Zalążki nowego totalizmu
Zalążki nowego totalizmu
Ruch radykalny, a raczej pseudoradykalny na uniwersytetach amerykańskich, jest zjawiskiem marginesowym. W nowoczesnej historii ruchów politycznych, używających nazwy „partii demokratycznych i robotniczych”, nie znam grup tak bardzo odizolowanych od klasy pracującej jak tzw. Nowa Lewica Ameryki. Nieufność klasy robotniczej do pseudoradykalnych ruchów studenckich objawiła się zresztą także i w Europie.
By zrozumieć to nowe zjawisko społeczne owych inteligenckich „mikropartii”, a więc niewielkich ugrupowań politycznych, głośnych i gwałtownych, których przywódcy głoszą ideologie mętne, a przy tym niemal wyłącznie negatywne, zapoznać się trzeba z sytuacją społeczną, z której grupy te się wywodzą i na którą chcą oddziałać, a potem ze składem klasowym tego ruchu.
Stany Zjednoczone Ameryki mimo wojny znajdują się w okresie niezwykłego dobrobytu. Istnieją oczywiście „podklasy” niedostatku, ale niedostatek ten w niczym nie przypomina europejskiej biedy i poniżenia. W tym społeczeństwie wielkiego dobrobytu obecność ludzi, którzy bogactwa tego nie dzielą w pełni, jest zjawiskiem nie tylko bolesnym, ale i godnym protestu, bo zagadnienie to przecież można rozwiązać. Ale i tu są plany pozytywne, jak plan tzw. negatywnego podatku dochodowego. W myśl tego planu, rząd federalny gwarantować będzie każdemu obywatelowi, każdej rodzinie dochód roczny 2400 dolarów. W wypadku niższego dochodu rząd federalny dopłacać będzie różnicę. Ponadto rządy stanowe – jest i taka możliwość – płacić będą sumy dodatkowe. Zagadnienie trudniejsze, to zagadnienie urbanizacji, przeludnienia miast, sprawa mieszkaniowa, która czeka na radykalną i naprawdę konstruktywną odpowiedź.
Mimo tych problemów, amerykańska klasa robotnicza uzyskała najwyższe płace i najkrótszy czas pracy w historii przemysłowej świata. Robotnicy stalowni wysunęli już projekt czterodniowego tygodnia pracy i czasu takiego się doczekamy. Są dzisiaj już przemysły, w których tydzień pracy wynosi mniej niż 40 godzin tygodniowo (37 czy 35 godzin).
Stany Zjednoczone znajdują się w okresie rewolucyjnych przemian społecznych. Wzrasta zatrudnienie robotników wysoko kwalifikowanych i zawodowej inteligencji, pracowników umysłowych. Zmniejsza się zatrudnienie w zawodach niekwalifikowanych i rolnictwie. W rolnictwie zatrudnienie spadło poniżej 8% siły roboczej. Natomiast wzrasta liczba studentów w szkołach akademickich, przekracza ona dzisiaj liczbę siedmiu milionów. Liczba pracowników naukowych i profesorów uniwersytetu czy wykładowców w roku 1960 wynosiła już pół miliona. (Pisałem o tym szerzej w „Drugiej rewolucji przemysłowej” i w „Uwagach o zmianie społecznej”,czytelnik znajdzie w obu tych pracach dane statystyczne). Powstaje cała warstwa społeczna pracowników umysłowych, którzy mają wykształcenie akademickie i są wysoko wyspecjalizowani. Jest to klasa nowa, nazwijmy ją klasą inteligencką. Także studenci są w takiej masie elementem nowym w historii Stanów Zjednoczonych. Razem z fakultetami uniwersyteckimi, liczbą swoją dorównują lub przeważają dzisiaj liczbę zatrudnionych w rolnictwie.
