Dlaczego ruchy społeczne powinny zignorować media społecznościowe

·

Dlaczego ruchy społeczne powinny zignorować media społecznościowe

·

Na temat Internetu można się mylić na dwa sposoby. Można wyznawać cyberutopizm i uważać, że Internet ze swej natury sprzyja demokratyzacji. Wystarczy zostawić go w spokoju – twierdzą zwolennicy tego poglądu – a rozbije dyktatury, podważy religijne fundamentalizmy i nadrobi niedomagania instytucji. Drugim sposobem, bardziej podstępnym, jest uleganie internetocentryzmowi. Wyznawcy tej idei przyznają, że cyfrowe narzędzia nie zawsze pracują tak, jak powinny, i często bywają wykorzystywane przez przeciwników demokracji. Mniej ważne jest dla nich jednak to, co Internet robi; najbardziej interesuje ich to, co Internet znaczy. Jego ukryte znaczenia są już rozszyfrowane: decentralizacja przezwycięża centralizację, sieci przewyższają hierarchie, tłumy sprawdzają się lepiej niż pojedynczy eksperci. Aby w pełni przyswoić lekcję, jaką daje nam Internet, internetocentryści domagają się przekształcenia instytucji politycznych i społecznych na jego wzór.

Do tego programu reform dochodzą raczej naokoło. Najpierw przyjmują założenie, że Internet ma pewną logikę, która już pracuje przy przekształcaniu wielu cyfrowych platform i dziedzin ludzkiej działalności. Przykładem może być tu Clay Shirky – myśliciel bardzo zasłużony dla popularyzacji McLuhanowskiej koncepcji, zgodnie z którą Internet ma spójną logikę. Tak oto wyjaśnia on, dlaczego martwimy się o kwestię naszej prywatności na Facebooku: Facebook to […] obecne źródło naszych lęków o prywatność, analogicznie do obsesji przemysłu muzycznego na punkcie Napstera [czy] branży czasopism na punkcie serwisu Craigslist, co oznacza, że logika Facebooka, czy logika, którą Facebook ujawnia, to pod wieloma względami ukryta logika samego Internetu; Facebook to tylko jej obecny korporacyjny awatar.

Gdy owa nieuchwytna logika Internetu zdaje się być już uchwycona, nasuwa się wniosek, że internetocentryści podważają w zasadzie oryginalność samego Internetu (której przecież nie sposób mu odmówić). Yochai Benkler, uczony z zakresu nauk prawnych z Harvardu oraz propagator internetocentryzmu, może zachwycać się światem Wikipedii, oprogramowaniem open source oraz udostępnianiem plików, które dla niego reprezentują logikę Internetu, aby następnie wplatać je w szerszą narrację na temat natury ludzkiej. Dla Benklera Internet jest dowodem na to, że ludzie to osobniki chętne do współpracy i kierujące się dobrymi intencjami, a to nasze instytucje polityczne, ukształtowane według znacznie ciemniejszego, Hobbesowskiego poglądu na naturę ludzką, niewystarczająco umożliwiały dotychczas sensowną interakcję społeczną.

Benkler nie widzi w Internecie narzędzia, a raczej ideę, za pomocą której można udowodnić (lub obalić) filozoficzne teorie na temat działania świata. Dla niego Internet ujawnia odwieczną prawdę: ludzie wręcz uwielbiają współpracować. Nie dziwi więc, że Internet zajmuje tylko parę rozdziałów w najnowszej książce Benklera; reszta to odkrywanie ducha Internetu w światach Toyoty, poławiaczy homarów, hiszpańskich rolników oraz kampanii Obamy z 2008 r. – wszystko przy pomocy najnowszych odkryć w dziedzinie biologii ewolucyjnej, neurobiologii i ekonomii eksperymentalnej.

Próba odkrycia na nowo rzeczywistości przy użyciu kategorii rzekomo spójnej kultury internetowej to zasadnicza idea stojąca za internetocentryzmem. Określając to, co poznawalne, a także na jakich warunkach i w jakim celu, internetocentryzm występuje z własną, nowatorską epistemologią. W ujęciu analitycznym internetocentryzm przejawia podobieństwa do antropocentryzmu, z tą różnicą, że czci inne bóstwo. Większość wyznawców internetocentryzmu dotąd nie afiszowało się ze swoją quasi-religią. Jednak teraz wraz z publikacją „Future Perfect” Stevena Johnsona otrzymali nareszcie swój manifest, który wydobywa wszystkie główne założenia ich światopoglądu, a także dodaje nieco własnych wskazań.

