Na ratunek!
Na ratunek!
Coraz częściej przychodzili do mnie znajomi robotnicy i urzędnicy ze stereotypową prośbą o napisanie po francusku albo po niemiecku listu do dyrekcji zakładów żyrardowskich, a przeważnie do dyrektora generalnego, pana Koehlera. Robotnicy pamiętali jeszcze czasy, gdy dawny właściciel Żyrardowa, Karol Dittrich, uprzejmie odpowiadał na listy skierowane do niego, kazał badać wynikłe spory, udzielał pomocy, radził potrzebującym rady. Teraz więc, gdy starzy urzędnicy i robotnicy tracili pracę, a nie otrzymywali odpowiedniej emerytury, każdy z nich był przekonany, że byle donieść o tym dyrektorowi generalnemu, to wszystko zmieni się od razu. Ale należało napisać do niego po niemiecku albo po francusku. Korespondencja ta stała się bardzo jednostronna, bo na listy i podania wysłane do pana Koehlera nikt nigdy nie otrzymywał odpowiedzi, bez względu na to, czy pisał urzędnik mający za sobą trzydzieści lat pracy na wysokim stanowisku fabrycznym i społecznym, czy też robotnik, który po półwiekowej pracy został „zredukowany”. Pan dyrektor po prostu nie odpowiadał, dostępu do niego nie było i sprawy likwidowały się jakoś same przez się, ulegały przedawnieniu, zapomnieniu, radykalnemu zlekceważeniu.
Biura fabryczne zostały przeniesione do Warszawy i dyrektor Koehler nakazał urzędnikom, aby się przeprowadzili do stolicy. Ni mniej, ni więcej. Że istniał bezprzykładny głód mieszkaniowy i że nawet za liche mieszkanko trzeba było płacić wysokie odstępne, tego nie przyjmował po prostu do wiadomości. Niektórym urzędnikom udzielano pożyczki na nabycie mieszkania w Warszawie, a pożyczkę odbierano potrąceniami z pensji. W Żyrardowie opustoszał wielki, kosztowny gmach kantoru głównego, a mnóstwo ładnych i wygodnych mieszkań w domach i willach fabrycznych stało pustkami. Oczywiście, nie brakło amatorów na te mieszkania, ale urzędnicy przenosili się do Warszawy, a osobom prywatnym fabryka mieszkań wynajmować nie chciała. Była to polityka w wielkopańskim stylu: przepadał dla fabryki czynsz mieszkaniowy za tyle pustych mieszkań po wysiedlonych urzędnikach, a w dodatku za pomieszczenia na biura w Warszawie musiały zakłady żyrardowskie płacić 80 tysięcy rocznie. Dla fabryki były to drobiazgi pozbawione większego znaczenia, ale jednocześnie zaprowadzono oszczędności, bardzo podobne do dokuczliwego i złośliwego sknerstwa, którego skutkami obarczano wyłącznie ubogiego robotnika, drobnego urzędnika, rzemieślnika i kupca. Gdzie się dało zaoszczędzić złotówkę kosztem najuboższej ludności żyrardowskiej, zaoszczędzano ją jak najskwapliwiej, ale nie żałowano setek tysięcy, gdy chodziło o dogodzenie kaprysom dyrekcji.
Od roku 1927 coraz częściej powtarzano imiona dwóch nowych władców Żyrardowa: Koehlera i Waśkiewicza. Dwa te imiona zrosły się z sobą tak ściśle, że gdy się powiedziało Koehler, to echo niby myśl natrętna dopowiadało: Waśkiewicz. To kazał zrobić Koehler, tamto zarządził Waśkiewicz. […] Sprowadzano z zagranicy nowych urzędników, tak zwanych asów przemysłowej i handlowej reorganizacji i racjonalizacji. Przyjeżdżał taki pan Pfau. Sześć tysięcy miesięcznie, wspaniała willa, świadczenia wszelkiego rodzaju. Kontrakt na trzy lata. Posiedzieli zacni ludzie trzy lata, wzięli z tytułu umowy 240 tysięcy, wydali z tej sumy na swoje utrzymanie jakie 10 tysięcy najwyżej i wyjechali śmiejąc się zapewne w kułak, że tak łatwo można w Polsce zarobić gruby grosz. Łatwo oczywiście, bo pan Pfau nie miał najmniejszego pojęcia o fabrykacji, a cała jego racjonalizacja pracy i handlu polegała na sztuce wypatrywania, komu by tak jeszcze można urwać coś niecoś z zarobku.
