Nowy Obywatel nr 3/2011 - okładka

Rosja bez mitów – wczoraj i dziś

Rosja bez mitów – wczoraj i dziś

Mikołaj Iwanow ·

Polacy kojarzą co najwyżej pojedyncze nazwiska obrońców praw człowieka w ZSRR, tymczasem miały tam miejsce bardzozróżnicowane formy oporu wobec władzy komunistycznej.

Mikołaj Iwanow: Był to niezwykle szeroki wachlarz grup dysydenckich – komunistów, którzy chcieli naprawić ustrój, socjalistów, nacjonalistów, syjonistów, Tatarów Krymskich, Czeczenów itd. Praktycznie każdy naród radzieckiego imperium miał swój własny ruch dysydencki. Od czasów rewolucji październikowej środowiska opozycyjne wobec władzy bolszewików nigdy nie zaprzestały działalności. Nie było w Związku Radzieckim żadnego „wczesnego Gomułki”, kiedy kierownictwo partyjne cieszyłoby się względnie szerokim zaufaniem społecznym, zaś aktywność opozycyjna praktycznie ustała.

Ruch dysydencki w Sowietach raz był większy, raz mniejszy, niekiedy także zbrojny – dość wspomnieć Armię Własowa. Nie wszyscy w Polsce wiedzą, że niechęć wobec komunizmu była tak wielka, że podczas wojny po stronie Niemców-agresorów walczyło prawie milion obywateli sowieckich! Przy czym należy podkreślić, że w ruchach opozycyjnych rdzenni Rosjanie zawsze byli w mniejszości. Trzeba pamiętać, że stanowili w ZSRR tylko połowę ludności; również w rewolucji bolszewickiej, którą Sołżenicyn nazywa „śmiertelnym złamaniem kręgosłupa narodowi rosyjskiemu”, stanowili oni mniejszość. Z kolei wśród „białych”, walczących przeciwko oddziałom rewolucyjnym, praktycznie nie było przedstawicieli mniejszości narodowych.

Do dziś, gdy rozmawiam z przyjaciółmi w Moskwie, często słyszę: to, że w 1612 r. zajęliście nam Kreml, możemy Wam wybaczyć; to, że wraz z Napoleonem wkroczyliście do Moskwy 200 lat później – również; jednego Polaka, który przelał najwięcej krwi rosyjskiej – Dzierżyńskiego – wybaczyć Wam nie możemy. Ale czy ktokolwiek w Polsce, będąc przy zdrowych zmysłach, szczyci się Dzierżyńskim?

Od 20 lat działa w Moskwie organizacja „Memoriał”, która za jeden z celów przyjęła propagowanie wiedzy o ofiarach komunistycznego terroru – większość z nich do dzisiaj pozostaje anonimowa. Jest to – jak przyznają członkowie „Memoriału” – praca na dziesiątki lat. Polski Ośrodek „Karta” wydaje kilkutomową encyklopedię ruchu dysydenckiego w Związku Radzieckim, której redaktorem jest Natasza Gorbaniewska. Jeśli weźmiemy własowców, trockistów, powojennych opozycjonistów rosyjskich, to każdy, kto choćby tylko opowiadał kawał czy wznosił toast przeciwko Stalinowi, prędzej czy później lądował w więzieniu, był rozstrzeliwany lub skazywany na 25 lat.

Dopiero w 1965 r. pojawił się fenomen grupy dysydenckiej, składającej się z dwóch pisarzy, Andrieja Siniawskiego i Julija Daniela, którzy odważyli się publikować swe utwory na Zachodzie – i oto raptem władza ani ich nie rozstrzelała, ani nawet nie wsadziła do więzienia. Zamiast tego, członkom grupy urządzono w Moskwie proces, w którym przyznano obrońców z urzędu. Obrońca to było wówczas w Związku Radzieckim coś absolutnie nie do pomyślenia. Datę tę można uznać za narodziny współczesnego ruchu dysydenckiego.