Podobnie jak Shirky i Benkler, również Johnson zmaga się z drażliwą kwestią tego, co Internet znaczy. Jego wnioski nie są niestety zbyt oryginalne: historia Internetu mówi nam, że decentralizacja jest bardziej pożądana od centralizacji. A także, cytując Steve’a Jobsa: To po prostu działa! Tak więc pierwsze protokoły internetowe były zbudowane na zasadzie komutacji pakietów: zawartość mająca zostać przesłana była rozbijana na pakiety, które wysyłano niezależnie od siebie i po odebraniu składano w całość. Żadna centralna instancja nie była potrzebna: pakiety mogły wędrować rozmaitymi ścieżkami, niezależnie od siebie. Takie przedsięwzięcia jak Wikipedia czy Google również bardzo skorzystały na decentralizacji. Google na przykład stosuje ranking stron pod kątem ich związku z zapytaniem użytkownika poprzez badanie, jak strony wzajemnie się linkują. Indeks ważności Google wyłania się zatem z pojedynczych decyzji milionów właścicieli stron – nie jest zaplanowany odgórnie.

Johnson twierdzi nawet, że powstanie ARPANET-u – sponsorowanego przez Pentagon prekursora Internetu – oraz TCP/IP, czyli najważniejszego internetowego protokołu komunikacyjnego, to kamienie milowe w historii filozofii politycznej. To dość skrajne twierdzenie Johnson uzasadnia, pisząc, że ARPANET był radykalnie zdecentralizowanym systemem, który w jakiś sposób wyłonił się odgórnie. Ten system opierał się za to na płynnych, dynamicznych strukturach pozbawionych hierarchii i scentralizowanej kontroli. Johnson nazywa te płynne struktury „sieciami równych” [z ang. peer – równy sobie; z modelu komunikacji peer-to-peer – przyp. tłum.] – są one dla niego prawdziwą walutą Internetu oraz, jak się okazuje, wielu innowacyjnych projektów go poprzedzających. Tutaj, tak jak u Benklera, zaobserwować możemy logikę Internetu zastosowaną w praktyce w kontekstach poza-, a nawet przedinternetowych.

Podążając za Johnsonem, argumentującym, że decentralizacja napędzała nie tylko rozrost infrastruktury internetowej, ale także doniosłe projekty w rodzaju Wikipedii, powracamy do świata internetocentryzmu i koncepcji, zgodnie z którą Internet i jego rozmaite składniki – hardware, software, platformy, użytkownicy – mają spójną logikę. Ta logika może nie rozwiązać wszystkich problemów świata, ale Johnson wierzy, że powinna ona być naszą domyślną odpowiedzią na aktualne wyzwania społeczne i polityczne: kiedy pojawia się w społeczeństwie potrzeba i nie zostaje ona zaspokojona, naszym pierwszym impulsem powinno być zbudowanie sieci równych, aby rozwiązać ten problem.

Czy stać nas na niezmienianie świata wokół nas, gdy wiemy, że coś tak niezwykłego jak Wikipedia naprawdę działa? Wikipedia to tylko początek – zachęca Johnson. Z jej sukcesu możemy uczyć się, jak budować nowe systemy, które rozwiążą problemy w sferze edukacji, rządzenia, zdrowia, samorządności i wielu innych obszarach ludzkiego doświadczenia. Projekty takie jak Wikipedia to kolejny przykład, że logika Internetu to właściwy sposób rządzenia światem – jeżeli dopasujemy do niej nasze instytucje i działania, być może będziemy w stanie rozwiązać najtrudniejsze problemy.

Dla Johnsona Internet nie jest rozwiązaniem, lecz użytecznym sposobem myślenia o rozwiązaniu. Internetu można używać bezpośrednio, aby poprawić jakość ludzkiego życia, ale można się również uczyć ze sposobu, w jaki Internet został zorganizowany, i stosować te zasady w celu ulepszenia tego, jak działają samorządy miejskie lub jak nauczają szkoły – twierdzi. Jakiego rodzaju jest jednak to rozwiązanie? Czy Johnson to libertarianin w przebraniu? Wszak czy jego plan nie sprowadza się do zmniejszenia roli rządu, storpedowania kosztownych prób reform i zastąpienia ich oddolnymi rozwiązaniami na wzór Wikipedii? Johnson uprzedza taką krytykę, wprowadzając własną ideologię, „progresywizm równych”, wedle której powinniśmy zachować duży rząd i utrzymać ducha reform, ale jednocześnie naciskać na biurokratów, aby myśleli w nowszy, bardziej przyjazny Internetowi sposób i uznali, że grupy i sieci mogą zachowywać się rozsądniej niż pojedyncze jednostki.