Siedział sobie w biurze tkalni pan Ulrich, specjalista od jedwabiu, chociaż z jedwabiem Żyrardów nie miał nic wspólnego. Likwidowano nawet len, aby tym wydatniej przerabiać bawełnę, jako że główny akcjonariusz pan Boussac był królem bawełny i na bawełnie zbijał majątek. Pobierał ten pan Ulrich 4500 złotych miesięcznie i nie robił literalnie nic, bo jedwabiu w Żyrardowie nie przerabiano. Robotnicy śmieli się z niego, że za całe zajęcie miał ten dyrektor wywabianie plam z tkanin. Kontrakt także na parę lat i na to rady nie było. Posiedział, powywabiał trochę plam i wyjechał wywożąc grube pieniądze. Ilu było w Żyrardowie takich racjonalizatorów i reorganizatorów pracy i jakie pieniądze powywozili, o tym społeczeństwo polskie nigdy nie dowie się całej prawdy, bo to są sekrety „handlowe”. Te właśnie sekrety podlegały bezpośrednio władzy dyrektora generalnego, Koehlera. Angażował inżynierów i dyrektorów specjalistów, ale żadnemu z nich nie pozwolił nic robić samodzielnie. Duża pensja, wysokie stanowisko i wywabianie plam. Dyrektor Koehler sam za wszystko odpowiadał i sam znał się na wszystkim najlepiej. Kazał np. poprzesuwać ciężkie maszyny w przędzalni lnu i to w taki sposób, że cienka posadzka żelazobetonowa groziła załamaniem się i nieobliczalną w skutkach katastrofą, ale nikt nie byłby się odważył zwrócić mu na to uwagę, bo każdy mógł wylecieć z fabryki na poczekaniu. Dopiero po jego śmierci z największym pośpiechem zdemontowano maszyny i poustawiano je na dawnych miejscach. Gdy pończoszarnia szła nieosobliwie i gdy fachowcy mówili, że trzeba koniecznie podnieść gatunek wyrobów pończoszniczych i obniżyć ceny, pan dyrektor generalny kazał przenieść maszyny do innego gmachu. Oczywiście, że te kosztowne przenosiny nic nie pomogły.
Taki był pan Koehler. A pan Waśkiewicz? Pewnego dnia pojawił się w Żyrardowie pan w rogowych okularach i „zajął stanowisko”. Miał poprzedników, ale poprzednicy ci jeden po drugim opuszczali Żyrardów, nie chcąc być narzędziem polityki fabrycznej, jawnie przeciwspołecznej. Pan Waśkiewicz zaprezentował się od razu wszystkim i każdemu. Obchód narodowy? Oczywiście, on na pierwszym miejscu. Zebranie towarzyskie w resursie? Naturalnie za jego specjalnym zezwoleniem. Zabawa sylwestrowa? Pod protektorem jaśnie wielmożnego pana dyrektora Jana Waśkiewicza. Urzędnicy mówili między sobą o nowych porządkach, ale tylko szeptem, bo nowy dyrektor bywał nie tylko protektorem zabaw sylwestrowych, lecz i groźnym władcą. Był wprawdzie tylko pomocnikiem dyrektora Koehlera, ale obowiązki swoje traktował z wielką sumiennością i interesy fabryki ucieleśnił w sobie. Gdy trzeba było wyszorować podłogę, dawny zarząd dawał szczotki na kijach, ścierki, szare mydło, sodę i kazał szorować. Pan Waśkiewicz przystępował do takich rzeczy obrzędowo: ile szarego mydła trzeba na metr kwadratowy podłogi? Na jak długo wystarczy ścierka? Ile zużywa się szczotki? Racjonalizacja gruntowna. W biurze stawał nad pracownikiem: „Co pan teraz robi? Czy nie można by trochę prędzej? Czy umie pan robić to a to?”. Pracę trzech zgarniało się na kupę, dzieliło się ją między dwóch, a trzeci mógł sobie iść. Reorganizacja na całego. […]
Pan Waśkiewicz rozejrzał się w sytuacji i z całą swą gorliwą wiernością zabrał się do służenia swojemu Koehlerowi. Przede wszystkim odmłodzenie zakładów żyrardowskich! […] Zaczęto sobie opowiadać, że na miejsce starych i niestarych robotników przyjmuje się dzieci, ale te dzieci muszą terminować. […] Pomysł był kuszący: rodziców na bruk, a ich dzieci pracować będą darmo, w zamian za perspektywę otrzymania później pracy stałej. Pan Waśkiewicz zabrał się do zrealizowania tej pięknej myśli z gorliwością wprost niezrównaną. Bywają tacy służbiści, którzy dla przypodobania się swemu panu gotowi wyleźć ze skóry. Pojawiły się „Kontrakty oddania chłopca na naukę rzemiosła”. W kontraktach tych pan Waśkiewicz dyskontował dla fabryki i dla własnej kariery braki ustawodawstwa społecznego, bierność społeczeństwa, a przede wszystkim nędzę wyzyskiwanych. Wszyscy wiedzą przecie, że fabryka rozbiła rzemiosła na szereg rękoczynów przy maszynach i że w żadnej fabryce robotnik, choćby pracował trzydzieści czy czterdzieści lat, nie wyuczy się rzemiosła. A więc fikcja i podstęp, czyli chytry wyzysk.