Władimir Bukowski, Natasza Gorbaniewska i kilka innych osób urządziło wówczas manifestację w obronie sądzonych, która nie spotkała się z represjami. Daniel i Siniawski dostali wyroki zadaje się 5 i 7 lat – w porównaniu z czasami stalinowskimi były one śmieszne. Pojawiło się więzienie dla „politycznych” we Włodzimierzu, gdzie dawano im gazety i traktowano już nieco inaczej. Przed rewolucją więzień polityczny miał prawo dostępu do prasy, nie musiał pracować, nie wolno było go bić – Związkowi Radzieckiemu (jak również i dzisiejszej Rosji) do czasów carskich pod tym względem było jeszcze daleko, ale nastąpił wielki postęp.

W 1968 r. stała się kolejna rzecz, wydawałoby się nie do pomyślenia – 7 osób urządziło na Placu Czerwonym protest przeciwko inwazji ZSRR na Czechosłowację. Od tego momentu organizacje opozycyjne powstają jak grzyby po deszczu. Litwini zakładają cieszący się prawie powszechnym poparciemkomitet obrony Kościoła katolickiego. W Moskwie działało wiele grup dysydenckich. W latach 70. należałem do grupy Młodych Socjalistów – robiliśmy to, co w Polsce w latach 60. Modzelewski z Kuroniem,tylko w ścisłej konspiracji i bez poparcia społecznego. Nie byliśmy co prawda członkami partii, lecz komsomolcami i chcieliśmy „komunizmu z ludzką twarzą”.

Co ciekawe – Żydzi, którzy zawsze w Rosji siedzieli cicho z powodu antysemityzmu, zaczęli zakładać organizacje emigracyjne i władza pod naciskiem Zachodu zmuszona była wypuszczać ich z kraju. Na Białorusi zaczęło się odradzanie narodowej kultury, podobnie na Ukrainie. W latach 70. powstał w ZSRR „drugi obieg” – samizdat. Ja i moi przyjaciele z uczelni, z których wielu było dziećmi członków KC KPZR, czytaliśmy tę literaturę, np. „Archipelag Gułag” Sołżenicyna, a także powielaliśmy ją na maszynie. Zacząłem wtedy wydawać w Mińsku czasopismo, które nazywało się „Nowaja Nasza Niwa”. W Moskwie moi koledzy wydawali czasopismo „Na Lewo Zwrot”, nawiązujące do Komuny Paryskiej, która była dla nas świętością. Ruch dysydencki powoli robił się masowy, chociaż oczywiście nie na skalę polskiej „Solidarności”. W latach 70.ludzie powoli, ale nieuchronnie zaczęli tracić wiarę w komunizm. Łagodnieje represyjność ustroju.Większość osób, które przeszły przez tzw. psychuszki, wyszło z nich z jakimś uszczerbkiem na zdrowiu, ale praktycznie nikogo nie zabito – władze raczej nie stosowały już represji, które stanowiłyby zagrożenie dla życia. Ustrój zaczynał rdzewieć.

Czy istniały jakieś kanały komunikacji dysydentów ze społeczeństwem, czy też było to zjawisko elitarne?

M. I.: W zasadzie nie istniały. Gdy drukowałem w Mińsku swoje pismo, zawsze wiedziałem, komu je dam – tylko zaufanym osobom. Ruch dysydencki był absolutnie elitarny, angażujący niemal wyłącznie inteligencję, i stąd też wzięła się przepaść między narodem a jego elitą. Inteligentów nie przyjmowano do partii komunistycznej, natomiast robotników wręcz zmuszano do tego. Ta praca władzy radzieckiej, izolującej elitę intelektualną od reszty społeczeństwa, nie poszła na marne – do dzisiaj w wielu kręgach słowa „inteligent” i „demokrata” mają negatywny wydźwięk. I na tym gra dzisiejsza władza na Kremlu. Dlaczego prawdopodobnie ponad 70% najwyższych urzędników państwowych stanowią w Rosji byli pracownicy KGB? Dzisiejsze państwo rosyjskie wywodzi się w prostej linii z tej służby. Ale nie zaryzykuję stwierdzenia, że podobny układ władzy jest czymś negatywnym dla kraju. Pamiętajmy: KGB od lat jakby wysysało z własnego narodu śliwki intelektualne, odbierało najzdolniejszych, aby ratować to, czego w końcu nie dało się uratować…

Czy działania radzieckich dysydentów były nagłaśniane przez zachodnie media?

