Nowy Obywatel nr 4/2011 - okładka

Bezrobocie: brak miejsc pracy czy brak kwalifikacji?

·

Bezrobocie: brak miejsc pracy czy brak kwalifikacji?

Politycy i ekonomiści próbują przedstawiać obecną zapaść na amerykańskim rynku pracy jako skutek braku odpowiednich umiejętności u potencjalnych pracowników. Czy tak jest w istocie?

Pomimo iż w chwili pisania tekstu minęło niemal półtora roku od oficjalnego ogłoszenia końca Wielkiej Recesji, miliony Amerykanów nadal pozostają bez pracy. Oficjalny wskaźnik bezrobocia utrzymuje się na poziomie ok. 10%. Dlaczego? Według oficjalnie obowiązującej teorii, przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak wystarczających kwalifikacji wśród kandydatów na stanowiska oferowane przez pracodawców.

W następstwie najsilniejszego tąpnięcia krajowej gospodarki od czasów Wielkiego Kryzysu, niektórzy decydenci i komentatorzy – wśród nich również ekonomiści – rozpoczęli pewną kampanię. Jej celem jest powiązanie wysokiego bezrobocia z niewystarczającymi umiejętnościami siły roboczej. W żargonie ekonomicznym zjawisko to nosi nazwę bezrobocia strukturalnego, stanowiącego przeciwieństwo bezrobocia cyklicznego, związanego z powtarzającym się spadkiem koniunktury gospodarczej.

Powyższy pogląd znajduje zwolenników w wielu kręgach. Pierwszy wśród decydentów, prezydent Obama, poinformował Kongres w lutym 2009 r., że w dzisiejszych czasach 3/4 spośród najbardziej dynamicznie rozwijających się zawodów wymaga kwalifikacji wyższych niż świadectwo maturalne. A rzeczywistość jest taka, że niemal połowa naszych obywateli nie osiągnęła tego poziomu wykształcenia. Inaczej mówiąc: robotnicy muszą wrócić do szkoły, jeśli chcą znaleźć zatrudnienie.

Również Bill Clinton, ostatni przedstawiciel Partii Demokratycznej zasiadający przed Obamą w Białym Domu, został zarażony tym wirusem. W wywiadzie z września 2010 r. powiedział: Ostatni raport poświęcony bezrobociu wskazywał – i miało to miejsce po raz pierwszy za mojego życia, a do najmłodszych przecież nie należę – że obecnie, w momencie wychodzenia z recesji, liczba nowych ofert pracy rośnie dwukrotnie szybciej niż liczba nowo zatrudnianych osób. Z drugiej strony każdy z nas potrafi z łatwością przywołać przypadki, kiedy na jedną ofertę pracy zgłosiło się kilkuset kandydatów. Jak to możliwe? Ludzie po prostu nie mają wymaganych kwalifikacji.

Wszystko wskazuje, że źródłem tej teorii są ekonomiści oraz inni tzw. eksperci. W sierpniu 2010 r. Narayana Kocherlakota, szef oddziału Banku Rezerw Federalnych (FED) w Minneapolis, napisał w biuletynie instytucji: W jakim stopniu obserwowany wskaźnik bezrobocia rzeczywiście wynika z niedopasowania kwalifikacji, a więc z czynników, na które FED praktycznie nie ma wpływu? Wydaje się, że odpowiedź brzmi: w znacznym. Kocherlakota zmierzał do tego, że chociaż polityka monetarna może stymulować wzrost gospodarczy, nie poprawi to sytuacji słabo lub niewłaściwie wykwalifikowanych bezrobotnych: FED nie ma możliwości przekwalifikowania robotników budowlanych w mechaników precyzyjnych.