Nauka rzemiosła u pana Waśkiewicza miała być zrazu bezpłatna, czyli że ani on nie płacił terminatorowi, ani rodzice terminatora nie płacili jemu. Ale w warunkach straszliwej nędzy, jakie razem z Koehlerem wytworzył, sama nadzieja otrzymania pracy była już sowitą zapłatą, więc dzieci rodziców wygnanych z fabryki garnęły się tłumnie do terminu, aby pracować darmo tam, gdzie rodzice ich pracowali za jakie takie wynagrodzenie. Terminowanie miało trwać aż trzy lata, podczas gdy naprawdę wystarczają cztery tygodnie, aby się wyuczyć sekretów pilnowania maszyny. Dawniej terminator fabryczny otrzymywał od razu wynagrodzenie jako dniówka, a po czterech czy sześciu tygodniach nauki własne krosna czy własny przydział przy maszynie. A tu trzy lata! Majster dawnego typu zobowiązywał się, że terminatora czegoś naprawdę nauczy, ale pan Waśkiewicz nie myślał brać na siebie takiego obowiązku i pozostawiał sobie wolną rękę. […] Taki kontrakt wiązał ucznia i jego rodziców, ale do niczego nie zobowiązywał pana Waśkiewicza. Terminator pracował, oczywiście, jak stary robotnik, niekiedy jeszcze wydajniej, bo wiadomo, że siły młodociane uskrzydla wrażenie nowości i pociąga zaciekawienie, wzbudzając gorliwość, jakiej w starych robotnikach być nie może. I takich właśnie „terminatorów” można było wyzyskiwać jako robotników darmowych, aby ich następnie wyrzucić i zastąpić nowymi darmowymi terminatorami. Gdy opinia zaczęła sarkać na to bezpłatne terminowanie, pan Waśkiewicz raczył płacić po 80 groszy dziennie, ale rzecz osobliwa, że terminator od razu otrzymywał książeczkę robotniczą, a kierownik oddziału nie troszcząc się o to, że ma do czynienia z terminatorem pana Waśkiewicza, który ma pobierać po 80 groszy dziennie, wyznaczał mu wynagrodzenie od sztuki. W rezultacie takich dziwnych manewrów młodociany po parotygodniowej darmowej robocie otrzymywał wreszcie pierwsze wypłaty, wynoszące jakie trzy złote z groszami za tydzień pracy. Ale co najważniejsze, to fakt, że na kontrakty oddania chłopca na naukę rzemiosła przyjmowano nie chłopców, ale dziewczyny. Chłopców do fabryki nie przyjmowano. Popracowały takie młode robotnice, pozarabiały po trzy-cztery złote na tydzień i zgodnie z umową zostawały zwolnione w chwili, gdy trzeba było przyznać im większy zarobek, a na ich miejsce przyjmowano terminatorki nowe. Obrót młodocianymi siłami robotniczymi był żywy, praktyczny, cyniczny. […]
Mniejsza o majstersztyki takich panów, ale obojętność społeczeństwa, bierność wyzyskiwanych i brak jakiegoś głębszego zainteresowania dla spraw tak ważnych ze strony prasy – to zagadka po prostu tragiczna. Zainteresowanie się Żyrardowem miało przyjść dopiero później, gdy już było tylko prostym stwierdzaniem smutnych faktów, nie dających się odrobić. Na razie pojawiały się w prasie tylko luźne uwagi, notatki, artykuliki, z których ani jeden nie próbował sięgnąć głębiej. Jedyną konsekwentną akcję prowadził Magistrat. Prezydent miasta, p. Edmund Orlik, krzątał się, jeździł do Warszawy, informował władze, organizował pomoc dla bezrobotnych, szukał rozwiązania sprawy żyrardowskiej, gdzie tylko mógł, zalecając Żyrardów jako pierwszorzędny ośrodek przemysłowy. Inicjował akcję prasową w obronie Żyrardowa, zdobywał ciekawy materiał dowodowy, dotyczący gospodarki nowego zarządu, polecał układać memoriały dla władz rządowych, sejmu, prasy. Lecz trudności żyrardowskie nie były odosobnione i wyłącznie nasze. Robotnik żyrardowski, pozbawiony pracy w fabryce, nie miał dokąd odpłynąć i dlatego dzień w dzień przed Magistratem i przed biurem Funduszu bezrobotnych tworzyły się zatory unieruchomionej energii robotniczej. Trzeba było radzić. Ale jak? Roboty publiczne wymagały dużych pieniędzy, a o kredyty nie było łatwo. Magistrat i Rada Miejska wyzyskały wszystkie możliwości dopomożenia bezrobotnym, ale te możliwości były ogromnie ograniczone w stosunku do bezmiaru nędzy, jaka się w Żyrardowie zagnieżdżała. […]
Tymczasem pan Koehler sprowadza nowe kosztowne maszyny-automaty, przy których obsługa ludzka jest niemal zbędna, a pan Waśkiewicz przesiewa przez sito swoich kombinacji imiona tych, którzy mają być niebawem „zredukowani”. Z ust do ust idzie smutna wieść, że lista nowych redukcji już jest gotowa, że czterystu osiemdziesięciu robotników pójdzie na bruk. Ale na to nie ma rady. To jest racjonalizacja i reorganizacja pracy. Reorganizacja w imię czego? Dla kogo? Czy to naprawdę nikogo nie obchodzi, że tysiące ludzi musi głodować, ulegać straszliwej degradacji społecznej w rozpaczy i nędzy? Czy jedyną odpowiedzią na te pytania jest i będzie zawsze to jedno nic nie mówiące słowo: kryzys? Co to jest kryzys? Kto jest sprawcą kryzysu? Kiedy się skończy ten wielopostaciowy kryzys? […]
