Bieda po polsku – rozmowa z prof. Elżbietą Tarkowską
Bieda po polsku – rozmowa z prof. Elżbietą Tarkowską
Rozmowę o biedzie warto zacząć od zdefiniowania tego zjawiska.
Elżbieta Tarkowska: Bieda nie zawsze była czymś złym. Przykładowo w średniowieczu ubogi żebrak, pustelnik czy asceta był pośrednikiem między ludźmi a Bogiem, w związku z czym spływał na niego splendor. Sytuacja uległa zmianie wraz z rozwojem kapitalizmu. Podzielono wówczas biednych na tych, którzy nie mogą zdobyć środków do życia ze względów zdrowotnych czy rodzinnych, a więc zasługujących na pomoc, oraz na uchylających się od pracy, czyli niewartych tej pomocy. Zygmunt Bauman pisał o ambiwalencji, która zawsze towarzyszy ubóstwu – z jednej strony rodzi ono współczucie i litość, z drugiej jednak – pogardę, odrzucenie. W różnych okresach dominował raz jeden, raz drugi wariant. Współcześnie przeważa odrzucenie – w świecie sukcesu bieda jest czymś złym, dowodem, że coś się nie powiodło.
Dopiero około stu lat temu, podczas pierwszych socjologicznych badań ubóstwa, odkryto, że nie należy ono do sfery moralności, lecz ekonomii. Bieda zaczęła być rozumiana jako niedostateczne dochody czy zasoby. Nie należy przy tym, na co zwracał uwagę choćby Ryszard Kapuściński, sprowadzać biedy do „pustego żołądka”, czyli głodu. W socjologii mówi się współcześnie o syndromie ubóstwa, czyli całym zespole czynników, których podłoże stanowi bieda materialna, uniemożliwiająca uczestnictwo w pewnych aktywnościach, uznanych w danym środowisku za oczywiste i należące się każdemu. Koncepcja wykluczenia społecznego wpisuje się właśnie w takie szerokie rozumienie biedy: nie odnosi się jedynie do czynnika materialnego, ale uwzględnia też potrzeby innego rodzaju. Według niej bieda jest nie tylko niedostatkiem czy brakiem zasobów, ale też brakiem dostępu – do edukacji, życia kulturalnego itp.
Mamy jednak także bardziej precyzyjne wskaźniki kondycji materialnej czy socjalno-bytowej.
Miary ubóstwa są następujące: minimum egzystencji, ubóstwo relatywne, ubóstwo ustawowe i ubóstwo subiektywne. Minimum egzystencji to poziom zasobów i środków, który pozwala na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb, jak jedzenie, dach nad głową, ubranie – potrzeb, których długotrwałe niezaspokojenie zagraża biologicznemu przetrwaniu. Ta miara ubóstwa jest aktualizowana ze względu na ceny produktów wchodzących w skład koszyka dóbr.
Z kolei ubóstwo relatywne, przeze mnie nazywane biedą umiarkowaną, to osiąganie nie więcej niż 50% (według GUS) lub 60% (według Eurostatu) średnich dochodów ogółu gospodarstw domowych w danym kraju. Ustawową linię ubóstwa wyznacza poziom dochodów, poniżej którego jednostka lub rodzina ma prawo do korzystania z pomocy społecznej. Wyznaczono go w roku 2006 i mimo inflacji nie zmieniono, wynosi nadal 477 zł. W 2011 r. po raz pierwszy zdarzyło się, że nie wszystkim znajdującym się w obszarze skrajnej biedy (czyli poniżej minimum egzystencji, którego granicę wyznaczono na 495 zł dla jednoosobowego gospodarstwa domowego) przysługiwała ustawowa pomoc. Na szczęście próg interwencji socjalnej ma wkrótce zostać podwyższony.
Subiektywny wymiar ubóstwa to z kolei opinia ludzi w kwestii tego, jaka wysokość dochodów wystarcza do życia ich rodziny w obecnych warunkach. Jest jeszcze kategoria minimum socjalnego, oparta o koszyk dóbr, obejmujący nie tylko najbardziej podstawowe wydatki, ale też pewne potrzeby edukacyjne, społeczne czy towarzyskie. Uważa się, że minimum socjalne jest raczej wskaźnikiem zbliżania się do zagrożenia ubóstwem niż miarą ubóstwa.
