i potanienie) pracy, prywatyzacja sfery publicznej, kontrola reprodukcji (zakaz aborcji i odbieranie dzieci ubogim matkom), przerzucanie kosztów szeroko rozumianej opieki do gospodarstw domowych. A wszystko to w ramach ustawicznego dążenia do hiperkonkurencyjności i jak chcą doradcy premiera, autorzy raportu „Polska 2030”, w imię rozwoju podporządkowanego akumulacji kapitału.
W 2005 r. prof. Mieczysław Kabaj pisał o stracie netto 5 mln miejsc pracy przy jednoczesnym wzroście liczby osób w wieku produkcyjnym. Część nowych miejsc pracy, jakie później powstały, miała już charakter prekariatu, zwiększyła się migracja za chlebem, rośnie grupa „pracujących ubogich”. Po kryzysie z 2008 r. mamy systematyczny spadek zatrudnienia, który ulegnie przyspieszeniu wraz z realizowanymi cięciami w administracji publicznej i po znacznym ograniczeniu w najbliższych latach transferów z Unii Europejskiej. Próba zagospodarowania przez PO reprezentacji lewicy to nie tylko kalkulacja wyborcza, ale także reakcja na taki przewidywany rozwój sytuacji społecznej.
O ile starsze pokolenia mogą jeszcze czerpać z zasobów z czasów PRL-u, jak uprawnienia do emerytur, to obecne młode pokolenie już nie ma zagwarantowanego bezpieczeństwa egzystencjalnego. Pod koniec lat 90. i na początku kolejnej dekady przed młodymi z wyższym wykształceniem otwierały się ścieżki kariery. Dzisiaj te miejsca pracy są już zajęte, a bywa, że ludzie po studiach pracują przy taśmie w montowniach lub w call centers za grosze. Nawet ci, którzy mają pracę i zdolność kredytową, kupują małe, dwupokojowe mieszkania, bo na większe ich nie stać.
W dużej mierze także demokracja jest użyteczną fikcją. Jej miarą miało być uwłasnowolnienie obywateli i decentralizacja władzy. Tymczasem decentralizacji nie towarzyszyło przekazywanie wystarczających środków na ochronę zdrowia, pomoc socjalną, budownictwo komunalne. Z kolei prawa obywatelskie zostały ograniczone do praw własności oraz wyborczych. Nie ma z czego wybierać wśród partii obecnych w parlamencie, tymczasem ustawa skutecznie blokuje do niego dostęp mniejszym ugrupowaniom. Społeczeństwo obywatelskie to nie tylko strategia upowszechniania form przedsiębiorczych, przeobrażania ruchów społecznych w grupy interesu. To także polityka jako rynek, konkurencja między grupami interesów i organizacjami pozarządowymi, odpowiedzialnymi wobec fundatorów, a nie tych, których mają reprezentować. Sterowane na odległość przez warunki przyznawania grantów, organizacje obywatelskie mogą praktykować filantropię czy świadczyć usługi, z których wycofało się państwo, a krytykę społeczną czy walkę o prawa pracownicze i socjalne mogą uprawiać kosztem własnego życia swoich aktywistów, co prowadzi do reprywatyzacji politycznej odpowiedzialności państwa za warunki życia jego mieszkańców. Dyskursy „społeczeństwa obywatelskiego” i postpolityki skutecznie pozamazywały konflikty społeczne.
Jeśli chodzi o sprzeczności między polityczną retoryką a rzeczywistością, to PiS zmniejszyło podatki dla najzamożniejszych i prowadziło neoliberalną politykę ekonomiczną. W projekcie Konstytucji z 2005 r. prawa socjalne zostały skasowane. W kolejnym projekcie ustawy zasadniczej, przygotowanym przez PiS w 2010 r., przywrócone zostały fragmenty retoryki uprawnień socjalnych, ujęto je jako dobra wspólne, ale poza ramami praw człowieka i obywatela. Ochronę zdrowia potraktowano w kategoriach dostępności, jednak bez gwarancji równego dostępu, jak w obowiązującej ustawie zasadniczej. Wprawdzie lepsze to niż patologizowanie praw socjalnych jako roszczeń, niemniej jest faktem, iż PiS parceluje prawa człowieka, które w ratyfikowanych przez Polskę międzynarodowych konwencjach rozumiane są jako nierozdzielne i uniwersalne. Inny przykład to usunięcie zapisu o prawach kobiet, który zawiera Konstytucja z 1997 r.