W tym celu Johnson zestawia horyzontalne podejście Kickstartera – platformy internetowej, dzięki której pracujący w branży twórczej mogą zbierać datki od swoich fanów – z podejściem odgórnym rządowej agencji National Endowment for the Arts (NEA). Zauważając, że w 2012 r. Kickstarter mógł zebrać więcej pieniędzy, niż wynosi cały budżet NEA, Johnson przekonuje, że zamiast całkowicie likwidować NEA, powinniśmy zapytać, w jaki sposób bardziej upodobnić ją do Kickstartera. Możemy też zastosować te same lekcje gdzie indziej. Johnson nakłania rządzących, aby wyobrazili sobie, jak kluczowe zasady, które obowiązywały przy tworzeniu Sieci, mogłyby zostać zastosowane przy rozwiązywaniu innego rodzaju problemów, przed którymi stają osiedla, artyści, firmy farmaceutyczne, rodzice, szkoły.

Argumentacja Johnsona sprowadza się do tego: przed erą Internetu nasze instytucje nie mogły być tak sprzyjające partycypacji, tak zdecentralizowane i samorządne jak Wikipedia i Kickstarter. Teraz mogą i powinny takie być. Przed erą Sieci nie mieliśmy Kickstartera i Wikipedii, ponieważ koszty organizacji połączenia tych wszystkich ludzi ze sobą były zaporowe – pisze. Skoro teraz te koszty spadły, nie ma żadnych powodów, by hierarchie nadal istniały.

W całej tej dyskusji Johnson nie zadaje sobie wysiłku postawienia podstawowych pytań. A co, jeśli niektóre z ograniczeń demokratycznego uczestnictwa w erze przed Wikipedią były nie tylko konsekwencją wysokich kosztów komunikacji, lecz wynikały z rozmyślnych starań w celu wyrugowania populizmu, zapobieżenia kooptacji oraz ochrony eksperckiego wymiaru podejmowanych decyzji? Innymi słowy: jeżeli niektóre z instytucji publicznych wystrzegają się szerszej partycypacji z powodów niemających nic wspólnego z tym, jak łatwo można połączyć poszczególnych ludzi, to czy Internet nie jest rozwiązaniem nieistniejącego problemu?

Aby zrozumieć, dlaczego Johnson nigdy nie zastanawia się nad tym oczywistym problemem, pomocne może okazać się prześledzenie, gdzie (na jakim poziomie) lokuje on swoje polityczne bitwy. Najbliżej mu w jego analizach do skali miasta; niewiele mówi o państwie narodowym lub systemie międzynarodowym. Jego ulubione przykłady „progresywizmu równych” to gorąca linia 311 w Nowym Jorku, gdzie każdy poszukujący informacji na temat miejskich spraw witany jest przez „żywego” konsultanta i przekierowywany do właściwych zasobów, a także inicjatywa SeeClickFix, która umożliwia każdemu zgłaszanie za pomocą Internetu wszelkich problemów osiedlowych, niewymagających natychmiastowej interwencji – wszystkie one obracają się wokół użytkowania lub naprawiania rozpadającej się infrastruktury miejskiej.

Lepsze sposoby kumulowania lub dystrybucji wiedzy mogą być z pewnością pomocne przy rozwiązywaniu wielu problemów, ale są to problemy bardzo specyficzne. Czy niechęć Waszyngtonu wobec interwencji w Syrii – jeśli użyć przykładu skrajnego – można zrzucić na karb deficytu wiedzy? Czy może wynika ona raczej z braku woli lub zasad? Czy rozszerzenie logiki partycypacji Kickstartera na pracę National Endowment of Democracy lub Departamentu Stanu ds. Planowania Polityki doprowadzi do lepszej polityki na rzecz wspierania demokracji? A może doprowadzi do nasilenia się populistycznych głosów wzywających do poszukiwań Josepha Kony’ego. Czy obniżenie barier dla uczestnictwa nie doprowadzi do paraliżu systemu, co, jak niektórzy twierdzą, ma już miejsce w przypadku wniosków o inicjatywę ustawodawczą w Kalifornii?

Wiele z naszych instytucji politycznych dość regularnie mierzy się z problemami, które nie wynikają z niedoborów wiedzy. Fiksacja Johnsona na punkcie miasta prowadzi go do błędnego wniosku, zgodnie z którym większość problemów wynika z niedostatków wiedzy, które można łatwo, szybko i tanio uzupełnić lepszymi danymi. Nie wspomina, że niektóre problemy (również na poziomie miasta) mogą być tylko załagodzone – lecz nigdy nierozwiązane – drogą targu, ponieważ te problemy wynikają z rozbieżnych interesów, a nie z niedostatków wiedzy. Świat Johnsona jest postideologiczny: historia się skończyła, a polityka została zredukowana do łatania dziur w drogach i opiniowania wniosków patentowych. W tym świecie jedynym złem, z jakim musimy się zmagać, są leniwi biurokraci, którym nie chce się publikować danych w dostępnych formatach plików.