Takich wskaźników używa GUS i gdy mówi się o biedzie, trzeba zawsze dookreślić, do którego z nich się odnosi. W roku 2011 w skrajnej biedzie żyło 6,7% społeczeństwa, w biedzie umiarkowanej – 16,7%. Jeszcze nie znamy danych dla 2012 roku, ale ceny idą w górę, a problem bezrobocia się nasila, tymczasem jest ono jednym z najczęstszych źródeł biedy, obok nisko płatnej pracy.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że o ile w Europie Zachodniej współczesna bieda jest z reguły biedą metropolii, w Polsce problem ten dotyka przede wszystkim terenów wiejskich. Na pierwszy rzut oka go nie widać, w odróżnieniu od nowo budowanych domów, a nawet pałaców. Dane pokazują jednak, że odsetek biednych jest na wsi kilkakrotnie wyższy niż w mieście. Nieraz są to drastyczne różnice – wskaźnik skrajnego ubóstwa dla ogółu społeczeństwa wynosi 6,7%, przy czym w miastach w takich warunkach żyje 4,2% osób, w wielkich miastach powyżej 500 tys. mieszkańców zaledwie 1,1%, ale na wsi aż 10,9%.
Jak wspomniany koszyk dóbr i usług ma się do tego, co ludzie sami uznają za niezbędne do pełnoprawnego funkcjonowania w społeczeństwie?
Jeśli chodzi o biedę subiektywną, potrzeby nie są wygórowane, ale nieco większe.
Zawartość koszyka ustalają eksperci z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. Musi znaleźć się w nim chleb, ale jaki – czy najtańszy? Spory o koszyk są bardzo istotne; trudno zdefiniować zwłaszcza skrajne ubóstwo. Na pytanie zadane w ramach badania CBOS-u: „Jak Pan/-i sądzi, poniżej jakiego poziomu dochodu na 1 osobę w rodzinie zaczyna się bieda?”, 1% respondentów odpowiedział, iż poniżej 200 zł, a najwięcej, bo aż 16% odpowiedzi, wskazywało na kwotę 1000–1100 zł. Średnia z wszystkich odpowiedzi to 695 zł na osobę. Ludzie, którzy więcej zarabiają, oczywiście stawiają tę granicę wyżej. Z kolei wspomniany 1% stanowią ci, którzy w ogóle nie mają pieniędzy, prawdopodobnie żyją z zasiłków i zapomóg.
Porozmawiajmy o innych niż materialne wymiarach ubóstwa. Upokarzający bywa fakt korzystania z systemu wsparcia socjalnego.
Ciągle zdarzają się skandaliczne incydenty związane z dziećmi uzyskującymi w ramach pomocy społecznej bezpłatne posiłki w szkole: dostają one gorsze obiady albo w innych godzinach niż pozostali uczniowie. Wiadomo, jak dzieci potrafią być wykluczające, okrutne. W moich badaniach odnotowałam przypadek młodego człowieka, który miał prawo do takiej pomocy, lecz z niego nie korzystał – wolał być głodny niż dostawać posiłek w takiej stygmatyzującej formie. W pewnej szkole pani pedagog stwierdziła, że ma świadomość tego problemu, dlatego nigdy nie wywiesza listy dzieci uprawnionych do bezpłatnych obiadów, lecz wywołuje je z klasy w trakcie lekcji. No i co, dzieci nie wiedzą, po co pani pedagog wywołuje ich koleżanki i kolegów?