M. I.: W 1975 r., gdy Breżniew podpisał porozumienia helsińskie, przez jakiś czas zagraniczne rozgłośnie przestały być zagłuszane. Opozycjoniści wyjeżdżający na Zachód zyskiwali trybunę, z której ich głos mógł być słyszany w ZSRR. Sołżenicyn był tutaj wyjątkiem – zaszył się w USA w stanie Vermont, który mu przypominał Syberię [śmiech], by skończyć jako nacjonalista rosyjski.

Trzeba wspomnieć, że niemal wszystkie najważniejsze europejskie rozgłośnie radiowe nadawały wówczas także w języku rosyjskim. Władza często organizowała protesty przeciwko „ingerencji w sprawy ZSRR”, lecz wtedy, pod koniec lat 70., prawie nic nie można było już przemilczeć. Zachodnie media odegrały ogromną rolę w upadku komuny.

A czy działalność opozycji wewnątrzradzieckiej miała istotne znaczenie dla zawalenia się systemu?

M. I.: Nie ulega wątpliwości, że tak. Ale też nie była to, rzecz jasna, przyczyna najważniejsza. O ile w przypadku Polski można powiedzieć, że „Solidarność” odegrała jedną z kluczowych ról w upadku reżimu, to radziecki ruch dysydencki był, o czym wspomniałem, elitarny. Przyczyna upadku komunizmu w ZSRR była bardziej prozaiczna: po prostu nie było tam czego jeść. Państwo, które wydaje na zbrojenia 50% budżetu (lub, jak twierdzą niektórzy, prawie 70%), nie ma racji bytu. Gdy przyjechałem do Polski 30 lat temu, był to dla mnie szok cywilizacyjny. W ZSRR na święta dostawaliśmy od władzy np. puszkę konserw mięsnych. W latach 80. nawet te symboliczne prezenty robiły się coraz rzadsze. Gdy rozpoczęła się pierestrojka, jej ruchem napędowym byli komuniści.

Czym był Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych w ZSRR, którego był Pan członkiem? Ten rozdział historii radzieckiego ruchu dysydenckiego jest w Polsce zupełnie nieznany.

M. I.: Była to grupa studentów, wychowanków wydziału historycznego Uniwersytetu Moskiewskiego, którzy już na trzecim roku studiów narazili się władzom, robiąc jakąś gazetkę ścienną. Nieformalnym przywódcą tej grupy był późniejszy znany dysydent, nieżyjący już Andriej Fadin, który po upadku komuny nie zaprzestał działalności opozycyjnej i protestował np. przeciwko wojnie czeczeńskiej (zginął w wypadku samochodowym po powrocie z Kaukazu – mało kto w Rosji wierzy, że faktycznie był to wypadek). Był on synem kierownika Wydziału Ameryki Łacińskiej Komitetu Centralnego KPZR, wychowywał się w tym samym domu, w którym mieszkał Breżniew. Drugim liderem był Paweł (Pasza) Kudiukin, który później, w epoce Jelcyna, był ministrem pracy w rządzie Gajdara. Uważaliśmy siebie za prawdziwych „leninowców”, wydawaliśmy wspomniane „Na Lewo Zwrot”.

Pewnego dnia w 1978 r., gdy przyjechałem do Moskwy z Mińska, gdzie mieszkałem, spotkaliśmy się w parku (nigdy nie konspirowaliśmy w prywatnych mieszkaniach). „Idę w lud” – zadeklarował wtedy Fadin, wzorem tzw. narodowolców, którzy pod koniec XIX w. praktykowali chożdienie w narod. Grupa została jednak rozbita przez KGB i do „wejścia w lud” nie doszło… Idea założenia w Rosji radzieckiej wolnych związków zawodowych, która narodziła się w kręgu lewicowych moskiewskich inteligentów, nigdy nie wyszła poza komitet założycielski – w systemie totalitarnym nie było na to szans.

W 1979 r. ożeniłem się z Polką, rok później urodził mi się syn. Przypadek zdecydował, że przez żonę, która pracowała we Wrocławskich Zakładach Elektronicznych „Elwro” – prawdopodobnie największym w Układzie Warszawskim przedsiębiorstwie produkującym komputery – nawiązałem pierwsze kontakty z Kornelem Morawieckim. Przed I Zjazdem „Solidarności” Andriej zaproponował, byśmy napisali własną odezwę na Zjazd, którą następnie – zapamiętaną – „przywiozłem” do Polski.