W Żyrardowie było coraz gorzej. Związki zawodowe zostały rozbite albo wegetowały żałośnie, w fabryce pracowało zaledwie tysiąc dwieście robotników, pan Waśkiewicz zwalniał bezustannie robotników i urzędników, niektórych namawiał usilnie do opuszczenia Żyrardowa. Jednocześnie likwidował w Żyrardowie bogate życie towarzyskie i kulturalne, otaczając się ludźmi prawie wyłącznie obcymi. Swoją gorliwość w służeniu Boussakom posuwał coraz dalej, wynajdował różne sposoby i chwyty, odebrał robotnikom Dom Ludowy, zbudowany dla nich przez Karola Dittricha, zamknął też szkołę tkacką, jedyną w województwie warszawskim, i zabierał się do opanowania miasta. Przed letnimi urlopami wymawiał wszystkim robotnikom pracę, wobec czego owe dwa tygodnie wypoczynkowe, które prawodawca chciał uczynić źródłem radości i porą wytchnienia dla spracowanego robotnika, stawały się dla wszystkich istnym piekłem niepokoju i zgryzoty, bo nikt nie wiedział, czy po urlopie letnim znajdzie jeszcze pracę w fabryce. Zarazem obrót siłami młodocianymi, czyli terminatorami fabrycznymi, był coraz bystrzejszy, według plastycznego wyrażenia p. Haliny Krahelskiej, byłej inspektorki fabrycznej. […]
Chodziło o złamanie człowieka pracy, o pognębienie go i zatriumfowanie nad jego bezradnością. I na to wszystko rady nie było. Koehler miał siłę po swojej stronie i z całym cynizmem wyzyskiwał to prawo silniejszego. Zaś pan Waśkiewicz odsłaniał mu usłużnie wszystkie braki naszego ustawodawstwa robotniczego i społecznego i doradzał, w jaki sposób można wyzyskać każdy z tych braków. Ogarniała nas rozpacz, ale cóż było robić? Podczas gdy w Paryżu i Berlinie ukazywały się książki o przesileniu demokracji i kryzysie parlamentaryzmu, w Żyrardowie widzieliśmy najistotniejsze przyczyny tych zjawisk. Ludzie pracy, ta podwalina najgłębsza gmachu cywilizacji, poczuli nagle, że dźwigają ciężar nad siły, obcy i wrogi. Wszystko, co dawniej tworzyło właściwą treść istnienia, polityka, wiedza, sprawy społeczne, lepsza przyszłość, znikło wobec zagadnienia elementarnego instynktu życia. Demokracja, faszyzm, dyktatura, socjalizm, oświata, komunizm, klerykalizm, antyklerykalizm – wszystko to stało się nagle nieistotne, obojętne, dalekie i obce. Jeszcze w nowelkach Gorkiego ubogi zecer wolał utracić pracę niż sprzeniewierzyć się swoim przekonaniom. Degradował się wprawdzie na robotnika niższej kategorii, musiał malować płoty, ale nie skazywał się na śmierć. Miał jeszcze rozległy wybór między dobrym a gorszym. Taki wybór znikł teraz zupełnie: najlichsza, najmarniej płacona praca albo głód, poniewierka, cierpienie i może nawet śmierć głodowa. Nie to było ważne, czy pracę da demokrata, czy komunista, klerykał i wstecznik, ale to, czy się ją w ogóle dostanie. Koniunktura gospodarcza pociągnęła za sobą koniunkturę polityczno-społeczną. […] Roztrząsanie spraw demokracji czy dyktatury to sprawa sytych, głodni nie mieli ani ojczyzny, ani przyszłości, ani przekonań polityczno-społecznych. Tragiczny popyt na chleb zmniejszył z natury rzeczy popyt na ideologie społeczno-polityczne. […]
Redukcje postępowały, obrót siłami młodocianymi był coraz szybszy. Poszczególne oddziały fabryki szły po trzy-cztery dni w tygodniu, a przy tym w całej wielkiej fabryce pracowało już nie 9 tysięcy robotników jak dawniej, ale niewiele ponad tysiąc. Jednocześnie wszakże administracja była taka kosztowna, jak bodaj nigdy dotąd. Sam Koehler pobierał kilkaset tysięcy rocznie, a tacy reorganizatorzy, jak Pfau, Ulrich i wielu innych otrzymywali po kilka tysięcy miesięcznie. W biurach warszawskich siedzieli różni dygnitarze zagraniczni, mający bardzo wysokie pensje, a techniczny personel fabryki był liczny. Na tę kosztowną administrację, która była nie mniejsza od administracji dawnej, gdy w fabryce pracowało 9000 ludzi, lecz raczej większa, musiało zapracować nieco ponad tysiąc robotników. Chodziło, oczywiście, nie tylko o administrację, ale i o akcjonariuszy, więc robotnik żyrardowski miał co dźwigać na swoich barkach. W dodatku musiał wziąć na siebie sprawę bezrobotnych towarzyszy, bo nowy zarząd fabryki z zasady nie dawał na cele społeczne ani grosza. Gdy opinia publiczna zaczęła się dopominać od fabryki pomocy dla bezrobotnych, zarząd nałożył na swoich urzędników 2-procentowy podatek od pensji, co w razie najlepszym mogło dać kilka tysięcy miesięcznie, czyli po kilkadziesiąt groszy na bezrobotnego. Była to „akcja ratunkowa” na odczepne.