Były też przykłady fundowania przez pomoc społeczną bezpłatnych wyprawek szkolnych. Wszystkie plecaki miały jednak identyczny, jaskrawy kolor, więc wiadomo było, kto tę wyprawkę dostał. Kiedy siedem lat temu przeprowadzałam w szkołach badania, uczniowie korzystający z pomocy byli przezywani przez rówieśników „dziećmi MOPS-u” czy nawet gorzej…
Korzystanie z pomocy to w naszym społeczeństwie sprawa wstydliwa, niełatwa. Pierwsze badanie ubóstwa przeprowadzałam w połowie lat 90. Kobiety – bo w Polsce mężczyznom „nie godzi się” przecież chodzić do ośrodka pomocy społecznej – opowiadały wówczas, jak ogromnym przeżyciem jest dla nich żebranie o pomoc. Takiego używały słowa: żebranie. Samo staranie się, pisanie podań, wywiad środowiskowy – cała ta procedura jest uważana za coś bardzo przykrego, upokarzającego. Zresztą sami pracownicy socjalni skarżą się, że kwestionariusz, który muszą wypełnić podczas wywiadu w domu kandydata, jest gorszy niż policyjny formularz z przesłuchania. Istnieje oczywiście pewna kategoria ludzi, którzy sobie z tym radzą; uważają, że skoro państwo nie daje pracy, to powinno utrzymywać. Natomiast większość ludzi nie chciałaby korzystać z pomocy, gdyby tylko miała inne źródło utrzymania. W 2011 r. przeprowadziłam badanie polegające na dyskusjach grupowych z ludźmi, którzy obecnie lub w przeszłości doświadczali ubóstwa. Według ich opowieści ośrodek pomocy społecznej to jedna z instytucji, w których czują się gorzej traktowani. Mają zresztą poczucie, że wszystkie instytucje traktują ich inaczej niż zamożnych; nawet w sklepie zagląda się do torebek ludzi biednych, a nie bogatych. Towarzyszy im nieustanne poczucie upokorzenia, bycia kimś gorszym.
W Polsce bardzo często możliwość pobierania świadczeń traktowana jest jako luksus. Wielu ma wręcz pretensje do osób, które korzystają z „naszych podatków”.
Tak, uważa się, że korzystający z pomocy to nieroby, lenie albo oszuści. Gdy w jednym z badań CBOS zapytano: „Co przede wszystkim decyduje o tym, że niektórzy ludzie nie mogą wydostać się z biedy?”, najwięcej respondentów wskazało na bezrobocie jako pierwszą przyczynę. Jednocześnie aż 42% społeczeństwa upatruje jej w niezaradności życiowej, alkoholizmie, lenistwie, niechęci do podejmowania pracy. Co więcej, takie odpowiedzi padają w ankietach coraz częściej. Dopiero w dalszej kolejności wymieniane są choroba, kalectwo, brak wykształcenia, brak wsparcia ze strony państwa czy rodziny, ślepy los.
Tymczasem wcale nie jest tak, że alkoholizm czy lenistwo są przyczyną bezrobocia. Jest nią brak pracy. Gdy rozmawia się z przedstawicielami klasy średniej, z oburzeniem wskazują np. na to, że chcieli, aby ktoś wykonał za nich jakąś pracę, np. naprawił płot, lecz bezrobotni są zbyt leniwi, by popracować za… 10 złotych. To rozpowszechnione podejście. Zdarza się, że kiedy w sytuacjach towarzyskich mówię o biedzie i bezrobociu w takiej perspektywie, w jakiej te zjawiska widzę jako badacz, słyszę, że jestem idealistką – moi rozmówcy „wiedzą lepiej”.
Niedawno opublikowałam tekst traktujący o tym, że nie zdajemy sobie sprawy, co odczuwają ludzie ubodzy. Odwołuję się w nim do swoich badań na temat stresu związanego z biedą, trudnościami w zdobywaniu środków, poszukiwaniem pomocy itd.; podkreślam też ogromne psychologiczne koszty utraty pracy i bezrobocia, świetnie udokumentowane w pamiętnikach bezrobotnych. Całą tę sferę, którą zajmuję się w ostatnich latach, nazywa się relacyjno-symbolicznymi aspektami ubóstwa: jak zamożny świat odnosi się do świata biedy oraz jak biedni to odczuwają.