Jakie były w Związku Radzieckim reakcje na powstanie „Solidarności”? Czy to wydarzenie znalazło jakiś oddźwięk w społeczeństwie?

M. I.: Stosunek do ówczesnych wydarzeń w Polsce był dwojaki. Z jednej strony – zachwyt i ogromne zainteresowanie wśród rosyjskich inteligentów; Fadin uważał, że to początek końca komuny. A jednocześnie 80-90% społeczeństwa odnosiło się wobec „Solidarności” bardzo niechętnie, i ten stosunek niestety przetrwał do dzisiaj. Władza włożyła wiele wysiłku w skompromitowanie tego ruchu jako organizacji zdradzieckiej.

Byliśmy wtedy przekonani, że Polskę czeka podobny los jak Czechosłowację w 1968 r., że ta pokojowa rewolucja nie może się udać. Ale przekonaniu towarzyszyła euforia spowodowana tym, że szerokie rzesze Polaków powiedziały władzy „nie”.

Czy Pana zdaniem istniała jakakolwiek realna alternatywa dla modelu transformacji, który ostatecznie został przyjęty tak w ZSRR, jak i w PRL? „Solidarność Walcząca” od początku krytycznie oceniała kierunek przemian ustrojowych.

M. I.: „Solidarność Walcząca” pozostała na marginesie przemian głównie dlatego, że tworzyli ją – włącznie ze mną – ludzie „nawiedzeni”, idealiści o często skrajnych poglądach, którym o wiele łatwiej przychodzi walczyć z kłamstwem i niesprawiedliwością niż budować w warunkach transformacji nowe państwo, co wymaga nieraz kompromisów moralnych. Ludziom, którzy ich nie uznają, zawsze trudno żyć.

Uważam jednak, że Polska uzyskała optimum tego, co mogła uzyskać. PRL była prawdopodobnie jedynym krajem bloku wschodniego, w którym nie została doszczętnie zniszczona przedsiębiorczość. W Rosji powiada się czasem: „Tam, gdzie Polak przeszedł, Żyd nie ma co robić”. Za czasów radzieckich nawet polscy „komsomolcy”, wizytując ZSRR, handlowali czym popadnie – przywozili spodnie, kosmetyki czy choćby prezerwatywy (których też brakowało). Ten duch przedsiębiorczości pomógł Polsce wyjść z transformacji obronną ręką.

W odróżnieniu od Polski, w Rosji zmysł przedsiębiorczości został całkowicie zniszczony. Natomiast biorąc pod uwagę doświadczenie dziesiątków lat komunistycznego terroru, uważam, że to, jak Rosja się dziś rozwija, stwarza nadzieję, że już następne pokolenie zbuduje normalny kraj, nie zaś rządzony według zasad „chicagowskich”. Zresztą wszyscy ci oligarchowie czy mafiosi rosyjscy wysyłają dzieci na najlepsze uczelnie na świecie; to pokolenie zbuduje nową Rosję.

Tymczasem demokracja w tym kraju nadal odbiega od standardów zachodnich, np. istnieją tam „więźniowie sumienia”. Jaka jest w Rosji kondycja opozycji politycznej, skala jej poparcia w społeczeństwie?

M. I.: Za czasów Jelcyna mieliśmy co prawda więcej demokracji, ale niestety wielkim kosztem. Znakomita większość Rosjan wspomina ten okres jako czas chaosu, zaś na rosyjskiej ulicy „demokrata” nadal jest epitetem negatywnym. Politycy opozycyjni często słyszą: rządziliście już za czasów Jelcyna i jaka była wówczas inflacja? Ugrupowania liberalne, demokratyczne, są w Rosji elitarne i uważane za partie inteligenckie, mając prawdopodobnie ok. 5% poparcia. Najwyższe wyniki wyborcze osiągają w ośrodkach uniwersyteckich, zaś na prowincji praktycznie zerowe. Rozmawiając z prostymi Rosjanami, często słyszę: „Co pan nam tu mówi o demokracji, przecież my już przechodziliśmy tę demokrację, gdy przez pół roku nie dostawaliśmy pensji, a teraz na wszystko nas stać”.