Takie projekty jak wspomniane już 311 i SeeClickFix nie spotykają się z żadną krytyką. Dlaczego ktoś miałby sprzeciwiać się szybszemu i bardziej efektywnemu sposobowi powiadamiania o dziurze w drodze? Budżet partycypacyjny – inny podawany przez Johnsona ulubiony przykład „progresywizmu równych” – jest już jednak czymś innym. Budżet partycypacyjny to próba reformy zapoczątkowana w brazylijskim Porto Alegre, a teraz pojawiająca się w innych częściach globu. Jego główną przesłanką jest to, by lokalne społeczności miały więcej do powiedzenia w kwestii wydatkowania środków publicznych. Budżet partycypacyjny wywołuje znacznie więcej kontrowersji, ponieważ próbuje przekazać część władzy jednej grupy – wybranych lub niewybranych urzędników miejskich, jak również planistów miejskich, a nawet deweloperów nieruchomości, kultywujących związki i korumpujących się wzajemnie – innej, wcześniej marginalizowanej grupie: obywatelom.

W świecie Johnsona ten transfer odbywa się gładko. Nietrudno domyślić się, dlaczego: jego internetocentryczna teoria polityki jest płytka. Wikipedia, jak pamiętamy, to serwis, który może edytować każdy! Johnson nie bierze pod uwagę wewnętrznych uwarunkowań i nierówności w strukturze środowiska, w które wprowadza swoje światłe idee. Po uwzględnieniu tych kontekstów staje się mniej oczywiste, że zwiększona decentralizacja i uczestnictwo są zawsze pożądane. Nawet przykład Wikipedii dowodzi tego, że kwestia upodmiotowienia jest bardziej skomplikowana: owszem, każdy może ją edytować, ale nie każdy może zachować swoje edycje dla potomności i później oglądać je w artykule. To zależy w dużym stopniu od polityki i walki o władzę „wewnątrz” Wikipedii.

Naiwne podejście Johnsona do władzy zamienia jego argumentację w bajkę. Weźmy za przykład wspomniany budżet partycypacyjny. Naukowcy wyróżnili trzy wyzwania, przed jakimi stają takie reformy – są to problemy wdrożenia, nierówności i kooptacji. Ten pierwszy pojawia się całkiem naturalnie, jako że gracze rządowi i pozarządowi jednakowo niechętnie zrzekają się władzy nad budżetami na rzecz obywateli. Drugi uświadomić sobie można równie łatwo: najsłabsi członkowie społeczeństwa niechętnie biorą udział w takich nowych projektach, z racji tego, że nie mają czasu na uczestnictwo w spotkaniach i brakuje im pewności siebie, by wyrażać swoje opinie. Budżet partycypacyjny jest też używany do obłaskawiania – i kooptacji – buntowniczych grup społecznych. Poprzez udostępnienie im niewielkiego budżetu i zintegrowanie ich tym samym z istniejącymi strukturami społecznymi rząd może zneutralizować co potężniejszych graczy pozarządowych.

Wszystkie te trzy problemy są do pokonania, ponieważ słabsze grupy mogą się nauczyć, jak się organizować, tworzyć sojusze oraz wyrywać się z żelaznego uscisku ramion państwa. W Porto Alegre, skąd te praktyki się wywodzą, wszystkie te trzy problemy zostały rzeczywiście przezwyciężone. Johnson jednak nigdy nie mówi, w jaki sposób zostało to osiągnięte: budżet partycypacyjny był programem flagowym Partii Pracy, która rządziła w Porto Alegre w latach 1989–2004. Idea szerszej partycypacji społeczności nie była tylko odbiciem lewicowości partii, był to również sposób na ukrócenie lokalnego klientelizmu, który przez dziesięciolecia hamował reformę polityczną w Brazylii.

Eksperyment w Porto Alegre powiódł się dzięki scentralizowanemu wysiłkowi. Centralizacja była środkiem, dzięki któremu osiągnięto cel decentralizacji. Bez dobrze zorganizowanych, scentralizowanych i hierarchicznych struktur, które przeciwstawiły się głęboko okopanym grupom interesu, próby poszerzenia obszaru politycznej partycypacji mogły ugrzęznąć, jeszcze dotkliwiej pozbawiając słabych ich podmiotowości, a członków opozycji dokooptowując do zblatowanej sceny politycznej. Tak bywało przed erą Internetu i nic nie wskazuje, żeby taki scenariusz nie miał już nigdy być odegrany.

