Polak potrafi(ł)
Polak potrafi(ł)
Gdy Majakowski w jednym ze swych utworów stwierdził, że „jednostka niczym, jednostka zerem”, to palnął głupstwo wyjątkowe. Choć optyka przeciwna, absolutyzująca rolę jednostek w kształtowaniu biegu dziejów, wydaje się równie fałszywa, to jednak pojedyncza osoba może dokonać wiele. „Właściwym człowiekiem na właściwym miejscu” był bez wątpienia Franciszek Stefczyk – twórca oddolnie zorganizowanego systemu kredytowego, który bazował na drobnych oszczędnościach ludzi niezamożnych i tymże ludziom służył w potrzebie. Postać Stefczyka przypomina wydana niedawno książka Bohdana Cywińskiego pt. „Idzie o dobro wspólne…”. Dla kogoś o „obywatelskich” zainteresowaniach jest to lektura obowiązkowa.
Choć chciałoby się sprawić, aby stała się ona lekturą obowiązkową w każdej polskiej szkole. Jest to bowiem nie tylko portret mądrego, dalekowzrocznego i skutecznego społecznika, ale także opis zdrowej rzeczywistości, w której pojawiali się tacy Stefczykowie, napotykali na pomoc i zyskiwali szacunek. A przede wszystkim książka ta jest przypomnieniem Polski, która faktycznie istniała, mimo że tak niewiele dziś o tym świadczy. Mówię o Polsce ludzi zainteresowanych czymś więcej niż czubek własnego nosa i stan swego konta; o Polsce, w której społecznik nie był traktowany jak frajer lub „mąciciel”; o Polsce, w której ważniejsze było to, co i jak ktoś robi, niż z jakiego stronnictwa czy środowiska ideowego przychodzi; wreszcie o Polsce, w której wielkomiejskie i prowincjonalne elity rozumiały, że chcąc żyć w lepszym kraju, należy na to zapracować własnymi rękami i skłonić innych do podobnego wysiłku.
Stefczyk jest jednym z ludzi, którzy powinni zajmować poczesne miejsce w historii kraju, ale wskutek patologicznego biegu dziejów zostali niemal zupełnie zapomniani. Należy on do tych, którzy zrobili dla Polski naprawdę dużo, lecz dzisiaj wie o nich zaledwie garstka zawodowych historyków i pasjonatów. Chwała zatem Cywińskiemu, że przypomina postać Stefczyka i jego dzieło. „Idzie o dobro wspólne…” zostało napisane w celach właśnie popularyzatorskich – przystępnym językiem, bez popadania w drobiazgowość, z zarysowaniem szerszego tła. Nie jest to typowa biografia, raczej gawęda o człowieku i jego czasach.
Urodzony w 1861 r. Franciszek Stefczyk od młodych lat przejawiał zamiłowanie do pracy na rzecz dobra wspólnego. Po trosze wyniósł je z domu rodzinnego, po trosze tak ukształtowała go szkoła i rówieśnicy. Ale tak naprawdę trudno powiedzieć, dlaczego zamiast kariery akademickiej wybrał skromną posadę wiejskiego nauczyciela oraz podjął się przetransponowania na polski grunt doświadczeń niemieckiego spółdzielczego systemu kredytowego, autorstwa Fryderyka Raiffeisena. Może po prostu gdzieś w sercu tkwiła drobna wrażliwa struna, którą poruszał obraz „nędzy galicyjskiej”.
A nędza ta była nad wyraz dotkliwa – wieś przeraźliwie biedna, z karłowatymi gospodarstwami, z brakiem kapitału, z nieznajomością nowocześniejszych metod produkcji lub niemożnością sfinansowania ich, z systemem kredytowym opartym na lichwie i brutalnym wyzysku, z biernością i apatią stłamszonych mieszkańców. Dwudziestokilkuletni nauczyciel wiejskiej szkoły w Czernichowie szybko zrozumiał, że jeśli coś ma się zmienić na lepsze, to zamiast czekania na cud lub szermowania wielkimi hasłami, trzeba się zabrać za konkretną robotę. Idea podpatrzona w zamożnych Niemczech wydawała się na pozór absurdalna w realiach ubogiego, władanego przez zaborców regionu Polski. Otóż Stefczyk głosił, że biedni mogą liczyć przede wszystkim na siebie, a w dodatku – to już wyglądało jak majaki szaleńca – że sami mogą sfinansować poprawę własnej doli.