Przyjrzyjmy się tej klasie, a także i szkołom akademickim, uniwersytetom. Klasa inteligencka jest zróżnicowana, ale na ogół gospodarczo dzisiaj dostatnia. Płace nauczycielskie i płace uniwersyteckie w ostatnich latach bardzo się poprawiły i wahają się mniej więcej w granicach od 8 do 20 tysięcy dolarów rocznie. Nie objęły one co prawda wszystkich szkół i wszystkich pracowników, ale przecież sytuacji tej nie można porównać z sytuacją sprzed lat dziesięciu. Jednakże inteligenci w swej masie mają swoiste problemy psychiczne. Klasą robotniczą kieruje zasada solidarności. Awans społeczny, poprawa bytu opiera się przede wszystkim na awansie całości załogi fabrycznej, na postępie wszystkich w równym stopniu. W świecie naukowym i akademickim przeciwnie, góruje zasada współzawodnictwa i indywidualności. Oczywiście, są organizacje zawodowe, które pilnują całości interesów. Lecz w ramach uniwersytetu zachodzą znaczne różnice. Awans społeczny w nauce opiera się na różnicy, na indywidualności, na zasłudze osobistej w pracy naukowej, czy też na chytrej manipulacji „politycznej” wewnątrz zakładu, praktykowanej przez tych, którzy zasług naukowych nie mają. Stwarza to inne wartości, inne zagadnienia. Naukowiec czy wykładowca wykazać się musi pracami w dziedzinie naukowej, a więc zasługami we własnej dziedzinie. W świecie akademickim stanowisko naukowe zawdzięcza się pracy naukowej, a nie jest łatwo prace drukować. Nie wszyscy mogą się wyróżnić, lecz nacisk jest bezustanny i niekończący się jest wysiłek. Ciągłe gromadzenie wiadomości, zapoznawanie się z nowymi wydawnictwami, pracami w własnej dziedzinie, stwarza w naszym okresie rewolucji naukowej atmosferę bezustannego napięcia nerwowego, bezustannej pogoni. Nie wszyscy w równym stopniu wytrzymują to tempo. W konsekwencji dążenia do wyników w pracy twórczej we własnej specjalności, pole zainteresowań naukowców ulega zawężeniu. Nie sposób czytać wszystkiego, własna specjalność wymaga ogromnego wysiłku. Zwężenie to łączy się także z izolacją od codziennego życia. Praca naukowa chłonie poza zwykłymi zajęciami uniwersyteckimi także i czas wypoczynku. Tak więc naukowcy – chociaż w swej specjalności znakomici – są często odizolowani od wielkich prądów społecznych swych czasów, od rzeczywistości życia codziennego. Wielka umiejętność team work,współpracy, jest jedną z wielkich zalet społecznych narodu amerykańskiego. Zespoły specjalistów zadziwiają świat swą produktywnością i umiejętnością. Amerykański inteligent jest jednak inny niż jego rosyjski krewniak sprzed stu lat, który przede wszystkim zajmował się polityką i sprawami społecznymi, w swej większości nie pracował regularnie, codziennie w biurze, zakładzie naukowym czy laboratorium. Różnią się też inteligenci amerykańscy od inteligencji zawodowej polskiej, która zawsze miała czas na szerokie, lecz dyletanckie rozmowy i polityczne pogawędki.
Specjalizacja ta spotyka się często z krytyką, z domaganiem się „zliberalizowania” uniwersytetów, z rozbudową tzw. programu wolnych sztuk (Liberal Arts Program). Uniwersytety w tym okresie rewolucyjnych zmian wymagają przeobrażeń. Dawna struktura uniwersytetów amerykańskich, szczególnie tzw. kolegium sztuk wolnych (Liberal Arts College) często nie odpowiada zmienionym czasom. Kiedyś w szkołach tych kształciła się zamożna młodzież, która szła z nich do przedsiębiorstw i majątków rodziców. Dzisiaj – szkoły te przygotowują przyszłych pracowników naukowych i technicznych, kierowników przedsiębiorstw, polityków, urzędników federalnych. Pogląd na społeczeństwo uległ także zmianie. Uniwersytety znalazły się w okresie kryzysu ideologicznego. W jakim kierunku prowadzić wyższe szkolnictwo? Czy mają to być wyłącznie uczelnie przygotowujące ludzi do zawodów i pracy naukowej (research),czy też uniwersytety winny być ośrodkami nowej myśli, służyć nie tylko społeczeństwu, ale i wartościom wyższym – etycznym, estetycznym, doskonałości w myśleniu, w sztuce, literaturze, nawet jeśli ideały te bezpośrednio nie wpływają na dzisiejsze zagadnienie społeczne? Oto niektóre z problemów, które dzisiaj niepokoją amerykański świat akademicki. Uniwersytety europejskie są pod tym względem konserwatywne, kierują się odwiecznymi zasadami, filozofią ustaloną, której nie rewiduje się bezustannie, jak to czynią uczelnie amerykańskie.