Niestety Johnson jest kompletnie ślepy na zalety centralizacji. Gdy omawia 311, wychwala fakt, że dzwoniący na gorącą linię pomagają stworzyć lepszy obraz problemów miasta na poziomie makro. Jest to jednak dość trywialne spostrzeżenie, jeżeli zdamy sobie sprawę, jaki jest główny powód działania 311: burmistrz Bloomberg podjął decyzję, by scentralizować – a nie zdecentralizować – poprzednie systemy powiadamiania. Oto jak Accenture, firma, która pomagała miastu Nowy Jork w przejściu na system 311, opisuje początki tego projektu: [Przed 311] klienci poszukujący kontaktu z władzami w konkretnych sprawach musieli przebrnąć przez 4000 pozycji na 14 stronach książki telefonicznej Nowego Jorku i potrzeba było ponad 40 centrów informacji telefonicznej, wymagających dużych nakładów, do przekierowywania zapytań do stosownych urzędów. Wizja burmistrza przewidywała wysokowydajną, wszechstronną, scentralizowaną usługę telefoniczną, dostępną pod łatwym do zapamiętania numerem 311.

Internetocentryczny światopogląd Johnsona jest tak stronniczy wobec wszystkiego, co zdecentralizowane, horyzontalne i emancypujące, że kompletnie umyka mu wysoce scentralizowana natura 311. To samo odnosi się do jego podejścia do Internetu. Gdyby Johnson zechciał przyjrzeć się bliżej projektom, które wychwala, dostrzegłby w nich wiele działań centralizacyjnych. Na przykład Google, który w kwestii danych użytkowników jest dziś znacznie bardziej scentralizowany niż pięć lat temu. W 2008 r. moje zapytania w Google nie były w żaden sposób łączone z moimi ulubionymi filmami na YouTube czy wydarzeniami z kalendarza Google. Wskutek nowej polityki prywatności Google dzisiaj są one wszystkie połączone, a Google poprzez scentralizowanie wcześniej odrębnych zasobów danych pokazuje mi reklamy bardziej dostosowane do moich postaw. Nie liczmy jednak, że internetocentryści uwzględnią ten trend w swej mistycznej kategorii „logiki Internetu”.

Nie mówi nam również Johnson, czy są jakieś granice decentralizacji ani jak możemy rozpoznać, co powinno pozostać scentralizowane, nawet jeśli tylko tymczasowo. Zamiast tego woli rozpoznawać ducha Internetu w mechanizmach współczesnej polityki. I tak, pisząc o ruchu Occupy Wall Street, zauważa, że wraz z rozrostem Internetu do roli głównego środka komunikacji naszych czasów ruchy społeczne zaczną coraz bardziej upodabniać się do Internetu, nawet w sposobie wykrzykiwania haseł w środku parku. To zdaniem Johnsona jest dobre: im bardziej ruch społeczny jest zdecentralizowany i horyzontalny, tym większe ma szanse powodzenia. Jeżeli nawet zgodzić się z Johnsonem co do tego, że idea Internetu przenika do sposobu kształtowania się i działania ruchów społecznych, nie od razu staje się oczywiste, dlaczego jest to model warty naśladowania. Ostatecznie nie wszyscy zgadzają się co do tego, że Occupy Wall Street było oszałamiającym sukcesem.

Poza tym jak miałby taki model wyglądać w praktyce? Dla Johnsona oznacza to przejście od hierarchii do sieci, od centralizacji do decentralizacji, od liderów do horyzontalnych zbiorowisk. Tego typu twierdzenia ujawniają dwojaką słabość. Z jednej strony taka zmiana opiera się na teoretycznej fantazji na temat tego, jak ruchy społeczne działają w praktyce. Z drugiej choć należy przyznać, że część z postulowanej decentralizacji może być wykonalna, to absolutnie nic nie gwarantuje, że pod względem skuteczności decentralizacja przewyższa centralizację.

Pierwszy pogląd, zgodnie z którym ruchy społeczne nie będą nigdy w stanie wyzbyć się hierarchiczności i zastąpić jej horyzontalnymi sieciami, był przekonująco wyrażony przez Jo Freeman w jej przełomowej pracy „Tyrania braku struktur”. Freeman przekonywała, że hierarchie wyłaniają się samorzutnie i udawanie, że nie istnieją, umożliwia quasi-liderom uchylanie się od odpowiedzialności. Internet nie zmienił tej dynamiki w sposób fundamentalny. Jedynie skomplikował ją jeszcze bardziej, ponieważ liczba kanałów komunikacyjnych do dyspozycji elit uległa zwielokrotnieniu. Spójrzmy tylko, jak jeden z uczestników protestów Occupy ujmuje to w swym prowokacyjnym tekście dla „The Daily Kos”: Jedną z konsekwencji tego, że uczestnictwo w ruchu jest tak trudne i czasochłonne, jest fakt, że jego kluczowi rozgrywający przestali się pojawiać. No może nie do końca; nadal się pojawiają, ale głównie by podyskutować na uboczu, w nieformalnych grupach, na temat tego, co będzie działo się na spotkaniach publicznych. Przy pomocy mediów społecznościowych stworzyli niewidzialną rękę przewodnią, która jednocześnie odwala robotę, unika odpowiedzialności i angażuje się w wojny różnych frakcji… Wiecie, co jest gorsze od zwyczajnych starych dobrych elit? Ledwo widzialna elita, która udaje, że nią nie jest i tym samym unika jakiejkolwiek odpowiedzialności.