Takie wyjaśnienie problemu bardzo odpowiada politykom i urzędnikom Banku Rezerw Federalnych. Zrzuca ono bowiem odpowiedzialność za dotkliwą sytuację ekonomiczną 17% Amerykanów – bezrobotnych lub zatrudnionych w niepełnym wymiarze – na nich samych. Wskazuje ono, że nawet jeśli politycy i bankowcy zrobiliby wszystko, co w ich mocy, aby zwiększyćpoziom wydatków publicznych, wskaźnik bezrobocia najprawdopodobniej pozostałby na niezmienionym poziomie dopóki bezrobotni nie podnieśliby kwalifikacji.

Szkopuł w tym, że powyższe wytłumaczenie jest błędne. Istnieje wiele dowodów, że główną przyczyną kryzysu na rynku pracy nie są nieodpowiednie kwalifikacje pracowników, lecz brak odpowiedniej liczby ofert pracy.

Tylko dla specjalistów?

Dane przytoczone przez Obamę, wskazujące, że nowe miejsca pracy wymagają coraz wyższych kwalifikacji, mogłyby być argumentem popierającym tezę o „luce umiejętności”. Jednak jego interpretacja całkowicie omija sedno sprawy. W swoim wystąpieniu prezydent oparł się na przewidywaniach Departamentu Pracy, dotyczących struktury zatrudnienia w latach 2006-2016. Mowa w nich, że spośród 30 najszybciej rozwijających się profesji, 22 zasadniczo wymaga wykształcenia wyższego niż ukończona szkoła średnia. Do zawodów tych zaliczono m.in. specjalistów ds. zarządzania sieciami komputerowymi, fachowców z sektora telekomunikacji, programistów i doradców finansowych. Obama jednak ani słowem nie wspomniał, że te 22 profesje stanowią mniej niż 3% całego rynku pracy w USA.

Dużo większe znaczenie dla 27 mln obywateli bezrobotnych lub z konieczności zatrudnionych na niepełny etat mają raczej zawody, w ramach których ma szansę powstać najwięcej nowych miejsc pracy. Spośród 30 takich zawodów, 70% (21) zwykle wymaga co najwyżej ukończenia szkoły średniej. Aby być w pełni gotowym do rozpoczęcia ich wykonywania, wystarczy przeszkolenie bezpośrednio w miejscu pracy. Według prognoz Departamentu, te 21 zawodów, do których zalicza się m.in. sprzedawców, pracowników branży gastronomicznej oraz osoby zatrudnione jako pomoc domowa lub pielęgniarska, będzie miało 1/4 udziału w rynku pracy w 2016 r.

Co więcej, prognozy zatrudnienia zakładają, że ponad 2/3 (68%) miejsc pracy w 2016 r. będzie wymagało od pracownika wykształcenia średniego lub nawet niższego. W połączeniu z faktem, że obecnie prawie 2/3 aktywnych zawodowo dorosłych (62%) brało udział w jakichś zajęciach prowadzonych na wyższych uczelniach, teza o rzekomym rozdźwięku pomiędzy kwalifikacjami pracowników a wymaganiami rynku pracy jako głównej przyczynie utrzymywania się wysokiego poziomu bezrobocia, nie brzmi przekonująco.

Niewykwalifikowani?

Jeżeli rzeczywiście mielibyśmy do czynienia z sytuacją, w której pracodawcy napotykają na ogromne trudności w poszukiwaniach na oferowane miejsca pracy osób o odpowiednich kwalifikacjach, to osoby spełniające te wymagania byłyby rozchwytywane na pniu. Statystykiwskazują jednak, że zastój w zatrudnieniu dotyczy także bezrobotnych doświadczonych zawodowo oraz osób, które pracując na część etatu szukają dodatkowego zajęcia. I dotyczy to branż, na które przypada względnie dużo nowych ofert pracy, jak edukacja, opieka zdrowotna, produkcja dóbr trwałych (np. sprzętu AGD) czy górnictwo.