Ale na tym nie koniec. Szybka zmiana techniczna powoduje masowe ruchy wewnętrznej migracji. Wędruje więc ludność na wybrzeżu wschodnim z południa na północ. Jest też masowa wędrówka, migracja z wybrzeża wschodniego na zachód – do Kalifornii. Przy wielkich przemianach technologicznych pojawia się i inna, nowa klasa, klasa ludzi produktywnie nieczynnych. Nie mam tu na myśli bezrobotnych czy emerytów, lecz ludzi, którzy z powodu ułomności czy chorób pracować nie mogą lub też nie mogą podjąć się pracy z powodów społecznych. Należą tu np. w Nowym Jorku dziesiątki tysięcy matek ze ślubnymi i nieślubnymi dziećmi, opuszczonych przez mężów i ojców. Największa liczba korzystających z pomocy społecznej (tzw. Relief) w Nowym Jorku, to owe matki z czworgiem czy więcej dziećmi. Należą tu także i ludzie, którzy z takiego czy innego powodu pracować nie chcą. Pomoc społeczna, skromna co prawda, pozwala jednak na przeżycie, bez dolegliwości głodu.
Socjalista angielski, John Ruskin, sto lat temu nazwał tę klasę „idlers”, bezczynnymi, ale widział w niej głównie ludzi zamożnych, a niepracujących, chociaż dostrzegał i innych, nieproduktywnych. Dzisiaj elementy marginesowe, bezczynne, pojawiły się w większej liczbie. Określenie owego stanu bierności jako „lenistwa” byłoby błędne. Nie rozumiemy jeszcze dzisiaj dobrze tego zjawiska. Są to często ludzie, którzy ze względów psychicznych podjąć się stałej pracy nie mogą, są też tacy, których dzieciństwo było trudne, którzy nie mieli możliwości szkolenia się w okresie wczesnym, którzy nie nabyli samodyscypliny potrzebnej dla pracy w zakładzie przemysłowym.
Jest wreszcie w Stanach Zjednoczonych problem murzyński. Za czasów administracji Johnsona kraj dokonał w tej dziedzinie prawdziwej rewolucji. Sytuacja ludności murzyńskiej ogromnie się polepszyła. Nastąpiło silne przesunięcie w zatrudnianiu Murzynów od zajęć niekwalifikowanych i rolnych do zajęć kwalifikowanych. Murzyni znaleźli się w bankach, w szkołach, a także na stanowiskach kierowniczych, na uniwersytetach, w służbie zagranicznej, w ambasadach. W okresie tej poprawy pozostały jednak – szczególnie wśród młodzieży – marginesy, które z ogólnego postępu albo nie skorzystały, albo też których tryb życia jest inny, związany z podupadłym środowiskiem wielkiego miasta, z tzw. slums.Tu, w tych marginesowych grupach murzyńskich, często bezczynnych, „sfrustrowanych” niepowodzeniami, pojawiły się ideologie rasizmu murzyńskiego, zmieszane z sympatiami dla ideologii komunistycznej kubańskiej czy chińskiej. Dominuje w ich poglądach nienawiść do białych.
Cały ten epokowy proces przemian społecznych i kulturalnych wszedł nagle w okres niepopularnej wojny w Wietnamie. Jest to wojna w kraju dalekim, nieznanym, prowadzona przez naród demokratyczny, przez Amerykanów, którzy nie po raz pierwszy demonstrują przeciw wojnie. W okresie wojny amerykańsko-hiszpańskiej (1898) nie brakło też protestów. Wojna stworzyła w ustroju zupełnej swobody politycznej warunki podatne dla działalności grup młodych, zwartych, a głośnych, wyzyskujących nastroje antywojenne i działających w charakterze awangardy.
Grupą taką jest tzw. Nowa Lewica. Składa się ona z elementów marginesowych: żywiołów inteligenckich, ze studentów (w większości takich, którzy mało się interesują studiami) i z mniejszości młodzieży murzyńskiej, nastawionej rasistowsko. Oczywiście są też problemy społeczne, które trzeba jak najszybciej rozwiązać. Lecz pseudoradykalnym mikropartiom nie o to chodzi. Nie chodzi im nawet o zakończenie wojny w Wietnamie. „Więcej Wietnamów” jest zawołaniem niektórych z tych grup. Wierzą one bowiem, że nowa taktyka partyzantki wewnętrznej, miejskiej (tzw. urban guerilla)powali demokrację w Stanach Zjednoczonych. Ruch ten – jak już wspomniałem – jest zupełnie odizolowany od klasy robotniczej i farmerów. Nie ma żadnego wpływu w wojsku czy administracji. Wyobcowany jest też ze znacznej części inteligencji pracującej i twórczej. Ma jednak swój wpływ w owym luźnym i niezwiązanym elemencie studenckim i akademickim, wśród niektórych profesorów i w marginesowych grupach mniejszości murzyńskiej.