Te elity nigdy nie wytworzyły jednak wydajnego mechanizmu centralizacji, którego potrzebował Occupy Wall Street, by przemienić miliony ludzi ciekawych jego postulatów w aktywnych członków ruchu. Tę porażkę można częściowo przypisać brakowi spójnych żądań, ale winić tu również powinno się dumną odmowę zorganizowania tego ruchu, do czego często prowadzi ideologia decentralizacji. Zatem chociaż Occupy Wall Street może mieć wielu quasi-przywódców, brakuje mu struktur pośrednich, które pozwoliłby rozrosnąć się zgodnie z jego potencjałem. Te struktury – w odróżnieniu od pozostających w cieniu elit – nie pojawią się same z siebie. Inny uczestnik protestów pisze: Wyłoniły się systemy, aby przyciągnąć nowych członków. Niestety te systemy […] nie były w żadnym stopniu wystarczająco efektywne, by sprostać wymogom chwili […] niektóre z adresów mailowych, które krążyły jako punkt pierwszego kontaktu, nie były w ogóle sprawdzane, przez co ponad 11 000 e-maili pozostało bez odpowiedzi… Zebrania były ogłaszane w jakimś miejscu, by odbyć się zupełnie gdzie indziej. Nowi członkowie pojawiali się na roboczych spotkaniach grupowych, dodawali swoje nazwisko do listy osób, z którymi miano się później skontaktować, i na tym kontakt z nimi się kończył. To prawie cztery miesiące, od kiedy okupacja się rozpoczęła, a nadal nie ma jasno oznaczonej strony, gdzie można by się zapisać. Do cholery, nie ma nawet skierowanej do szerokiej publiki strony internetowej, która reprezentowałaby OWS.

Jeżeli ktoś zakłada, że reformy polityczne są długie, powolne i bolesne, strategie centralizacyjne mogą okazać się produktywne. To one pozwalają utrzymać kierunek rozwoju ruchu i nadać mu sensowny kształt. Idee same w sobie nie zmieniają świata – mogą to jednak uczynić idee w połączeniu ze sprawnie działającymi instytucjami. „Nie tylko memy” – powinien brzmieć trafny slogan współczesnego ruchu społecznego. Niestety, to podstawowe spostrzeżenie – polityczna reforma nie może ograniczać się tylko do wojny na memy i estetykę, nawet jeżeli Internet stanowi skuteczną platformę jej prowadzenia – całkowicie zagubiło się w tłumie Occupy Wall Street. Stawianie wyzwań władzy wymaga strategii, która w wielu wypadkach może skłaniać ku centralizacji. Odrzucenie jej z przyczyn raczej filozoficznych niż strategicznych – ponieważ jest niezgodna z duchem Internetu i Wikipedii – graniczy z samobójstwem.

Ta niechęć wobec hierarchii i liderów jest częścią szerszego internetocentrycznego ruchu oporu wobec instytucji. Twierdzi się, że są one niezgodne z logiką Internetu. To antyinstytucjonalne uprzedzenie najlepiej widać w rozważaniach Johnsona na temat amerykańskiej polityki. On szczerze wierzy, że jednym ze sposobów poprawy jest pozbycie się całego tego zawracania głowy związanego z partiami politycznymi, liderami i innymi pośredniczącymi instytucjami oraz umożliwienie obywatelom bezpośredniego głosowania w sprawie tych kwestii, na których im zależy, lub odstępowania swoich głosów lepiej znającym się na rzeczy w ramach mechanizmu, który nazywa „płynną demokracją”. W artykule z 2005 r. Johnson zwrócił się ku jednej ze swych ulubionych dziedzin – socjobiologii – aby wykazać, że gdybyśmy tylko mieli właściwe narzędzia, liderzy nie byliby wcale potrzebni: Jak mrówki znajdują swoją drogę do nowych źródeł pożywienia i przerzucają się na coraz to nowe zajęcia z godną podziwu elastycznością, tak narzędzia używane przez naszą społeczność powinny pomóc nam zidentyfikować i ulepszyć szkoły przeżywające trudności, dobrze zapowiadający się plac zabaw, obszary, na których brakuje podstawowych usług, obszary, gdzie usług jest pod dostatkiem, bloki, w których nocą jest bezpiecznie, i takie, w których nie – wszystkie te subtelne wzorce życia społeczności są teraz upublicznione w nowej formie. Ten rodzaj polityki – zbudowany od samych fundamentów do samej góry bez liderów – jest w naszym zasięgu już teraz, jeżeli tylko będziemy potrafili zbudować właściwe narzędzia.