Inteligentni robotnicy zdawali sobie sprawę z tego, że nie chodzi już o jedno z dawnych bezroboci, ale o wielkie zasadnicze przemiany, które setki tysięcy i miliony robotników wyrzucają poza nawias systematu pracy. Kierownicy tkalni nie troszczyli się teraz o to, czy tkacze zechcą pracować na trzech albo czterech krosnach, bo doszło tymczasem do tego, że jeden tkacz obsługiwał 10–12 krosien-automatów, a miejsce 200 cewiarek zajęły maszyny obsługiwane przez kilka młodych dziewczyn. Podczas gdy dawna cewiarka zarabiała 20–30 złotych tygodniowo, co przy 200 pracownicach cewiarskich dawało od 4 do 6 tysięcy złotych tygodniowo, po zracjonalizowaniu cewiarni maszyny przy obsłudze kilku dziewczyn pracowały za 60–80 złotych tygodniowo. W przędzalni pozsuwano maszyny i pracę porozdzielano w ten sposób, że gdzie dawniej pracowały trzy prządki, tam postawiono jedną. Gdy w oddziałach pomocniczych, w których robotnicy pracowali na dniówkę, powstawały zaległości, Koehler nie pozwolił przyjmować nowych robotników, ale domagał się od kierowników tych oddziałów, aby całą pracę wykonywali przy pomocy personelu posiadanego. Oczywiście, że nie można było dokonać tego inaczej, niż przez wymuszanie na robotnikach pracy nad siły i nad normę. Dzień roboczy przedłużano o kilka godzin, za które jednak nikomu nie płacono. Bezkarność takich nadużyć była zapewniona, bo żaden robotnik nie byłby się odważył zaprotestować lub udać się ze skargą do inspektora. Skutek protestu lub skargi mógł być tylko jeden: utrata pracy. A tego żaden robotnik ryzykować nie chciał.
Racjonalizacja pracy i „odmładzanie” fabryki prowadziły do tego, że robotników starszych zastępowano siłami młodymi. Od dziesięcioleci istniał w Żyrardowie zwyczaj, że starym robotnikom, którzy przestawali pracować, wypłacano emeryturę w wysokości od kilku do kilkunastu rubli miesięcznie. Do tej fabrycznej emerytury były właściciel Żyrardowa, Karol Dittrich, dodawał od siebie od dwóch do pięciu rubli miesięcznie. Jeśli dodamy, że każdy robotnik starszy miał znaczne oszczędności w Fundacji Karola Augusta Dittricha, założonej i utrzymywanej przez Karola Dittricha, to zrozumiemy, że żaden emeryt po opuszczeniu fabryki nie doznawał skutków jakiejś nędzy. Nowy zarząd spoglądał na emerytury jak na trwałe fatalne zło, którego trzeba było pozbyć się jak najprędzej razem z wszystkimi świadczeniami społecznymi. Redukowano tedy emerytury razem z płacą, a ta stawała się coraz mniejsza. Tkacz, który pracował na dwunastu krosnach, nie zarabiał oczywiście tyle, ile zarobiłoby w normalnych warunkach pięciu lub sześciu tkaczy, ale dostawał za swoją wytężoną pracę o 50 do 100% więcej, niż dostawał dawny tkacz, pracujący na dwu krosnach. […]
Skutki racjonalizacji są olbrzymie. Tu nie chodzi o jakieś drobne ulepszenia produkcji i zbytu, ale o rewolucję w wielkim stylu. Dotychczas rewolucje gospodarcze i społeczne były dziełem zrozpaczonych mas i zwracały się przeciwko posiadaczom zbyt wielkich bogactw i zbyt wielkiej władzy. Teraz posiadacze wielkich bogactw i absolutnej władzy dokonywali rewolucji przeciw bezbronnym i bezradnym masom. Rozmiary tej rewolucji wyraziły się w Żyrardowie liczbami tragicznymi: z 9000 dawnych robotników pozostało przy pracy 1200–1500, a więc siódma czy szósta część. Gdyby racjonalizacja pozbawiała chleba tylko siódmą część robotników, można by mniemać, że się ta część bezrobotnych ostatecznie gdzieś podzieje, rozpłynie po całym organizmie społecznym i nie rzuci się w oczy postacią klęski. Zmniejszy się liczba małżeństw, obniży się liczba urodzin i na tym koniec, jeśli jeszcze dodać odpowiednie zmniejszenie się dochodu społecznego i powiększenie się zysków kapitalistów. A tu taka katastrofa! Dla nas sprawa nieobojętna, bo robotnik jest nasz i trzeba go żywić, kapitał jest obcy i zyski wywozi za granicę. Racjonalizacja więc, taka, jaka odbywa się w Żyrardowie, oznacza obniżenie dochodu społecznego, a tym samym obniżenie stopy życiowej i wszystkie tego skutki.