Maksymalizacja dochodów oraz minimalizacja kosztów stanowią dwie główne strategie radzenia sobie z biedą. Jest jednak także trzecia, bardzo ważna strategia: zarządzanie stresem w warunkach ubóstwa. Zarówno zdobywanie brakujących środków, jak i strategie oszczędnościowe są bowiem bardzo obciążające. Nie wiem, czy kiedykolwiek przebije się do opinii publicznej fakt, że ludzie biedni są tacy sami jak my, a sytuacja, w której się znaleźli, jest źródłem cierpień i ogromnego wysiłku. Do znudzenia powtarzam przykład z moich badań przeprowadzonych w połowie lat 90. Matka ośmiorga dzieci mówiła, że każdego dnia zamyka się na klucz w łazience, ponieważ musi się skupić i zastanowić, co im dać do jedzenia. Śniadanie jest dla większości z nas rzeczą banalną, w ogóle nie zwracamy na nie uwagi. Natomiast w przypadku biednych rodzin to samo śniadanie urasta do problemu, który wymaga namysłu, wysiłku, strategicznego myślenia.
Jedno z moich badań zakładało powrót badawczy po 7–8 latach do rodzin wielodzietnych żyjących w ubóstwie, żeby zobaczyć, co się stało z dziećmi, czy odnalazły się w życiu, mają zawód, pracują, uczą się itd. Ubocznym skutkiem była wiedza na temat sytuacji kobiet, które te dzieci wychowywały. Wszystkie leczyły się na nerwicę lub depresję, skarżyły na stany złego samopoczucia oraz choroby somatyczne. To nie były stare kobiety, jednak stres i wysiłek bardzo je zniszczyły.
Na przykładzie rodzin wielodzietnych widać wyraźnie, jak szalenie dużo przedsiębiorczości wymaga funkcjonowanie w trudnych warunkach materialnych.
Istnieje stereotyp „biernego ubogiego”, również badacze posługują się terminami, takimi jak bezradność społeczna czy pasywność. Gdyby jednak przyjrzeć się z bliska sposobom radzenia sobie z biedą, to widać ogromną wyobraźnię i kreatywność, niezbędne chociażby do tego, żeby przygotować posiłek dla ośmiorga dzieci. Robienie czegoś z niczego to sztuka, w której biedne kobiety są mistrzyniami. Dlatego właśnie szybko się starzeją, chorują. Mówię głównie o kobietach, ponieważ jedną z postaci zjawiska feminizacji ubóstwa jest często przejmowanie przez nie odpowiedzialności za to, żeby potrzeby rodziny były zaspokojone. Według pewnych badań jedyna czynność, której w biednych rodzinach poświęcają się głównie mężczyźni, jest zdobywanie środków do życia, czyli praca zarobkowa. Kobiety nie tylko wykonują prace domowe, ale także pożyczają, zwracają się o pomoc, kupują na kredyt. W rzeczonych badaniach była również pozycja „nicnierobienie” – okazało się ono domeną mężczyzn.
Przy czym absolutnie nie chciałabym przyłączyć się do stereotypu, według którego kobieta w biedzie jedynie rodzi dzieci, a mężczyzna się upija. W moich badaniach występowali mężczyźni odznaczający się pracowitością, troską o rodzinę, a nawet swego rodzaju bohaterstwem. Jako przykład mogę podać rodzinę popegeerowską z siedmiorgiem dzieci, mieszkającą kilkanaście kilometrów od miasta. On ma pracę, jeździ do niej na rowerze. Zapytany o to, jak radzi sobie w zimie, odparł, że na nieodśnieżonym odcinku trasy, czyli przez cztery kilometry dzielące jego dom od drogi krajowej, rower nosi na plecach.
Natomiast są też wśród biednych, podobnie jak wśród żyjących w dostatku, rodziny powielające tradycyjne wzory zachowań związanych z płcią. Mężczyzna sądzi, że nie wypada mu iść do kościoła czy urzędu i prosić o pomoc. Tu również mogę posłużyć się przykładem. Bardzo opiekuńczy, troskliwy ojciec, też ze środowiska popegeerowskiego, opowiadał, że przyszedł do niego ksiądz z informacją, iż do parafii wpłynęły dary dla najuboższych. Sam jednak wstydził się po nie pójść, wysłał więc żonę. Tradycyjny model przedstawia mężczyznę jako przynoszącego do domu pieniądze – gdy jest ich za mało, to kobieta musi postarać się o inne źródła utrzymania rodziny i to ona odpowiada za to, aby na wszystko wystarczyło.