W „Future Perfect”Johnson idzie ze swoją retoryką jeszcze dalej, pisząc, że partie to instytucje, które utknęły w starych sposobach organizacji świata; zmuszają swoje elektoraty do odkształcania kwadratowego klocka swych prawdziwych poglądów politycznych, aby zmieścił się w okrągłe otwory dwóch partii. Jest to dość dziwne wytłumaczenie długowieczności systemu partyjnego. Wiele demokracji spoza Stanów Zjednoczonych ma więcej niż dwie partie głównego nurtu, a dualizm „okrągłych otworów”, na który narzeka Johnson, nie przebiega wedle podziału na nowe i stare formy organizacji, a tym bardziej nie jest konsekwencją nieodpowiedniej infrastruktury komunikacyjnej.

Johnson uznaje, że stary system partyjny jest zły tylko dlatego, że nie jest kompatybilny z Internetem. Nie zaprząta sobie głowy myślą, że partie – czy, patrząc szerzej, upartyjnienie – odegrały pozytywną rolę w polityce amerykańskiej.

Gdzie dokładnie zawiodłaby nas „płynna demokracja” Johnsona? W jednym z przypisów zauważa, że ostatnimi laty niemiecka Partia Piratów z powodzeniem zastosowała metody płynnej demokracji. Owo powodzenie jest dużą przesadą, jako że ich niezwykły sukces w Niemczech wydaje się raczej krótkotrwały. W każdym razie Piraci z pełną świadomością przysposobili sobie całą symbolikę i retorykę Internetu; są żyjącym wcieleniem internetocentryzmu. Zachłyśnięci procesem – oczywiście zdecentralizowanym i horyzontalnym – niewiele mają do zaoferowania w kwestii celów i stanowisk na temat konkretnych polityk. Gorzej – uważają, że taka pustka jest zaletą, wszak rzecznik partii deklarował w 2011 r.: nie oferujemy programu, a system operacyjny.

Piraci są partią bez wyraźnego stanowiska na tematy inne niż prawo autorskie, cenzura i polityka prywatności. W oczach nowoczesnej młodzieży partia ta straciła już na atrakcyjności, a dla większości niemieckich wyborców nadal pozostaje tajemnicą. Kiedyś mogli pochwalić się dwucyfrowym elektoratem, a obecnie martwią się, czy uda im się przekroczyć pięcioprocentowy próg, by dostać się do Bundestagu w nadchodzących wyborach.

Przyjęta przez Piratów retoryka „płynnej demokracji”, w której każdy może uczestniczyć lub oddać swój głos komuś innemu, nie zadziałała w praktyce; nawet idealne oprogramowanie nie jest w stanie rozemocjonować zwykłych obywateli w kwestii nużących i pogmatwanych spraw, z których utkana jest polityka. Do października 2012 r. w 18-milionowym regionie Nadrenii Północnej-Westfalii Piraci wykorzystali Liquid Feedback, oprogramowanie, z którego zasłynęli, w zaledwie dwóch sprawach. Badanie w jednej z tych spraw dotyczyło kontrowersyjnego zakazu obrzezania i zebrało zaledwie dwadzieścia głosów. Jak podsumował to sucho „Der Spiegel”: to oddolna demokracja, w której nikomu nie chce się uczestniczyć.

Każdy, kto jest zaznajomiony z krytyką demokracji bezpośredniej, nie będzie tym zaskoczony. Próba reformy polityki musi zaczynać się od uświadomienia sobie ograniczeń samej polityki, a nie od rozpływania się nad nieskończonymi możliwościami, jakie daje technologia cyfrowa. Piraci wzięli sobie do serca ideę Internetu, aby odkryć, że dynamika i rytuał tradycyjnie pojmowanej polityki nie wynikają wyłącznie z prymitywniejszej technologii, a są raczej odbiciem podstawowych założeń dotyczących ludzkiej natury, władzy i sprawiedliwości. Związki międzyludzkie są bardziej skomplikowane aniżeli te między mrówkami; na wszystkich poziomach występują nierówności, asymetrie i żale, a to, co wygląda na niewydolność czy lukę w partycypacji lub transparentności, może przy bliższym poznaniu okazać się tkanką ochronną mechanizmów demokracji, która umożliwia liberalnym społeczeństwom funkcjonowanie.