Rodziło się pytanie: kiedy i na czym skończy się racjonalizacja i co stanie się z bezrobotnymi? Pytanie takie nie istniało dla kapitalisty, ale narzucało się nam. Kapitaliści prześcigali się wzajemnie: w Żyrardowie jeden tkacz pracował na dwunastu krosnach, u Ettingona w Łodzi jeden tkacz pracował już na 32 krosnach. Kto może więcej i taniej produkować, ten bije słabszego przeciwnika i zwycięża. Ale pobity przeciwnik nie ginął z głodu. Jak w wojnach orężnych królowie i cesarze bili się swoimi poddanymi, tak w walce kapitalistycznej wielcy bogacze załatwiali swoje rozrachunki kapitalistyczne na skórze ubogich robotników, nie troszcząc się o los bezrobotnych, o ich życie i śmierć. Trudno było zgodzić się z myślą, że ostatecznym celem racjonalizacji przemysłu jest anarchia gospodarcza i społeczna. […] Taka jest rzeczywistość gospodarcza. W Australii hodowcy zabijają i niszczą 800 000 owiec, w Brazylii niszczy się setki tysięcy worków kawy, w Argentynie, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie palą masy zboża, w Meksyku wojsko niszczy miliony bananów, w Ameryce Południowej i w Egipcie palą olbrzymie masy bawełny, nawet w Czechosłowacji topią w Dunaju mnóstwo sławnych czeskich ogórków, a w Holandii hodowcy tulipanów płacą specjalnym robotnikom za niszczenie milionów cebulek kwiatów, które dotychczas rozchodziły się po całym świecie. To są rzeczy, których prosty ludzki rozum, nie wypaczony nałogami myśli kapitalistycznej, zrozumieć nie jest w stanie. […]
Napisałem artykuł o rzeczywistości gospodarczej widzianej w perspektywie Żyrardowa i posłałem go do „Gazety Polskiej” jako głos dyskusyjny, z góry licząc się z tym, że redakcja może go nie wydrukować. Zresztą nie przywiązywałem żadnej specjalnej wagi do tego artykułu, bo widziałem przecie na własne oczy, że paroletnia kampania prasowa przeciwko zarządowi Żyrardowa nie dała w wyniku ostatecznym literalnie nic. Dawniejszy zarząd na każdy najdrobniejszy artykulik odpowiadał natychmiast, chociaż mógł się był z rynkiem polskim nie liczyć, ile że rynkiem właściwym Żyrardowa była cała Rosja aż po Samarkandę i Port Artur. Obecnie zarząd fabryki kpił sobie z prasy i nawet nie raczył zwrócić uwagi na jej głosy. Byłem przekonany, że i tym razem będzie tak samo. […] Stała się rzecz nieoczekiwana. Nie tylko że prasa polska żywo zainteresowała się artykułem moim, przedrukowując wyjątki z niego i komentując je życzliwie, ale co najważniejsze, zarząd Zakładów żyrardowskich zdecydował się nareszcie odpowiedzieć na stawiane mu zarzuty, chociaż w artykule swoim nie wymieniłem nazwy miejscowości i nazwisk fatalnych działaczy. Lecz odpowiedź dana mi piórem p. senatora G., członka rady Zakładów żyrardowskich, była w duchu nowego kursu. Pan senator G. jako urzędnik przedsiębiorstwa musiał stanąć po jego stronie, jednakże cały jego artykuł był tak stylizowany, iż tylko potwierdzał moje zarzuty. Autor tego artykułu poza ogólniki wyjść nie umiał. Rozpisał się o przyjaźni polsko-francuskiej, jak gdyby miała ona w tym wypadku cokolwiek do rzeczy, rozwiódł się szeroko nad szlachetnością pana Koehlera, dodał coś niecoś o trudnościach, o kapitale, o popieraniu rządu i zrobił ze mnie szkodnika społecznego, który w dodatku mieszka w domu fabrycznym, czyli że już z tej racji powinien dąć w dudkę pana Koehlera. Artykuł pana senatora G. ukazał się w wolnej trybunie „Gazety Handlowej” i wywarł na mnie wrażenie przygnębiające. Odpowiedziałem mu w „Gazecie Polskiej”, co myślę o tej odpowiedzi, wezwałem go, aby zaprzeczył faktom przeze mnie podanym o terrorze panującym w Żyrardowie, o szykanowaniu polskich urzędników i robotników, o sprzedawaniu w kraju francuskich tkanin ze stemplem fabryki żyrardowskiej. Pan G. odpowiedział znowu komunałami w „Gazecie Handlowej”, że tego-owego, że „słowami robotników bezrobotnych nie nakarmimy”. Było to przykre uchylanie się od odpowiedzialności. […]
Tymczasem po ukazaniu się moich artykułów w „Gazecie Polskiej” Żyrardów stał się nagle tematem wysoce aktualnym dla całej prasy polskiej. Dzień w dzień „Informacja Prasowa” posyłała mi wycinki różnych gazet piszących o Żyrardowie a jednocześnie dostawałem listy z całego kraju z informacjami o stosunkach przemysłowych w Łodzi, na Śląsku i indziej. […]
Do ogarnięcia całokształtu życia społeczno-gospodarczego brakło mi zainteresowania, a może zdolności. Marks był dla mnie lekturą trudną i niezrozumiałą. Ale nagle ujrzałem hierarchię kapitalistyczną tuż przed oczami: Waśkiewicz, Koehler, Boussac… Pakiet akcji przechodzi z rąk do rąk i nagle człowiek, który przy pomocy machinacji giełdowych i fałszywej przysięgi zdobywa miliony, staje się panem losów ludności żyrardowskiej. Apartament za milion, urządzenie mieszkania za pięć milionów, trzy Rolls-Royce’y, wspaniałe zbiory, diva opery paryskiej jako przyjaciółka… Takie to dziwne: do roku 1914 nie miał nic, o Żyrardowie może nigdy nawet nie słyszał, na dostawach wojennych „dorobił się majątku”, kupił sobie akcji… A tymczasem ludzie, którzy z dziada-pradziada siedzieli w tym mieście, budowali je na fundamentach swej nędzy i wyrzeczeń, na gruźlicach, rupturach, na tysiącu nieszczęśliwych wypadków i nagłych śmierci w trybach maszyn, stają się niczym, dodatkiem do maszyn, budynków, wielkich placów, domów mieszkalnych, pałaców, will, parków…
Kierowniczka jednej ze szkół opowiada nam, że dzieci zasypiają przy lekcjach, bo są chronicznie głodne. Sami widzimy, że dzieci zaczynają żyć na własną rękę: sprzedają gazety, grają o pieniądze, spekulują, na czym się da, aby zarobić kilkadziesiąt groszy. Wieczorem widuje się na ulicach sporo młodych kobiet. Chodzą, jakby na kogo wyczekiwały, zwalniają kroku, spoglądają na przechodnia… Wprost się wyczuwa, że mają okropne bicie serca, że nie wiedzą, jak się zachować, aby mieć sposobność upragnioną do zarobienia kilku złotych. Ale zabiegi ich nie zdają się na nic. Tyle ich jest, a tak mało w Żyrardowie ludzi zarobkujących, którzy mogliby wyrzucić zgoła niepotrzebnie kilka złotych. Przecie za trzy złote wegetuje nieraz cała rodzina przez tydzień.