Problem ten najlepiej widać w przypadku „półbezrobotnych” – zatrudnionych na część etatu, ale chcących pracować w pełnym wymiarze. Jak pokazują dane przytoczone przez Arjuna Jayadeva i Mike’a Konczala w niedawnej publikacji Roosevelt Institute, obecnie odsetek takich osób w każdym z podstawowych sektorów jest większy niż w okresie 2000-2007.Nawet w gałęziach generujących największą liczbę ofert pracy, takich jak edukacja i opieka zdrowotna, doradztwo i usługi dla biznesu, transport i usługi publiczne, turystyka i wypoczynek oraz branże produkcyjne – wskaźnik „półbezrobocia” wśród pracujących utrzymuje się na poziomie dwukrotnie wyższym niż przed recesją.

Głosicielom „teorii niedopasowania” byłoby trudno wyjaśnić, dlaczego osoby, które chciałyby pracować w pełnym wymiarze godzin, nie posiadają wystarczających kwalifikacji, aby na cały etat wykonywać pracę polegającą na tym samym, co obecnie robią przez np. 20 godzin w tygodniu.

W wyniku Wielkiej Recesji zatrudnienie stracili pracownicy rozmaitych specjalności, nie tylko robotnicy budowlani. Wielu z nich wciąż szuka zatrudnienia. W każdym spośród 16 najważniejszych sektorów gospodarki wskaźnik bezrobocia we wrześniu 2010 r. był wciąż znacznie wyższy niż na początku kryzysu w grudniu roku 2007.W przypadku branż z największą liczbą ofert pracy w okresie wychodzenia z kryzysu, a więc edukacji i służby zdrowia, doradztwa i usług dla biznesu, oraz produkcji – wykwalifikowani pracownicy muszą się zmierzyć ze wskaźnikami bezrobocia dwukrotnie wyższymi niż w grudniu 2007 r. Wielu doświadczonych pracowników wciąż szuka pracy w branżach, gdzie bez przerwy pojawiają się nowe oferty zatrudnienia.

Aby obronić swoją tezę, Kocherlakota i inni zwolennicy teorii niedopasowania musieliby wykazać, że te osoby, które nie dalej jak trzy lata temu pracowały w przemyśle, obecnie nie posiadają już umiejętności pozwalających na ich zatrudnienie w tej samej branży. Wydaje się to mało prawdopodobne.

Błędy statystyczne

Jak zatem wyjaśnić zjawisko przywołane przez Billa Clintona oraz licznych ekonomistów? Skoro liczba oferowanych miejsc pracy rośnie w przyzwoitym tempie, liczba nowo zatrudnianych osób – znacznie wolniej, a statystyki bezrobocia nie zmieniają się, to może rzeczywiście pracodawcy mają problemy ze znalezieniem osób o odpowiednich kwalifikacjach. Powyższe wytłumaczenie jest jednak przekonujące tylko dopóki nie przyjrzymy się statystykom.

Po pierwsze, zmiany w czasie liczby ofert pracy oraz zatrudnianych osób nie są właściwymi parametrami opisującymi tendencje rynku pracy. Tym, co powinno nas interesować, jest porównanie liczby miejsc pracy, na które nie udało się znaleźć pracowników, z liczbą wykwalifikowanych pracowników przyjętych w tym samym miesiącu. Jeżeli pracodawcy rzeczywiście mieliby problem, o którym mówimy, wówczas liczba wakatów na koniec miesiąca powinna być względnie duża w porównaniu z liczbą osób przyjętych do pracy.Innymi słowy, jeżeli stosunek liczby wakatów do liczby osób nowo zatrudnionych byłby wyższy niż podczas minionych okresów wychodzenia z kryzysów gospodarczych, to mogłoby to stanowić potwierdzenie większych niż zwykle problemów pracodawców z naborem pracowników.