Stereotypowe wyobrażenia wiążą biedę z rozmaitymi patologiami społecznymi.
Przyczyniają się do tego niektórzy badacze, ujmujący biedę w kategoriach patologii. Istnieje książka pod tytułem „Czy bieda czyni złodzieja?”. Na tytułowe pytanie jej autorka stanowczo odpowiada: nie. Związki między sytuacją ekonomiczną a przestrzeganiem prawa są bardzo złożone.
Siedem lat temu robiliśmy w gimnazjach badania na temat stosunku szkół do problemu ubóstwa. Jeden z dyrektorów zapytany, czy w jego szkole występuje problem biedy wśród uczniów, odparł, że nie, skoro nie zdarza się, żeby dziecko ukradło drugiemu kanapkę lub kurtkę z szatni. Jest to bardzo mocne, niemal podświadome utożsamianie biedy z kradzieżą. Tymczasem w moich badaniach na temat stylów życia część biednych odpowiada, że nigdy nie zdecydowałaby się na żebranie, prostytucję czy kradzież. Są też oczywiście badania, zwłaszcza angielskie, pokazujące, jak brak środków do życia prowadzi do zachowań patologicznych. Od wieków część ludzi biednych ucieka się do społecznie nieakceptowanych form zdobywania środków na życie, a „ładunek złej sławy”, jak pisał Bronisław Geremek, z tej niewielkiej części przenosi się na ogół.
Tak jak w całym społeczeństwie są przestępcy, tak są również wśród biednych. CBOS robił badania na temat strategii, jakie podejmują ludzie w różnych sytuacjach życiowych, i 22% całej populacji przyznało, że zdarzało im się zdobywać środki do życia w sposób nieetyczny.
Być może myślenie o biednych w kategoriach patologii jest próbą ucieczki od zobowiązania do solidarności z nimi.
Oczywiście. W okolicach Bożego Narodzenia kupujemy świeczkę wigilijną, z której zysk przekazywany jest biednym dzieciom. I mamy spokojne sumienie, mimo że na co dzień jesteśmy obojętni. Ale wystarczy bezpośredni kontakt z biedą, aby podejście się zmieniło. Moja znajoma zajmowała się, wraz z innymi paniami, przygotowywaniem prezentów świątecznych dla ubogich ze swojej parafii. Zainteresowani uprzednio pisali listy, w których określali swoje potrzeby i życzenia. Pewna pani napisała, że jej marzeniem jest herbata Earl Grey, gdyż nie stać jej na tak drogi produkt. Moją znajomą wstrząsnął fakt, że taka rzecz może być dla kogoś zupełnie niedostępna i że tak łatwo można spełnić marzenia ubogich. Kiedy się zobaczy, że biedni to nie żebracy w łachmanach, nie kryminaliści czy osoby z zaawansowanym alkoholizmem, lecz zwykłe rodziny, które mają identyczne problemy jak te zamożniejsze, tyle że spotęgowane przez brak środków, to zmienia się stosunek do problemu biedy.
Ludzie powinni nauczyć się, że w dzisiejszym świecie łatwo stracić pracę, a pozycja społeczna, zdrowie i szczęście nie są nam dane na zawsze. Mamy jednak tendencję do myślenia, że jeśli komuś się nie udało, to jest nic niewart.
W Internecie często można spotkać wypowiedzi młodych osób, również z małych, niezamożnych miejscowości, które piszą, że własnymi rękami zapracowały na niezły standard materialny, więc inni też mogą – muszą tylko „wziąć się wreszcie do roboty”.
Jedna z moich współpracownic zrobiła analizę dyskursu internetowego. „Gazeta Wyborcza” opisała kilka lat temu wydarzenie, gdy pasażerowie skłonili kierowcę do zatrzymania się i wyrzucili z autobusu starego człowieka, biednego, o nieprzyjemnym zapachu. Język, którym się posługiwano, choć nie wiedziano, o kim się mówi – był pełen pogardy i złości. Że bilet kupiony, że jedzie się do pracy, a w takim smrodzie nie można wytrzymać… Tak traktuje się na forach internetowych ludzi słabych, biednych, z problemami, i to jest bardzo przykre.