Racjonalizacja, kultura chrześcijańska, wolność, równość, braterstwo, prawo do pracy, prawo do życia, do oświaty, do szczęścia… Człowiek chce żyć. Najprzód wyprzedaje się ze wszystkiego, czego bezpośrednio do utrzymania życia nie potrzebuje, potem sprzedaje ostatnie graty, ubranie, bieliznę, buty, jednym słowem wszystko, co można wymienić na chleb. Wreszcie sprzedaje swoją moralność, obyczaje, wierzenia, wstyd, godność ludzką… Za kawałek chleba. […] Z takimi smutnymi myślami wyszedłem po obiedzie 26 kwietnia na ulicę, aby odetchnąć po pracy. Snuli się obdarci robotnicy, ze szkoły wychodziły dzieci, po wyboistym bruku terkotał wózek chłopski. Było słoneczno i smutno w pustce ulic konającego miasta. Z bramy szkolnej wyszła blada i wzburzona znajoma, sąsiadka z trzeciego domu, pani Blachowska, higienistka. Podeszła i głosem ochrypłym mówiła coś, co było fantastycznie nieprawdopodobne. Że w tej chwili ktoś słyszał wiadomość podaną przez radio, iż mąż jej zabił Koehlera. Niemożliwe! Gdzie? W Warszawie! W biurze? Nie wiadomo. Nie, to chyba nieprawda. […] Taka pewno pogłoska… Nie, to wiadomość urzędowa, przez radio podana… Blada pani Blachowska stoi chwilę bezradna, potem żegna się i idzie do domu, a niebawem widzimy ją idącą wolno ku dworcowi kolejowemu.
Ludzie przystają z sobą i rozmawiają szeptem, wskazują za siebie wyprostowanym kciukiem, że tam, w Warszawie… Nikt nie wierzy. […] Czy pan już słyszał? Chyba nieprawda… W biurze policji mówili, że prawda. Idę ulicą i myślę o tym, co właśnie słyszałem. […] W lutym pisałem w „Gazecie Polskiej”, że jeśli polityka dyrekcji trwać będzie dalej, to krwawa tragedia nie każe czekać na siebie. Przychodziło zdziwienie, że ten zabity człowiek nie rozumiał tak prostej rzeczy, iż ludzi kopać nie można, że nawet racjonalizacja winna odbywać się jakoś po ludzku. […]
Pierwsza połowa sierpnia. Co słychać? Nic dobrego. Redukcje, racjonalizacja, bieda. […] Minął październik, przyszedł łagodny i słoneczny listopad, a potem równie łagodny grudzień. Bieda wzmagała się, komitety pomocy bezrobotnym wznowiły działalność i zaczęły zbierać składki. Ale cóż znaczyło kilkaset złotych miesięcznie na tylu bezrobotnych? Tymczasem w dalszym ciągu zwalniano starszych robotników i urzędników, zaś od pracowników biurowych żądano pracy za trzech. Każdy podporządkowywał się wymagającym zwierzchnikom, bo sama myśl o utracie pracy pełna była ponurej grozy. Gdzież były te czasy, gdy organizacje zawodowe miały głos w sprawach płacy, przyjmowania, zwalniania i zaopatrywania starych robotników? Fabryka może się procesować przez wszystkie instancje, robotnik pozbawiony środków do życia nie może się prawować bez końca. Tymczasem upływają dni, miesiące i lata, starzy emeryci wymierają, nowi mają za sobą mniej lat pracy, a sprawiedliwość działa powoli i z wielką rozwagą. Tylko głodnym i nagim pilno. Świat ma czas. […]
Pracodawca? Chlebodawca? Miły Boże, byliśmy przecie w ciągu wieków chlebodawcami wszelkiego draństwa i wszelkich nędznych a tępych pasożytów i byliśmy ich pracodawcami, dając im pot, i krew, i zdrowie, i wszelki sens swojego ludzkiego życia na tej ziemi. Oni brali pracę naszą i nasz chleb, oni byli pracobiorcami i chlebobiorcami naszymi, a my byliśmy dawcami, żal się Boże, dobrowolnymi i ciemnymi. […]
Czytuję dużo pisarzy polskich i zagranicznych i ku wielkiej radości swojej przekonywam się, że najlepsi i najszlachetniejsi spośród nich przestali być rezydentami kapitalizmu. Galsworthy pokazał na przykładzie z życia, czym jest forsytyzm, który jedyny cel życia widzi w gromadzeniu pieniędzy. Kaden-Bandrowski robi u nas to samo, obnażając tendencje różnych partyjników zmierzających do spieniężania haseł polityczno-społecznych. Stary Andre Gide z uniesieniem mówi o człowieku budującym nowy świat i całą duszą pragnie doczekać się zwycięstwa tego człowieka. Młodzież francuska tworzy front antykapitalistyczny od prawicy katolickiej aż po lewicę marksowską. […] Na jednym biegunie życia widzimy drapieżny i nigdy nienasycony kapitalizm, który do celów swoich idzie po trupach, a na drugim biegunie staje do służby szlachetne i piękne człowieczeństwo. Proza angielska zwalcza energicznie obłudę urzędowej moralności, proza polska służy wysokim ideałom społecznym i wszechludzkim. I zdaje się, że już wiemy, co będzie dalej: pozostawimy Morganom ich złoto, Rockefellerom ich źródła nafty, a Vickersom ich armaty. Niech sobie to wszystko mają. Ludzkość świadoma wartości życia i pracy pójdzie własnymi drogami. Kapitalizm to ciemnota mas; gdy się ta ciemnota rozwieje, kapitalizm zniknąć musi.