Na ów pseudoradykalizm, bardzo zresztą naiwny, który można znaleźć tu na uniwersytetach, wpływa raczej powierzchowność niż specjalizacja naukowa i odizolowanie od codziennego życia. Nie jest to zjawisko nowe. Jest też w owych pseudoradykalnych grupach wiele młodzieży zamożnej, pędzonej jakimś poczuciem winy za luksus i bogactwo, a także i pustkę własnej rodziny, czy też podświadomym poszukiwaniem przygody. Nie są oni jedynymi przedstawicielami owych ruchów marginesowych, tak typowych dla naszego okresu. Należą tu „bitnicy” i nowe pokolenie „hippies”. W swej mętnej ideologii teoretycy owych grup tłumaczą swój ruch oporu buntem przeciwko mechanizacji i automatyzacji społeczeństwa, przeciwko opanowaniu środków masowego przekazu – radia czy telewizji – przez wielkie przedsiębiorstwa, protestem przeciw panowaniu wielkich przedsiębiorstw. Nie proponują jednak w miejsce obecnego ustroju niczego poza mętną jakąś fuzją totalizmów. Małe grupki mniejszości studentów czy też tzw. militants (aktywistów) uzurpują sobie prawo do narzucania większości społeczeństwa siłą fizyczną swej woli. Większość, masa – twierdzą – jest „konserwatywna”, przekupiona dobrobytem, otumaniona telewizją. Tylko mniejszość może gwałtem zmienić obecną strukturę społeczną. W rzeczywistości grupy te mają nastawienie wrogie wobec klasy robotniczej. Robotnik amerykański jakoś nie pasuje do ich własnego pragnienia i obrazu, czym robotnik być powinien. Robotnik żyje w dostatku – i to już jest zbrodnią. Robotnik ze swej strony wyczuwa, że ruch ten jest ruchem ludzi niepracujących, ludzi uprzywilejowanych, którzy mieli i mają dostęp do nauki, do uniwersytetów, mają wiele czasu wolnego. Oczywiście, w kraju wolnym każdy winien móc się ubierać wedle swego upodobania. Robotnik bierze jednak na zdrowy rozum, że człowiek z łańcuchem na szyi i z włosami po ramiona nie pracuje na „assembly line”, przy fabrycznej taśmie, ani też nie siedzi na traktorze. Na zdrowy też rozum, zwolennik narkotyków – marihuany, haszyszu czy LSD – nie może być kierowcą ciężarówki czy też odpowiedzialnym pracownikiem w fabryce czy w transporcie, np. w linii lotniczej. A przecież owe marginesowe grupy Nowej Lewicy i murzyńskie grupy pseudoradykalne ocierają się o koła nieszczęśliwych narkomanów, skupionych w pewnych dzielnicach Nowego Jorku.
Mikropartie amerykańskie są zjawiskiem marginesowym. Przemiany społeczne i protest społeczny są jednak znacznie szersze. Jest to protest przeciw wojnie, który obejmuje większe warstwy inteligencji i klasy zamożne, choć nie ogarnął (i to zupełnie) klasy robotniczej czy farmerów. Jest też walką mniejszości murzyńskiej o prawa, walką szerszą niż działalność marginesowych grup. I właśnie w tej sytuacji kryzysu i potężnych przemian małe dynamiczne grupy odgrywają rolę większą, niżby to wynikało z ich liczby. W swym charakterze dalekie są od ideologii demokratycznej, chociaż używają i nadużywają symboliki demokratycznej. Psychologicznie, aktywiści przypominają pierwowzory totalitarne ubiegłego pokolenia. Jest to bowiem ruch, którego dzisiejszy akcent położony jest na walce z instytucjami demokratycznymi, a przy tym ruch bez wyraźnych celów pozytywnych.