Tymczasem okazuje się, że wspomniana proporcja jest dziś niemal taka sama, jak w trakcie wychodzenia z kryzysu w 2001 r. We wrześniu 2010 r., a więc 15 miesięcy po oficjalnym zakończeniu kryzysu i rozpoczęciu wychodzenia z niego, stosunek nieobsadzonych miejsc pracy do liczby nowych zatrudnień wynosił 69%, a więc był bardzo zbliżony do wartości 67% z lutego 2003 r., 15 miesięcy po poprzednim kryzysie gospodarczym. Dane te świadczą, że miejsca pracy są dzisiaj obsadzane w tym samym tempie, jak miało to miejsce w przeszłości.

Porównywanie wyłącznie wskaźnika bezrobocia, a pomijanie w analizie liczby nowych zatrudnień grozi w jeszcze większym stopniu wyciągnięciem błędnych wniosków.Ponieważ liczba nowych zatrudnień silnie wzrasta na początku wychodzenia z kryzysu, osoby, które przestały już aktywnie szukać pracy, wracają na jej rynek.W ten sposób zasilają oni oficjalne statystyki bezrobotnych, co powoduje, że wskaźnik bezrobocia nie ulega zmniejszeniu, pomimo wzrostu liczby ofert pracy i rosnącego zatrudnienia.

Deficyt miejsc pracy

Rzeczywistość rynku pracy – obejmujące coraz szersze kręgi bezrobocie połączone z długim, bezowocnym poszukiwaniem zatrudnienia przez wykwalifikowanych pracowników – pokazuje jasno, że podstawowym problemem jest brak wystarczającej liczby miejsc pracy w gospodarce, a nie brak umiejętności wśród osób szukających zajęcia.

Choć na koniec każdego miesiąca pozostaje pewna liczba ofert pracy, do której nie udało się znaleźć odpowiednich osób, całkowita liczba miejsc pracy stworzonych w okresie wychodzenia z recesji jest zwyczajnie niewystarczająca, by przywrócić zatrudnienie wszystkim, którzy je uprzednio stracili. Nawet gdyby na wszystkie wolne etaty na koniec września 2010 r. udało się przyjąć nowych pracowników, to wciąż prawie 12 mln zarejestrowanych bezrobotnych pozostawałoby bez pracy.

Obecne wychodzenie z kryzysu charakteryzuje się znacznie mniejszą liczbą tworzonych miejsc pracy nawet od tzw. bezpracowego okresu odbudowy po zapaści z roku 2001. Lawrence Mishel, Heidi Shierholz i Kathryn Edwards, ekonomiści z Economic Policy Institute, podają, że łączna liczba nowych miejsc pracy stworzonych w pierwszym roku przełamywania ostatniego kryzysu jest o ok. 1/4 mniejsza niż w analogicznym okresie po recesji 2001 r. Oznacza to 10 mln miejsc pracy mniej. Nawet w przypadku gałęzi gospodarki generujących obecnie najwięcej nowych miejsc pracy ich liczba pozostaje daleko w tyle w porównaniu z miejscami pracy utworzonymi przez te branże w ramach wychodzenia z zapaści dekadę wcześniej. Wyjątkami są przemysł wydobywczy i drzewny, na które jednak w 2007 r. przypadało zaledwie ok. 0,5% całkowitego zatrudnienia.

Dlaczego wzrost zatrudnienia po Wielkiej Recesji jest wolniejszy niż zwykle? Prosta odpowiedź brzmi: gdyż kryzys był głębszy niż zwykle. Nagły i ostry spadek produkcji oraz zatrudnienia bardzo negatywnie wpłynął na popyt wewnętrzny – ludzie po prostu nie mieli pieniędzy na zakupy. Skutkiem tego był spadek sprzedaży, co z kolei znacznie ograniczyło inwestycje i zatrudnienie; błędne koło się domknęło, doprowadzając do trwałego spadku popytu.