W perspektywie ulicy żyrardowskiej ukazuje się nowy piękniejszy świat, w którym ideałem najwyższym nie będzie już zysk i wyzysk. Wnuki nasze z niedowierzaniem pytać będą, czy to prawda, iż różni ograniczeni carowie skazywali na więzienie i na śmierć ludzi, którzy nie taili swej wiary, że istnieje doskonalszy i sprawiedliwszy sposób wytwarzania i podziału towarów, niż ten, jaki zaprowadził i utrwalił kapitalizm. Patrzę na dziedziniec szkolny przed mymi oknami i wierzę niezłomnie, że tłum dzieci bawiących się tam w tej chwili, to przyszli obywatele lepszego i sprawiedliwszego świata.
W tym świecie, nad którym nie będzie już panował anarchiczny i drapieżny kapitalista, znajdzie miejsce także mój Żyrardów. Budowały go razem z innymi ręce moich dziadów i rodziców, pracowałem przy jego budowie przez dziesiątek lat i ja, pracuję przy innym warsztacie i dzisiaj. Lecz oto przyszedł człowiek obcy, który jeszcze wczoraj nic nie wiedział o nas i naszej pracy, i na mocy jakichś nędznych papierków położył na nas łapę i zaczął nam wyznaczać skromniutkie racje chleba, ograniczać nasze prawo do życia. Spadła na nas fala straszliwej nędzy, zgryzot, niepokoju. Ale już wielu z nas rozumie, że to jest komiczne. Gdy komizm tej sytuacji zrozumiemy wszyscy i parskniemy wesołym śmiechem, gmach kapitalizmu, więzienie ludzkości i zmora świata, runie. […]
Jednocześnie otrzymałem kwestionariusz ankiety na temat wzmożonej przestępczości na gruncie Żyrardowa. Znam swoje miasto rodzinne i wiem, że było ono zawsze bardzo spokojne, od razu tedy przyszło mi na myśl, że ta wzmożona przestępczość ma pewien przyczynowy związek z „gospodarczą” działalnością Boussaków i ich, żal się Boże, polskich naganiaczy. Stałe redukcje ery Koehlera i Waśkiewicza musiały doprowadzić do wzmożonej nędzy i co za tym idzie do wzmożonej przestępczości. Jeśli Boussac w krótkim czasie wyciąga z Żyrardowa kilkadziesiąt milionów „czystych” zysków, to nam pozostawia odpowiednie straty i gospodarcze, i moralne.
Udaję się z tymi myślami do prezydenta miasta, p. Edmunda Orlika. Czy to prawda, że tak zatrważająco wzmogła się przestępczość? Niestety, tak. W ostatnich latach kroniki policyjne zanotowały kilkadziesiąt morderstw i zabójstw, kilkaset krwawych bójek, kilka tysięcy kradzieży większych i mniejszych. Nędza jest straszliwa. Zdaniem lekarzy 60% młodzieży żyrardowskiej to kandydaci gruźlicy płuc. Panoszą się straszliwie choroby weneryczne. Od kiedy wzmogła się tak bardzo przestępczość? Od roku 1926 – brzmi odpowiedź. A więc od czasu wielkiego lokautu i tych stałych redukcji, które cechowały rządy Koehlera i Waśkiewicza. […] Przypomina mi się pewien szczegół z memoriału wydanego w roku 1927 staraniem prezydenta Orlika dla informowania władz i opinii publicznej o przyczynach i skutkach upadku Żyrardowa. Jest w tym memoriale mowa o tym, że zarząd Boussaków sprzedawał na złom dobre maszyny żyrardowskie. Teraz czytamy w „Gazecie Polskiej” z 5 II 1934, że te maszyny powędrowały do francuskich fabryk p. Boussaka i tam ten „złom”, sprzedany mu za bezcen, pracuje normalnie dalej. Istna otchłań brudów moralnych i chamskie, cyniczne deptanie ludzkich praw robotnika żyrardowskiego. Ale to cuchnące bagno oszustw i złodziejstw już jest odsłonięte i musi zostać zlikwidowane. Inaczej być nie może.