Nie wierzę w konflikt między Miedwiediewem i Putinem – uważam, że jest on pozorowany. Obaj przywódcy rozgrywają spektakl, w którym jeden wciela się w rolę złego, drugi zaś dobrego policjanta. I to działa. Podejrzewam, że wspomniany tandem rzeczywiście ma poparcie większości społeczeństwa. Czy jest to – jak wskazywałyby wyniki wyborów oraz sondaży – 70%, czy może raczej 50%, trudno powiedzieć. Na pewno wybory nie są w pełni transparentne, bez wątpienia zdarzają się przypadki fałszowania wyników, ale skalę tych zabiegów bardzo trudno ocenić.

Dzisiejsza Moskwa jest miastem wielkiego luksusu i przepychu, dochód na mieszkańca sytuuje się tu na poziomie Niemiec zachodnich, a zarobki rzędu 3-4 tys. euro są na porządku dziennym; „zachodnie” są także ceny. Na prowincji czy w centralnej Rosjiżyje się oczywiście znacznie gorzej, jednak i tam tak dobrze jak teraz nigdy nie było. I dlatego obecna ekipa władzy ma realne, wysokie poparcie społeczeństwa. Przy czym trzeba też pamiętać, że z kraju wraz z oligarchami wyjeżdża rocznie ponad 100 mld dolarów – jedna czwarta całego polskiego PKB.

Rosja ma inne problemy niż deficyty demokracji, poczynając od tego, że kraj wymiera. Putin wprowadził becikowe rzędu 25 tys. zł za jedno dziecko, ale pojawił się inny problem – ludzie zaczęli rodzić dzieci, aby otrzymać to olbrzymie becikowe, a następnie się ich pozbywać… Rosja to trudny kraj, o wielkich dysproporcjach między centrum a prowincją, a także między elitą kulturalną czy intelektualną a resztą społeczeństwa. Przemierzając środkową Rosję mija się setki opuszczonych wsi, widzi się ogromne połacie nieuprawianej ziemi. Rosja carska kontrolowała 50% światowego handlu zbożem, głównie pochodzącym z Wołynia, gdzie uprawiali je Polacy w wielkich latyfundiach. Za Chruszczowa, a następnie Breżniewa, Rosja musiała kupować nawet 60-70 mln ton ziarna rocznie. Dzisiaj kraj znów eksportuje zboże. Trzymam kciuki za Rosjan, ale przed nimi nadal bardzo duże trudności.

A młode pokolenie – nie buntuje się przeciwko obecnym władzom?

M. I.: Istnieje choćby ruch anarchistyczny czy nacjonal-bolszewicki, tzw. limonowcy. Przy czym Limonow, enfant terrible opozycji, odgrywa w dzisiejszej Rosji rolę podobną do Żyrinowskiego – często opowiada zupełne bzdury, lecz niekiedy mówi to, co rząd myśli, lecz czego sam nie może lub nie wypada mu powiedzieć. Co może być wspólnego między neobolszewikiem Limonowem a Niemcowem, byłym wicepremierem Rosji, i jego nową prawicą? Pozornie nic, a jednak pojawiają się wspólnie na każdej manifestacji. Wydaje mi się, że jest to powtórka z czasów radzieckich ruchów dysydenckich, kiedy obok siebie działali i prawicowcy, i ukraińscy nacjonaliści, i neoleniniści. W obecnym ruchu antyrządowym są po prostu wszyscy, co z kolei ułatwia władzom antyopozycyjną propagandę.

W Polsce znacząca część dawnych działaczy opozycji uczestniczy w życiu publicznym, często piastując ważne stanowiska w polityce czy odgrywając istotną rolę w życiu intelektualnym, z drugiej strony – część historycznych liderów ruchu „Solidarności” znalazła się na marginesie.

M. I.: W przeciwieństwie do Polski, gdzie ludzie „Solidarności” stanowią elitę rządzącą i opozycyjną, nikt albo prawie nikt z dysydentów radzieckich nie jest u władzy. Wołodia Bukowski był co prawda namawiany do kandydowania na stanowisko mera Moskwy, ale się nie zgodził. Mój kolega, Paweł Kudiukin, był przez krótki czas wiceministrem. Nie potrafiłbym chyba wymienić bodaj jednego innego opozycjonisty z czasów sowieckich, który w nowej Rosji piastowałby ważne stanowisko. Ludzie byłej opozycji nadal walczą z ustrojem, np. w ramach „Memoriału” czy Komitetu Helsińskiego, pozostając cały czas na politycznym marginesie. Jeżeli ktokolwiek w Polsce liczyłby na to, że ci niezłomni, walczący z ustrojem komunistycznym dojdą w Rosji do władzy, byłby człowiekiem naiwnym.