Oblicze polityczne Nowej Lewicy jest zakamuflowane symbolami demokracji, socjalizmu i pacyfizmu. Wszystkie dyktatury XX wieku też używały symboli „ludowych” i „robotniczych”. Za tą zasłoną słów i okrzyków kryje się program i ideologia totalitarna. Przyznaję, że ruch SDS (Students for Democratic Society) miał za sobą dwa lata temu czy nawet rok temu ugrupowania demokratyczne. Może i dzisiaj są tam jeszcze pomniejsze takie ugrupowania. Ale była to od początku luźna federacja różnych ugrupowań, która w konsekwencji fuzji różnych frakcji opanowana została przez neototalistów. W grupach tych są następujące kierunki: stalinowski (wpływowy wśród nich i gwałtowny), maoiści, castroiści i guevaryści. Rozróżnienia między tymi grupami nie są łatwe. Podobnie jak w przeszłości, jest tu licytacja ideologiczna – kto jest radykalniejszy; radykalizm oznacza tu gotowość użycia gwałtu. Ugrupowania skupione wokoło murzyńskich ideologii totalistycznych, tzw. Black Power, mają też swoje pierwowzory. Przecież pierwowzory i modele przyszłego ustroju, który proponują pseudoradykałowie amerykańscy i europejscy, można dzisiaj już oglądać w „naturze”, można je studiować „empirycznie”. Rosja Stalina, Chiny Mao Tse-tunga, Kuba Castro, Haiti pod dyktaturą Duvaliera (jest to przecież prawdziwa „Black Power”), niedawna Ghana pod dyktaturą Nkrumaha, oto wzory państwa zalecanego przez ideologów tego obozu. Taktyka jest oczywiście zapożyczona z wzoru kubańskiego i chińskiego. Są to więc ruchy neototalitarne, w działaniu i metodzie przypominające wczesne okresy faszyzmu w różnych krajach.
Inteligenci odizolowani od masowego, rzeczywistego ruchu robotniczego, odizolowani od robotników – w wielkich procesach historycznych zawsze hołdowali tendencjom totalnym i jakobińskim. (Mam tu na myśli późny jakobinizm, który miał już cechy totalizmu). W konsekwencji były to ruchy elitarne, walczące w końcu o władzę dla politycznej, względnie permanentnej elity, roszczącej sobie prawo do reprezentowania ludu i posługującej się legitymacją jakobińską. Demokratyczna legitymacja władzy opiera się na swobodnie wyrażonej woli obywateli, jakobińska legitymacja – na koncepcji, że monopartia, a więc jedna, jedynie dozwolona partia, reprezentuje wolę ludu bez odwoływania się do tej woli. Koncepcją teoretyczną jest tu założenie, że partia jest awangardą mas. Nikt oczywiście nie pyta ludu o zgodę na reprezentowanie go. Wacław Machajski, półanarchista z Kielc, w swym „Umstwiennym raboczym”(Robotniku umysłowym) wyczuwał z górą pół wieku temu tendencje elitarne inteligencji zawodowej pod maską „zawodowych rewolucjonistów”.
Podobnie jak w przeszłym doświadczeniu, także i w Stanach Zjednoczonych neototaliści w obozie Nowej Lewicy opanowują organizacje i elementy demokratyczne. Obozem postępowym i wolnościowym pozostają ugrupowania naprawdę oddane demokracji. Postępowe ruchy inteligenckie, tzw. liberałów czy demokratycznych socjalistów w Stanach Zjednoczonych, tradycyjnie związane były i są ze związkami zawodowymi i klasą robotniczą. Partia Liberalna w Nowym Jorku do czasu ostatnich wyborów na burmistrza miasta była związana z potężnym związkiem robotników odzieżowych (International Ladies’ Garment Workers’ Union), podobnie jak dawna Federacja Socjaldemokratyczna. Socjaliści demokratyczni w Detroit mieli zawsze swoje powiązania z organizacją robotników samochodowych (Automobile Workers’ Union, AWU).
