Magazyn Obywatel nr 5(25)/2005 – okładka

1980

1980

Gdy miałem naście lat i komunistyczne przekonania, wymarzyłem sobie robotniczą rewolucję w gierkowskiej Polsce. Rewolucję walczącą o urzeczywistnienie prawdziwie komunistycznych, proletariackich ideałów. Wyobraziłem sobie, że robotnicy zastrajkują, a na fabrycznych bramach zakwitną czerwone sztandary. I rewolucja wybuchła. Ale na bramach pojawiły się krzyże i flagi narodowe.

Stanąłem w obliczu wyzwania intelektualnego, odpowiedź na które zdeterminowała moją dalszą drogę życiową. W obliczu paradoksu – klasa robotnicza, mająca być opoką i beneficjentem socjalizmu, występuje przeciw temu socjalizmowi – musiałem wybrać: czy jestem z klasą robotniczą, czy z komunizmem. Wybrałem: uznałem, że pierwszeństwo mają realni ludzie przed abstrakcyjną ideą – i temu drogowskazowi pozostałem już wierny po dziś dzień. Oczywiście przełom nie nastąpił raptownie, nie stałem się Pawłem z Szawła w jedną noc. Początkowo łagodziłem szok zerwania z dotychczasowym światopoglądem wierząc, że to, przeciw czemu walczą robotnicy, to nie jest „prawdziwy socjalizm”, a oni prędzej czy później dojrzeją do ideologii marksistowskiej. Chciałem im w tym pomóc (choć, w ostatecznym rozrachunku, sam zostałem nawrócony).

Piszę to, by podkreślić, że mój stosunek do „pierwszej »Solidarności«” był ambiwalentny, sympatia i podziw mieszały się z niechęcią. Skrupulatnie wyszukiwałem wszelkie lewicowe, demokratyczne, egalitarne wątki w „Solidarności” i jej otoczeniu, tropiłem w jej szeregach trockistów, anarchosyndykalistów czy bodaj socjaldemokratów z równą pasją, co reżimowi propagandyści. Nie potrafiło to jednak zmienić faktu, że wśród członków i sympatyków „Solidarności” czułem się obco, niczym misjonarz na Czarnym Lądzie. Odstręczała mnie religijność postrzegana jako dewocja, raziły tendencje niepodległościowe i antyradzieckie, kojarzące mi się z nacjonalizmem, mierziło prozachodnie nastawienie ruchu. To rozdwojenie sprawiło, że nie dawałem się ponieść bez reszty fali ogólnonarodowego entuzjazmu – w tej masowej pieśni moje ucho wychwytywało zgrzytliwe dysonanse.

Grzechem pierworodnym „Solidarności” był w moich oczach zwłaszcza jej wynikający z niedojrzałości, zachłyśnięcia się sobą, naiwności po prostu – radykalizm. Trudno się dziwić – nie da się w ciągu kilkunastu miesięcy nadrobić braków w demokratycznej i społecznej edukacji, która wszak na Zachodzie ciągnęła się przez dwa stulecia. Uczyliśmy się na błędach, błąkając po manowcach hiperdemokracji (jak na strajku studenckim, gdzie absolutnie wszystkie sprawy były rozstrzygane głosowaniami na niekończących się, chaotycznych wiecach). Ludzie wierzyli, że wszystko jest możliwe, że np. uwolnienie gospodarki spod dyktatu PZPR i ZSRR zapewni automatyczny dobrobyt. W pewnym dowcipie załoga jednego z zakładów przegłosowała, że pracować będzie tylko we wtorki; natychmiast po ogłoszeniu tej decyzji z tylnych rzędów pada pytanie: „We wszystkie?”. Do tego dochodził antysowietyzm i antykomunizm przyjmujący formy wręcz paranoiczne – za prawdziwą uważano najbardziej absurdalną wiadomość, byle była niekorzystna dla Tamtych (np. jeden z moich znajomych z pełną wiarą opowiadał mi, jak to z czaszki Lenina wylała się cuchnąca zielonkawa ciecz, która wypełniała jego puszkę mózgową). Przekonanie, że wystarczy tupnąć, by imperium sowieckie rozsypało się jak domek z kart, tragicznie zaważyło na losach „Solidarności”. Postępujące w coraz szybszym tempie upolitycznianie ruchu i jego radykalizacja sprawiały, że zaczynał tracić on kontakt z coraz bardziej zmęczonym społeczeństwem. W tym dopatruję się względnej słabości oporu wobec stanu wojennego.

Przeminęło interludium jaruzelszczyzny, ale z „Solidarnością” czasu Okrągłego Stołu jeszcze trudniej było mi się utożsamić. Tu w pełni sprawdziło się znane powiedzenie Marksa, że historia się powtarza: za pierwszym razem jako opera, za drugim jako operetka. Nowa „Solidarność” była cieniem starej – cieniem wyblakłym, wyjałowionym, anemicznym, pozbawionym tego żaru i mocy, jaka cechowała poprzedniczkę. To wszystko sprawiło, że w pełni z ideami „S” z lat 1980-81 utożsamiłem się dopiero kilkanaście lat po Rewolucji Sierpniowej, gdy ta „Solidarność” zniknęła już w mroku historii. Niestety – wciąż się spóźniam. Zazdroszczę tym, co zawsze szli z duchem czasu: przed dekadą Gierka byli marksistami (choćby „rewizjonistycznymi”), w latach 80. katolickimi niepodległościowcami, w Trzeciej Rzeczpospolitej neoliberałami, a dziś zaczynają dyskretnie łypać okiem ku „alterglobalizmowi”. Zawsze na fali – nigdy nie poczuwający się do odpowiedzialności za swoje czyny w poprzednich wcieleniach. A ja, pod prąd modzie, wygrzebuję z zakamarków szaf zakurzone samizdaty z lat 80., wyczytuję z nich myśli może czasem naiwne i nieporadne, ale wciąż oryginalne.