Powolny wzrost zatrudnienia nie wynika bynajmniej z braku zysków przedsiębiorstw. Według danych na koniec drugiego kwartału 2010 r., były one (po uwzględnieniu inflacji) o ok. 60% wyższe w porównaniu do dołka z końca 2008 r. oraz na dobrej drodze do osiągnięcia poziomu z połowy 2006 r., gdy były najwyższe. Co więcej, na początku 2010 r. firmy działające poza sektorem bankowo-finansowym posiadały ok. 2 bilionów dolarów w gotówce. Istniała zatem możliwość nowych inwestycji i tworzenia miejsc pracy. Zabrakło natomiast zachęty do tego, czyli pewności w kwestii wzrostu popytu i sprzedaży. Jak dobrze wiadomo, małe i średnie przedsiębiorstwa odpowiadają za lwią część rynku pracy. Tymczasem przedsiębiorcy z tego sektora od początku Wielkiej Recesji konsekwentnie wskazywali na słabą sprzedaż jako swój kluczowy problem. Najprawdopodobniej jest to w ich przypadku także czynnik ograniczający wzrost zatrudnienia.

Rola popytu

Niezależnie od braku dowodów potwierdzających teorię niedopasowania, przebiła się ona do medialnych relacji na temat stanu gospodarki. Weźmy niedawną serię audycji w ogólnokrajowym radiu publicznym pt. „Brak kwalifikacji: przyczyna stagnacji na rynku pracy”. W jednym z odcinków reporterka Wendy Kaufman prezentowała liczne przykłady pracodawców zmuszonych odrzucać rekordowe wręcz liczby podań na nowe miejsca pracy, które często pozostają nieobsadzone. W odpowiedzi, ekonomista Peter Capelli zauważył, że 20 lat temu byłoby nie do pomyślenia oczekiwać, że osoba przyjmowana na stanowisko wymagające ponadprzeciętnych umiejętności od razu wykaże się ponadprzeciętnymi osiągnięciami. To zupełnie nowy rodzaj wymagań. Łatwo zauważyć, że ten komentarz w żadnym miejscu nie wskazuje na to, iż dzisiejsi pracownicy mają mniejsze umiejętności lub wiedzę. To raczej pracodawcy podnieśli poprzeczkę: stali się bardziej wybredni.

Takie wytłumaczenie wydaje się sensowne. Jak już wiemy, pracodawcom udaje się przyjmować pracowników na nowo tworzone miejsca pracy w podobnym tempie, co w nieodległej przeszłości. Różnica polega jednak na tym, że dzisiaj o jeden wakat ubiega się sześciu bezrobotnych. To zdecydowanie najwyższy wskaźnik od 2000 r. W czasie spowolnienia gospodarki, do którego doszło w 2001 r., średnio dwie osoby bezrobotne ubiegały się o jedno miejsce pracy. W pierwszych latach przezwyciężania skutków owej recesji proporcja ta wprawdzie nadal rosła, ale nigdy nie przekroczyła poziomu 3:1.Dane te uprawniają do przedstawiania alternatywnej interpretacji problemów rynku pracy w USA. Niestety, Kaufman nie bierze jej nawet pod uwagę.

To wielka szkoda. Uświadomienie sobie, że to brak popytu na dobra i usługi jest istotną przyczyną dramatycznego bezrobocia, prowadzi do wniosku, iż piłka jest po stronie rządu oraz Banku Rezerw Federalnych. Mają oni możliwości pobudzenia popytu, a przez to złagodzenia problemu bezrobocia, jeśli tylko istniałaby wola polityczna takich działań. Miliony bezrobotnych, zorganizowanych w grupy nacisku i uzbrojonych w adekwatną diagnozę sytuacji, mogą stać się siłą zdolną wymusić taką wolę. Nie mogą jednak dać się zmylić interpretacji, która uporczywie każe im szukać winnych ich problemu – w nich samych.

John Miller, Jeannette Wicks-Lim

tłum. Sebastian Maćkowski

Tekst ukazał się pierwotnie w magazynie „Dollars & Sense”, styczeń-luty 2011.

Tematyka
komentarzy