Można rozmaite zarzuty stawiać systemowi politycznemu i gospodarczemu Stanów Zjednoczonych. Faktem historycznym jest atoli, że jest to jedyna demokracja w dziejach świata, która obejmuje od lat dwustu cały kontynent, dzisiaj – dwieście milionów ludzi. Stany Zjednoczone to jedyna demokracja, w której wolność osobista i znaczna wysokość płac robotniczych, dobrobyt robotnika, rozciągnęły się na przestrzeni całego kontynentu. Demokracje europejskie to państwa znacznie mniejsze. W ogóle, system demokratyczny z trudem tylko obejmuje wielkie masy ludzkie. Klasyczna demokracja ateńska nie liczyła więcej niż 150 000 obywateli. Unia Indyjska jest oczywiście demokracją, ale ideologia demokratyczna nie przeniknęła tam jeszcze do całości instytucji, a problem społeczno-gospodarczy przedstawia wciąż wielkie trudności. Więc Stany Zjednoczone są tworem wyjątkowym – w sensie dodatnim, przykładowym. Dzisiejszy ruch pseudoradykalny, terror tego ruchu w Stanach Zjednoczonych skierowany jest nie przeciw tyranii, nie przeciw totalizmowi, lecz przeciw instytucjom demokratycznym. Nie jest to pierwsza próba obalenia demokracji. Podstawą demokracji jest eliminacja gwałtu z polityki wewnętrznej. Tym samym małe grupy terrorystyczne, jak uczy doświadczenie historyczne, osłabić mogą i wielkie systemy polityczne. Na tym polega niebezpieczeństwo, jakie przedstawia sobą pseudoradykalizm amerykański.
Stany Zjednoczone mają dzisiaj środki, by zmienić zupełnie środowisko fizyczne miast, by wybudować miasta nowe, przestrzenne, pełne zieleni i powietrza. Po raz pierwszy w swych dziejach mogą stworzyć warunki życia wolne od nędzy, gdyż środki po temu są dostateczne. Ameryka posuwa się też w tym właśnie kierunku. W budownictwie miast zmiana jest co prawda zbyt wolna, zbyt chaotyczna. Nie uratuje się już sytuacji przez wybudowanie kilku nowych osiedli czy drogą odnawiania ulic. W okresie wielkiej urbanizacji, napływu ludności do miast, budować trzeba nowe, wzorowe miasta, nowe osiedla wśród pól uprawnych czy lasów. Rządy stanowe czy też zarządy miejskie nie rozwiążą lokalnych zagadnień biedy czy bezrobocia. Bezrobotny górnik węglowy z Kentucky może i nie znajdzie zatrudnienia we własnym stanie, ale znajdzie je zapewne gdzieś na zachodzie, w Oregonie, w Waszyngtonie czy w Idaho. Obecne przemiany społeczne i problemy wymagają rozwiązań wielkich, planów śmiałych, pełnych imaginacji, lecz przeprowadzonych w systemie wolności i demokracji. Utrzymanie instytucji demokratycznych jest nie tylko warunkiem dobrobytu mas ludzkich w Stanach Zjednoczonych, jest także warunkiem dalszego postępu kulturalnego. Dyktatury Ameryki Łacińskiej, podziwiane przez pseudoradykałów, totalizm azjatycki (flagi tych totalizmów obnoszą oni w swoich pochodach i wywieszają na balkonach i bramach uniwersyteckich), są ostrzeżeniem, że proponowaną alternatywą nie jest wolność, którą głoszą, lecz niewola i dyktatura.
Za czasów [prezydenta] Johnsona zrobione już zostały początki owych wielkich reform. Dynamika społeczna tego kraju wymaga dalszych zmian, których tu dokonać można tylko w klimacie wolności. Czas już nadszedł, by robotnicze organizacje zawodowe odegrały bardziej czynną rolę w budowaniu tej demokracji społecznej – nowego okresu w dziejach Stanów Zjednoczonych. Siła i wola zorganizowanej klasy robotniczej, w połączeniu z prawdziwie demokratyczną inteligencją pracującą, jest pozytywnym elementem, mogącym podjąć czy poprzeć twórczą inicjatywę w ramach instytucji i porządku demokratycznego, któremu ludność Ameryki zawdzięcza zarówno wolność, jak i dobrobyt. Zorganizowana klasa robotnicza reprezentuje i siłę i idee porządku demokratycznego, w przeciwieństwie do pseudoradykalnych, zwarcholonych ugrupowań, które w rzeczywistości są ruchami prototalitarnymi, ruchami totalitarnymi w zarodku.
Komentarz
Prezentowany tekst miałby mniejszy ładunek znaczeniowy, gdyby wyszedł spod pióra liberała lub konserwatysty. Napisał go jednak konsekwentny socjalista.