Niezainteresowanie tym, jak działa świat, jest najbardziej szkodliwą cechą internetocentryzmu. Uzbrojeni w Internet wyznawcy tej idei nie martwią się zbytnio szerszym celem swej reformy. Wolą zauważać tylko te elementy, które podlegają interwencji za pomocą Internetu, a wszystkie inne odrzucać. Johnson nigdy nie określa, co konkretnie nie podoba mu się w NEA i dlaczego powinna się ona upodobnić do Kickstartera; dla niego sprawienie, aby była kompatybilna z Internetem, jest zawsze właściwe. Nigdy nie zadaje pytania, czym tak naprawdę zajmuje się NEA, jakie stawia sobie cele i co ma nadzieję osiągnąć.

Czy ten rodzaj wiedzy eksperckiej, na którym opiera się NEA, jest tylko dodatkiem? Czy kumulatywna wiedza przeciętnych amatorskich krytyków sztuki z Kickstartera jest równa wiedzy jednego prymusa tej dziedziny pracującego w NEA? Czy zwiększenie partycypacji w finansowaniu NEA otworzy je na manipulację aktywistów Tea Party, przekierowując strumień funduszy na projekty społecznie konserwatywne? Czy filmowcy z największą liczbą polubień na Facebooku robią najbardziej prowokacyjne filmy? Czy prowokacja jest czymś, co nasza polityka względem sztuki powinna wspierać? To pytania, które musi sobie zadać każdy, kogo interesuje lub dotyczy reforma NEA. Johnson nie jest jednak zainteresowany reformowaniem NEA – jego interesuje jedynie narzucenie internetocentrycznych rozwiązań na wszystko.

Książka Johnsona nie byłaby tak niezwykła, gdyby wyartykułowany w niej internetocentryzm – wraz z poważnymi intelektualnymi ograniczeniami, jakie narzuca on narracji autora – nie był tak jaskrawy. „Future Perfect” postuluje, że osiągnęliśmy punkt, w którym uczeni i intelektualiści zajmujący się Internetem stają przed wyborem pomiędzy dwiema wzajemnie wykluczającymi się metodami badawczymi.

Jedna, wyrosła z internetocentryzmu, ma tendencje do generalizacji; druga – do rozbijania na czynniki pierwsze. Jedna zajmuje się Internetem i niczym więcej; druga wystrzega się mówienia o „Internecie” (rozmyślnie umieszczając go w cudzysłowie), zajmując się tym, co charakterystyczne dla danej platformy i technologii, jakby nie dzieliły one ze sobą żadnej wspólnej logiki. Zamiast zakładać, że dane technologie wyłaniają się z „Internetu”, to drugie podejście mówi, że jest odwrotnie, i to „Internet”, bardziej nawet jako idea, a nie techniczna sieć, wyłania się z tych technologii.

Podejście generalizujące stara się zebrać różne, często niewspółmierne spostrzeżenia, by umieścić je w ramach jakiejś wielkiej narracji na temat objawienia się ducha Internetu. Podejście uszczegóławiające odmawia uczestnictwa w jakichkolwiek dyskusjach na temat ducha, a zamiast tego próbuje udokumentować wielorakość logik i paradoksów, z jakich Internet się składa. To podejście zakłada, że sieci nie są same w sobie wyzwalające i tylko od tego, w jaki sposób użytkownicy są ze sobą połączeni, zależy, czy stają się one mniej czy bardziej tyranizujące, nieprzejrzyste i antydemokratyczne niż hierarchie.

Z kolei w ujęciu generalizującym uważa się, że strona taka jak Kickstarter jest prostym pośrednikiem, za pomocą którego ludzie mogą wyrazić swój głos; uszczegóławiające stara się wejrzeć do algorytmów Kickstartera, aby zrozumieć, jak one działają. To pierwsze zakłada, że w Internecie „coś ma potencjał wiralny”, to drugie bada, jak ta „wiralność” powstaje, jak popularność jest kreowana na każdej z badanych platform oraz czyim interesom – reklamodawców, właścicieli platformy czy użytkowników – to służy.

W dobrym opisie Internetu słowo „Internet” nie musi nawet padać. Taki surowy wymóg mógłby wytrącić większość badaczy Internetu z ich małej stabilizacji banału i błędnych uogólnień, w której spędzili ostatnie dwie dekady. Teraz, gdy internetocentryzm nie jest już tylko stylem myślenia, ale również wymówką dla naiwnej i szkodliwej ideologii politycznej, koszty niezauważania destrukcyjnego wpływu takiego podejścia stały się zbyt wysokie.

Tłum. Piotr Andrzejewski

Powyższy tekst jest komentarzem-recenzją książki Stevena Johnsona pt. „Future Perfect: The Case for Progress in a Networked Age”, Riverhead. W niniejszym przedruku pominięto przypisy i poczyniono niewielkie skróty. Tekst pierwotnie ukazał się w lutym 2013 r. na stronie internetowej lewicowego magazynu „The New Republic”, wydawanego od roku 1914.

komentarzy