Czy w dzisiejszej Rosji istnieje realny pluralizm mediów?

M. I.: Zdecydowanie tak. Nie ulega wątpliwości, że nie ma w Rosji państwowego terroru wobec dziennikarzy. Przypadki ich pobić czy nawet zabójstw łączy się zazwyczaj z przestępczą działalnością grup biznesowych. Jest za to inny problem – za odpowiednie pieniądze można w Rosji napisać o każdym praktycznie wszystko. Na przykład Borys Bieriezowski opłacał audycję wymierzoną w swoich przeciwników. Media rosyjskie są wolne politycznie, ale nie są wolne od „dyktatu”pieniądza. Przed wyborami prezydenckimi na Białorusi chcieliśmy wydrukować w jednej z czołowych gazet rosyjskich wywiad z Aleksandrem Milinkiewiczem. Zadzwoniłem w tej sprawie do redaktora naczelnego. Otrzymaliśmy zgodę, ale pod warunkiem wpłacenia 50 tys. dolarów… O ile w Polsce niektórzy dziennikarze piszą teksty na zamówienie i biorą za to pieniądze, o tyle w Rosji jedynie niektórzy tego nie robią.

Wykłada Pan na polskim uniwersytecie stosunki polsko-rosyjskie, wiele lat mieszkał Pan w obu krajach, zakładał organizację Straż Mogił Polskich na Wschodzie, działającą na rzecz ocalenia polskiego dziedzictwa narodowego na terenie b. ZSRR. Jak z perspektywy historyka, ale także osobistych doświadczeń ocenia Pan dzisiejszy stan oraz przyszłość wzajemnych relacji naszych narodów? Rosnąca siła wschodniego sąsiada wywołuje u nas zrozumiały niepokój, jednak np. przy okazji katastrofy smoleńskiej widać było, że sami Rosjanie są raczej życzliwi Polakom.

M. I.: Polacy i Rosjanie to bardzo bliskie kulturowo narody. Zajmuję się obecnie prowadzonym przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych programem „Z Warszawy z miłością” – wydajemy w języku rosyjskim książki, które mówią prawdę o Polsce i Polakach. Program ten spotyka się w Rosji z dużym zainteresowaniem i zrozumieniem. Owszem, istnieją tam także polakożercy, podobnie na Ukrainie czy na Białorusi, ale jestem absolutnie przekonany, że to zdecydowana mniejszość. Rosjanie chcą być Europejczykami. Tak więc w kwestii relacji polsko-rosyjskich jestem optymistą.

Czy jednak oba narody wiedzą o sobie nawzajem dostatecznie dużo, aby móc budować poprawne, a nawet przyjazne stosunki?

M. I.: Wiedza wzajemna jest wypaczona przez wiele lat kłamstwa komunistycznego. W Rosji nadal nie brakuje ludzi twierdzących, że w Katyniu zabijali Niemcy. Z kolei w Polsce prawie nikt nie wie o tym, jak Rosjanie oceniają odejście Armii Andersa z „nieludzkiej ziemi” – przypomnijmy, że działo się to podczas bitwy stalingradzkiej, gdy np. uwolnieni z łagrów Czesi poszli wraz z Rosjanami na front. Sikorski za wszelką cenę próbował przekonać Andersa, żeby został; uważał, że Polska nie będzie wyzwalana z Zachodu, lecz przez Armię Czerwoną. Z drugiej strony, Andersa można zrozumieć – katowali go na Łubiance, zamknęli w łagrze… Polska i tak stała się „najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym”, ale niewykluczone, że na skutek tamtej decyzji straciła swoją szansę na tzw. finlandyzację. Ale wracając do pytania – oba narody mają tutaj do wykonania dużą pracę. Najważniejsze, że istnieje świadomość jej konieczności.

Dziękujemy za rozmowę.

Oborniki Śląskie, 13 kwietnia 2011 r.

Tematyka
komentarzy