Feliks Gross urodził się 17 czerwca 1906 r. w Krakowie. Studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, które ukończył w 1929 r. ze znakomitymi wynikami. Rok później otrzymał tytuł doktora. Był wówczas działaczem m.in. Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (TUR), związanego z Polską Partią Socjalistyczną, oraz Akademickiego Związku Pacyfistów. W 1931 r. studiował nauki polityczne w Paryżu. Zamiast kontynuować karierę naukowca-prawnika, został asystentem wybitnego socjologa i etnografa, Jana St. Bystronia, blisko współpracował także z Bronisławem Malinowskim.
W 1929 r., w apogeum sanacyjnej nagonki na „partyjniactwo”, opublikował wraz z bratem, Zygmuntem, rozprawę „Socjologia partii politycznej”, mimochodem wskazującą zalety demokracji parlamentarnej. Rok 1938 przyniósł niemal 400-stronicową pracę „Proletariat i kultura”, do dziś będącą wzorcem rzetelnego, ale i empatycznego zainteresowania etosem warstw plebejskich. W tym samym roku pod redakcją Grossa i Zygmunta Mysłakowskiego ukazał się zbiór biografii-pamiętników pt. „Robotnicy piszą”. W owym czasie Gross był członkiem PPS, kierował Szkołą Nauk Społecznych przy krakowskim TUR.
W roku akademickim 1939/40 miał na wniosek Malinowskiego zostać wykładowcą w prestiżowej London School of Economics. Wybuch II wojny światowej zastał go we Lwowie. Ukrywał się przed sowieckim okupantem, przedostał do Japonii, a stamtąd do USA. Został m.in. sekretarzem generalnym Rady Planowania Europy Środkowej i Wschodniej, która propagowała wizję utworzenia po zakończeniu wojny konfederacji krajów tego regionu.
Początkowo był wykładowcą Uniwersytetu Wyoming w Laramie, później zatrudniały go uniwersytety Nowy Jork, Columbia, Wirginia i Vermont, gościnnie wykładał m.in. w Rzymie i Londynie. Otrzymał tytuł profesora socjologii i antropologii w Graduate School of Brooklyn College. W USA wiele lat badał społeczności rezerwatów indiańskich, m.in. zbiorowe rytuały i sposoby rozwiązywania konfliktów. Był również współzałożycielem Polskiego Instytutu Naukowego, wspierającego polonijne ośrodki naukowe i naukowców-emigrantów z Polski. Prezydent Lyndon B. Johnson powołał go w skład zespołu analizującego problem przemocy i sposoby zapobiegania jej. Zmarł 9 listopada 2006 r. w Nowym Jorku w wieku 100 lat.
Przez całe życie pozostał wierny lewicowym ideałom. Stale publikował na łamach pism związanych z emigrantami PPS-owskimi, nie akceptującymi komunizmu i władzy PRL-owskiej. Pisywał także do paryskiej „Kultury” i londyńskich „Wiadomości Literackich”. Również na gruncie nauki podejmował tematy społeczne. Dość wspomnieć książki „Druga rewolucja przemysłowa” (1958), „O wartościach społecznych” (1961), „Violence in Politics” (1973), „The Revolutionary Party: Essays in the Sociology of Politics” (1974), „Tolerancja i pluralizm” (1992).
W prezentowanym tekście Gross idzie dalej, niż choćby „wielki umysł” lewicy, Theodor W. Adorno, który z pozycji humanistycznych i „estetycznych” skrytykował kontrkulturową rewoltę końca lat 60. jako parafaszystowską, mającą rys totalitarny. Gross oprócz bojówkarskich metod owego ruchu i totalitarnych fascynacji jego uczestników, krytycznie ocenił również strukturę klasową.
Zastosował wobec niego marksowski papierek lakmusowy lewicowości. Okazało się, że „nowa lewica” nie ma nic wspólnego z klasowym ruchem robotniczym, z interesami pracowników najemnych. Jest zbieraniną znudzonych dzieciaków z klasy średniej oraz – jak zwał go autor „Kapitału” – lumpenproletariatu. Niczego nie zmieniają ultralewicowe hasła, bo to nie one decydują o obliczu danej inicjatywy, zresztą nawet te są mocno wątpliwe – koncentrują się bowiem wokół „nadbudowy”, nie zaś „bazy”.
Właśnie takie stanowisko czyni tekst Grossa wartym ocalenia od zapomnienia. Tym bardziej, że elitarystyczna i quasitotalitarna „nowa lewica” jest nadal wpływowa i szkodliwa.
(rem)