Dziecko, które wychowuje się na strzeżonym osiedlu i chodzi do prywatnej szkoły ma niewielkie szanse nauczyć się empatii wobec ubogich rówieśników.
Absolutnie żadne. Poza tym rodzice życzą sobie, żeby ich dzieci miały lepsze warunki również w szkołach publicznych, żądając segregacji według statusu społecznego. Naciskają także na dodatkowe zajęcia, nawet jeśli trzeba za nie dopłacić – nieważne, że innych na to nie stać. Są oczywiście przykłady odwrotne, gdy rodzice składają się, żeby jakieś dziecko, którego rodzice nie mają na to pieniędzy, pojechało na wycieczkę. Nie umiem powiedzieć, która tendencja jest silniejsza, natomiast uważam, że powinniśmy uświadomić sobie zły wpływ dyskryminujących zachowań na Bogu ducha winne dzieci. I na własne dzieci, których w ten sposób nie uczy się solidarności i postaw prospołecznych.
Jakie wizerunki biedy obserwuje Pani w przekazach medialnych oraz w debacie politycznej? Czerpią one ze społecznych stereotypów, ale także je kształtują.
Media gonią za sensacją. A bieda na co dzień nie jest sensacyjna, staje się taka jedynie czasami, pod wpływem tragicznych wydarzeń. Gdy spalił się Dom Pomocy Społecznej w Kamieniu Pomorskim, ukazała się w „Polityce” seria artykułów o biedzie, ale wszystkie były pisane strasznym, prześmiewczym językiem… Dziennikarze nie zdają sobie sprawy, jak bardzo potrafią skrzywdzić. To jest brak pewnej wiedzy, wyobraźni, a może także wrażliwości. Temat biedy wypływa, gdy można napisać o zamordowanych dzieciach ukrytych w beczce. Tymczasem zwykła bieda nie jest fotogeniczna. Ludzie jakoś sobie radzą, kiedy indziej sobie nie radzą, mają kłopoty – co tu pokazywać… Inna sprawa, że pokazywanie biedy jest niezmiernie trudne, chociażby ze względu na język. Badam ją od prawie dwudziestu lat i nadal mam wątpliwości, jakiego używać języka, bo każdy jest albo stygmatyzujący, albo niedobrze oddaje moje intencje.
Jeśli chodzi o polityków, to rzadko zdarzają się tacy, którzy potrafią mówić o ubóstwie. Odnoszę wrażenie, że jeśli już odwołują się do biedy, to po to, by użyć jej jako maczugi, którą można walnąć przeciwnika, np. mówiąc, że jest ona jego winą.
Swego czasu Paweł Graś, wówczas młody poseł PO, i Paweł Poncyljusz, wówczas poseł PiS, postanowili zrobić eksperyment i przeżyć miesiąc za 500 złotych. Być może mieli dobre intencje, jednak wywołali ogromne oburzenie tych, którym na miesiąc muszą wystarczyć mniejsze kwoty, a do tego są obarczeni rodzinami. Może to świadczyć o dystansie między światem polityki a ubogimi i o kompromitującej niewiedzy.
Jak do problemu biedy odnosi się kultura popularna? Mógłbym bez problemu wymienić kilka rodzimych seriali, których bohaterowie cieszą się ponadprzeciętnym standardem życia. Jednocześnie nie przypominam sobie takich, których akcja toczyłaby się w świecie osób o najniższych dochodach, nie pokazując go w krzywym zwierciadle.
Z tematyką biedy w sposób wrażliwy zmierzył się film „Edi”, moim zdaniem bardzo dobry, oraz „Boisko bezdomnych”; poza nimi nie spotkałam się z tym zagadnieniem w polskiej kinematografii ostatnich lat. Jeśli chodzi o seriale, to jedna z moich współpracownic dokonała analizy „M jak Miłość” z punktu widzenia biednej starości – i owszem, pojawia się ten temat, ale marginesowo. Mam wrażenie, że pokazuje się nam głównie wyidealizowany świat, na który przyjemnie jest popatrzeć.