Ideologia pierwotnej „Solidarności” była czymś wyjątkowym. W pamięć zapadło mi zdanie jakiegoś zachodnioniemieckiego publicysty – skwapliwie cytowane przez „Trybunę Ludu” – że dla takiego ruchu nie ma miejsca na scenie politycznej RFN: dla lewicy jest nazbyt nacjonalistyczny i klerykalny, natomiast dla prawicy to lewacki anarchosyndykalizm. Ale to, co w oczach doktrynerów (w tym także moich w tym czasie) wygląda absurdalnie, przez zwykłych ludzi odbierane jest jako oczywistość. Niedługo przed Sierpniem omawiano w „Polityce” wyniki badań socjologicznych, konstatując ze zdumieniem, że światopogląd przeciętnego Polaka to eklektyczna mieszanina elementów egalitarno-socjalistycznych, narodowo-chrześcijańskich i liberalnych. „Solidarność” tworzyli właśnie tacy zwykli ludzie, bez politycznego doświadczenia, bez ideologicznych klapek na oczach. Brak kompleksów – wynikający właśnie z tej ideowej dziewiczości – pozwolił im spontanicznie wypracować ideologię, która odpowiadała polskim warunkom. Ani socjaldemokratyzm KOR, ani wojowniczy nacjonalizm KPN, ani oazowa religijność nie były w stanie samodzielnie zapewnić sztandaru społeczeństwu zorganizowanemu w „Solidarności”. Chorągiew, która załopotała nad dziesięciomilionowym ruchem, była pozszywana z fragmentów najróżniejszych flag.

„Solidarność” ówczesna czerpała, zapewne bezwiednie, z nie mniej niż czterech źródeł: katolicyzmu, liberalizmu, socjalizmu i nacjonalizmu (czy też patriotyzmu, jak kto woli). „Solidarność” była chrześcijańska nie tylko w sferze symboliki, nie tylko w przywiązaniu do tradycyjnej obyczajowości; była też chrześcijańska „z ducha”: z tego wyrastał zarówno jej pacyfizm, jak i specyficzny moralizatorski ton, „ethos”. Liberalny filar „S” to obrona praw człowieka i egzekwowanie swobód obywatelskich, samoorganizacja społeczna, a docelowo upodmiotowienie społeczeństwa poprzez przywrócenie mu suwerenności w państwie. Socjalistyczny był w „Solidarności” egalitaryzm i dążenie do upodmiotowienia pracy poprzez samorządność – cechy zapomniane w czasach, gdy „człowiekiem Sierpnia” okazał się być Balcerowicz. Pierwiastki narodowe wreszcie to obrona historyczno-kulturalnej tożsamości narodu i jego politycznej niepodległości; warto tu zwrócić uwagę, że „Solidarności” udała się trudna sztuka odcedzenia ksenofobii od patriotyzmu.

Leszek Kołakowski zapytał kiedyś, jak być liberalno-konserwatywnym socjalistą. Miała to być w zamierzeniu błyskotliwa prowokacja intelektualna, prowadząca wszakże do konstatacji, że twór taki w praktyce nie jest możliwy. „Solidarność”, rzec można, odpowiedziała pozytywnie – i to na skalę masową! – na pytanie postawione przez filozofa. Czyżby miała to być najwyższa synteza wszystkich wielkich idei, kończąca erę wojen między ideologiami? Tak zdawał się sugerować Wojciech Giełżyński w swej niesłusznie zapomnianej książce „Ani Wschód, ani Zachód” z 1987 r., pisząc o „zaczynie syntezy”. Do owej syntezy jednak nie doszło. Chyba najbardziej dopracowaną formułę tej ideologii zaprezentowała w latach 80. Solidarność Walcząca i jej polityczna przybudówka Wolni i Solidarni. Dziś jednak już nikt o nich nie pamięta…

Prawa polityki są bezwzględne – w miarę dojrzewania, krzepnięcia dochodzi do polaryzacji. Wchodzący w świat polityki nowi aktywiści nie zaprzątają sobie głowy tworzeniem oryginalnej ideologii (czy bodaj jej pielęgnowaniem), tylko sięgają po sprawdzone wzory, wchodzą w utarte koleiny. W rezultacie w „Solidarności” też zaczęły się krystalizować różne nurty (socjaldemokratyczny, katolicki, niepodległościowy, nacjonalpopulistyczny), ale do stanu wojennego pozostała ruchem pluralistycznym i wielonurtowym, bodaj jedynym, w którym obok trockistów działali endecy.

Nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Ale zraszanie z tego powodu łzami pożółkłych szpargałów nie ma najmniejszego sensu. Muzea są potrzebne jako punkty odniesienia, ale nie można w nich spędzać życia. „Trzeba z żywymi naprzód iść!”. Sentymentalna Panna S. była piękna nie dlatego, że w taki właśnie a nie inny zestaw idei była odziana. Fascynowała intelektualistów i porywała masy, bo była autentyczna i spontaniczna, nie zawracała sobie głowy dogmatami, wyrastała z realiów, z życia. Przyniosła niezapomniane poczucie wspólnoty, szczególnie cenne w naszych czasach atomizacji i egoizmu, w tej Nowej Epoce Lodowcowej.

komentarzy