PO dąży do redukcji zaangażowania państwa w sferę społeczną i przerzucenia odpowiedzialności na rodzinę, Kościół i organizacje pozarządowe (patrz – „Polska 2030”). Natomiast w PiS-owskich projektach Konstytucji państwo ma zadania społeczne, w tym przeciwdziałanie bezrobociu, bezdomności i innym postaciom wykluczenia, ochronę godności pracy – ale obywatele i obywatelki nie mają zagwarantowanych praw pracowniczych i socjalnych, których realizacji mogą od państwa wymagać. Mamy więc do czynienia z patriarchalnym modelem władzy i opieką w zamian za posłuszeństwo. Dla PiS prawa człowieka to nie prawa, lecz – podobnie jak dla PO – dobrodziejstwa. Główny podmiot polityczny według PiS to naród, o który trzeba dbać, aby Polska była potęgą polityczną i gospodarczą. Imperialną wizję naszego kraju ma również PO.
O ile dla PiS podmiot polityczny stanowi naród jako wspólnota Polaków i katolików, a dla PO – inwestor, o tyle SLD jest partią bez podmiotu. Wprawdzie w dokumentach Sojuszu z 2007 r. są deklaracje, że identyfikuje się on z pracą, a nie z kapitałem, ale formacja ta nie opublikowała programu gospodarczego, który pozwoliłby takie cele realizować. W programie na wybory samorządowe 2010 r. jak ognia unikała politycznego konfliktu, a w prezydenckiej kampanii wyborczej legitymizowała się jako lewica obyczajowa. Poruszała wprawdzie ważne kwestie społeczne i pracownicze, ale ponieważ w neoliberalnym kontekście polityka społeczna to polityka gospodarcza (skoro zakłada on, iż korzyści ze wzrostu gospodarczego skapują do dołu), podobne prospołeczne deklaracje nie interweniują w główne ramy polityki, lecz płyną obok.
Granica między prawicą a lewicą zawsze była do pewnego stopnia umowna, jednak dzisiaj, w czasach neoliberalno-konserwatywnej hegemonii, mamy do czynienia z jej przesunięciem poza obręb dyskursu publicznego i parlamentarnej demokracji. Socjaldemokracja to obecnie polityczny zabytek, a partie, które zajmowały tę pozycję, albo zostały zmarginalizowane, albo przeobraziły się w lewicę neoliberalną, która etykietuje się jako tzw. trzecia droga, odwołując do nowej modernizacji, co czyni zarówno Sławomir Sierakowski i środowisko „Krytyki Politycznej”, jak i Michał Boni. Pojęcia te, jako formy oderwane od sugerowanych przez siebie znaczeń, robią z polityki spektakl, ukrywając zarazem upowszechnienie przemocy, polityki stanu wyjątkowego, instrumentalizację i urynkowienie prawa, czy, jak uważa Wendy Brown, jedna z najwybitniejszych współczesnych feministycznych filozofek, przemieszczenie suwerenności do kapitału i Kościoła – a więc maskują faktyczne stosunki władzy.
Polska lewica straciła zdolność komunikacji i nie stworzyła siatki pojęciowej do krytyki transformacji, co się zmienia dopiero teraz, powoli i grubo za późno. Politycy SLD nie wypracowali analiz, które pozwolą zobaczyć nową rzeczywistość społeczną jak króla bez ubrania. Podobnie jak inni politycy, skupili się na taktyce, na polityce medialnej; nie mają strategii, a nawet języka do zaistnienia w polityce inaczej niż w ramach dozwolonych przez neoliberalizm. Ma to liczne i różnorodne przyczyny, np. MFW i Bank Światowy efektywnie popierali partie postkomunistyczne, gdyż uważali, że włączenie ich do polityki parlamentarnej i rządzenia ułatwi deregulację i prywatyzację. Zarządzanie politycznym ryzykiem przemawiało za tym, aby nie zostawiać ich na zewnątrz, gdzie mogłyby ogniskować opór wobec neoliberalnej transformacji. A domowa patologizacja „postkomuny” wytwarzała u niej zapotrzebowanie na autoprezentację w roli nowoczesnych, rynkowych obywateli. Stworzyło to polityków takich jak Leszek Miller, szef partii nominalnie lewicowej, który domagał się podatku liniowego.