Co możemy zrobić dla przełamywania społecznego wykluczenia biednych? Czy wskazana jest np. pomoc materialna, której przyjęcie może być dla nich trudne emocjonalnie?
Pomaganie ludziom ubogim to strasznie delikatna sprawa, bowiem pomoc często bywa przemocą symboliczną. Trzeba jej udzielać, nie upokarzając, nie pouczając, nie zmuszając, a to nie jest łatwe.
Najlepsze, co można zrobić, to zobaczyć w biednym drugiego człowieka, partnera; nie okazywać mu wyższości, ale np. wciągnąć do jakiegoś działania, w którym będzie mógł być twórcą, a nie tylko odbiorcą. Wśród dobrych wzorów wskazałabym działalność Stowarzyszenia ATD Czwarty Świat, które m.in. prowadzi tzw. biblioteki podwórkowe. Ważne wydaje mi się również, żeby młodzież stykała się z problemem ubóstwa i takimi ludźmi. Jak wspominałam, bezpośredni kontakt z ubogim zmienia stosunek do biedy.
Szkoła i dom powinny uczyć solidarności międzyludzkiej. Zamiast tego uczą postaw indywidualistycznych, egoistycznych. Szkoła w ogóle zrezygnowała z wychowywania. Wspaniałą formą kształcenia prospołecznych postaw było harcerstwo, straciło ono jednak masowy charakter. Droga przez organizacje pozarządowe też jest dobra, choćby działalność przy parafiach prowadzona na rzecz ludzi starszych, samotnych, potrzebujących. Są tutaj wypracowane różne metody, np. studenci mogą pomagać w nauce dzieciom z biednych rodzin.
We wszelkich podejmowanych działaniach ważne jest unikanie „smrodku dydaktycznego”, jak to określał Melchior Wańkowicz, czyli protekcjonalnego narzucania swojej wizji. Należy budować partnerskie relacje, co jest bardzo trudne, ale możliwe. Najważniejsze, żeby człowiek ubogi miał poczucie, że nie jest ofiarą, lecz partnerem, że on też coś daje – swoją wiedzę na temat biedy, doświadczenie, umiejętności radzenia sobie z tą sytuacją.
Pomoc niematerialna, np. wsparcie w poszukiwaniu pracy, jest szczególnie cenna, bo mniej stygmatyzująca.
Do jakiego stopnia instytucjonalna pomoc społeczna i jej pracownicy są przygotowani do tego, by pomagać biednym w sposób szanujący ich godność?
W ramach moich badań przeprowadzona została analiza organizacji pozarządowych i ośrodków pomocy społecznej. Wydaje się, że ich podejście do człowieka potrzebującego zmienia się na lepsze, przynajmniej w sferze świadomości i deklaracji. Pod koniec lat 90. łódzka badaczka, Agnieszka Golczyńska-Grondas, badała dziewięćdziesięciu przedstawicieli służb pracujących w enklawach ubóstwa: lekarzy, pielęgniarki, kuratorów, pracowników socjalnych itd. Wyniki były wstrząsające, np. często pojawiały się w ich wypowiedziach pogardliwe wyrażenia typu „lumpy”, „szambo”. Obecnie język się zmienia, pojawia się świadomość, że nie należy używać pewnych stygmatyzujących określeń. Trudno jednocześnie powiedzieć, jak przekłada się to na praktyczne działania. Pomoc biednym jest zbiurokratyzowana, zakłada mnóstwo sprawozdawczości. Ogrom zadań i liczba rodzin, które poszczególni pracownicy mają pod opieką, nie pozwalają właściwie na prawdziwą pracę socjalną, w związku z czym często ogranicza się ona do wypłacania zapomóg.
W przekazywaniu wsparcia podstawą jest nie szkodzić, ale to oczywiście za mało. Dobrze, że służby społeczne zdają sobie sprawę z tego, czego nie należy robić, ale w praktyce nawet w tej kwestii jest jeszcze wiele do przepracowania, w całym społeczeństwie. I należy o tym nieustannie mówić.
Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 26 listopada 2012 r.