Co istotne, były i są pewne ciągłości między państwowym socjalizmem a neoliberalizmem. Główne zajęcie rządów i administracji od Gomułki po Tuska to rządzenie ekonomiczne, skupione na wzmacnianiu potencjału gospodarczego. Robią to inaczej, w różnych kontekstach, inaczej odnosząc się do podziału efektów wzrostu gospodarczego, ale jego miary (PKB) i podporządkowanie mu społeczeństwa są identyczne. Między innymi dlatego tak łatwo było intelektualnym elitom wychowanym w PRL-u, w tym Leszkowi Balcerowiczowi czy Michałowi Boniemu, przejść od real-socjalizmu do neoliberalizmu.
Taktyczne objęcie przez Bartosza Arłukowicza stanowiska „reprezentanta wykluczonych” pozwala dostrzec, iż Sojusz został wprzęgnięty do roli lewicy neoliberalnej i do konkurencji z PO o to miejsce na scenie politycznej. Jeśli reprezentacja wykluczonych jest dopuszczalna, to tylko przez mianowanie, a więc fikcję demokracji. Ponadto, sama kategoria wykluczonych ma za zadanie jedynie legitymizację rzekomej normy (zamożności), z której 80-90% tzw. społeczeństwa jest wykluczone, służąc jednocześnie jako siła robocza czy zasób fiskalny, z którego dochody mikroklasa zarządzająca państwem przekierowuje na konta wielkiego biznesu i sektora finansów. Bartosz Arłukowicz mianowany jest na przedstawiciela wykluczonych, a więc (prawie) wszystkich po to, żeby „wszyscy” nie mieli swojego przedstawiciela.
Podsumowując, w polskiej polityce parlamentarnej 20-lecia transformacji, w trakcie której pod naciskiem dyskursywnego przymusu scena polityczna bardzo mocno przesunęła się w prawo, pojęcia takie jak lewica czy Polska Solidarna odnoszą się do polityki tożsamościowej reprezentacji, podczas gdy autorytaryzm polityczny i neoliberalne zarządzanie nie są kontestowane. Państwo jest zarządzane jak firma: najważniejszy dokument polityczny stanowi sprawozdanie finansowe, a sfera społeczna to pasywa, które trzeba minimalizować. Mamy więc do czynienia z kryzysem polityki. Dyskurs o Polsce Solidarnej ma zatem formę bez treści w postaci konkretnego politycznego „oprzyrządowania”, takiego jak krytyka poszczególnych polityk i projekty alternatywnych rozwiązań. Dopiero od niedawna fermentuje nowa krytyka społeczna, zagęszczają się kontestacje neoliberalizmu, łamania praw pracowniczych i likwidacji uprawnień socjalnych, polityki antymieszkaniowej, prywatyzacji edukacji. Feminizm dzieli się na neoliberalny i lewicowy – ostatnia Manifa odbyła się pod hasłem sprzeciwu wobec prekariatu i łamania praw pracowniczych. Ruch ekologiczny dostaje nowego wiatru w żagle wraz z rosnącym sprzeciwem wobec energetyki jądrowej, który przez dyfrakcję może dać formę innym protestom społecznym. Nowa jakość w pozaparlamentarnej polityce lewicowej to odchodzenie od ruchów jednej sprawy czy jednej grupy interesu do budowania związków między nimi.
Mamy też pierwsze szczeliny w polityce głównego nurtu, w której konflikt między interesem przetrwania państwa a interesem rynków finansowych w sprawie emerytur i transferów do OFE otworzył konflikt polityczny i podważył fantazmat rynku jako sielanki i jako zastępczego modelu systemu zabezpieczeń społecznych. Z drugiej zaś strony są potrzeby i pragnienia części elektoratu, formy negacji, wezwania do naprawy krzywd transformacji, w tym dotyczących likwidowania praw ekonomicznych i socjalnych. Na razie jednak PiS czy SLD i ich przywódcy nie podważają neoliberalnego porządku transformacji, nie podejmują prób wyobrażenia sobie państwa i rynków inaczej. A szkoda, bo w polskiej polityce parlamentarnej potrzebna jest zarówno lewica katolicka, jak i nowy, postneoliberalny projekt lewicowy.