To, co wydawało się mrzonką, udało się dzięki determinacji i ogromnej „pracy u podstaw”. Oczywiście nie od razu i nie bez przeszkód, ale jednak Stefczyk zbudował prężną sieć instytucji kredytowych, które w znaczący sposób wsparły rozwój lokalnych społeczności. Zaczęło się od niewielkiej kasy w Czernichowie, która powstała pod koniec 1889 r., lecz szybko nastąpił żywiołowy rozwój takich inicjatyw w wielu miejscowościach Galicji. Dzięki drobnym oszczędnościom chłopów (wyrobiono nawyk, by nawet symboliczne kwoty odkładać do kasy) i wysiłkowi garstki idealistów stworzono finansowe zaplecze procesu wychodzenia z ekonomicznego dołka.
Ten sukces Cywiński tłumaczy nie tylko zapotrzebowaniem społecznym czy godną podziwu pracą pomysłodawców. Znakomita była idea: z jednej strony elitarna, z drugiej bardzo demokratyczna, a także silnie zakorzeniona w konkretnej wspólnocie. System opierał się na wzajemnym zaufaniu, bo w wiosce czy miasteczku każdy znał każdego i aby zostać członkiem kasy i uzyskać kredyt, trzeba było nie budzić zastrzeżeń u innych uczestników tego „układu”. Kasy zostały więc zabezpieczone przed oszustami czy osobami lekkomyślnymi. Z drugiej jednak strony, członkiem mógł zostać nawet ktoś bardzo ubogi, gdyż wpłaty koniecznych udziałów rozkładano takim ludziom na raty. Zamożnym zakazano nabywać więcej niż pięć udziałów, aby nie uzależnili danej kasy od swego kapitału, a przy podejmowaniu decyzji każdy członek miał tylko jeden głos. W kasach pracowano społecznie lub za niewielkie kwoty. Brali się więc za to ci, którzy chcieli działać „dla sprawy”, nie zaś karierowicze i poszukiwacze ciepłych posadek.
Z dzisiejszej perspektywy wygląda to jak utopia: groszowe oszczędności, garstka niedoświadczonych zapaleńców i niemal żadnych apanaży. A jednak zadziałało – nie w Ameryce czy innym raju na Ziemi, gdzie ponoć wszystko jest lepsze, lecz zrobili to nasi pra- i prapradziadkowie. Kasy rozwijały się błyskawicznie, ale Stefczyk rozumiał, że potrzeba im „otoczenia społecznego”. Poszedł więc za ciosem – powstała spółdzielnia spożywców, prowadząca własne sklepy, żeby można było taniej kupować produkty, a jednocześnie akumulować wydane pieniądze w lokalnej społeczności. Kolejny krok to kształcenie „swoich ludzi” do prowadzenia tego, co już powstało oraz tworzenia nowych inicjatyw. Następnie przyszła pora na skoordynowanie produkcji, aby dysponować dobrym towarem w odpowiedniej ilości – tak powstały spółdzielnie mleczarskie. W ciągu niespełna dwóch dekad stworzono system 1400 kas (niemal żadna z nich nie upadła!) liczących 145 tys. członków, a podczas prowadzenia kursów tę nieformalną „wyższą szkołę spółdzielczości” ukończyło prawie tysiąc osób, stając się kadrą całego ruchu.
Kraj był wówczas pod zaborami i choć Stefczyk działał w najbardziej znośnym z nich, to i tak poprawa doli ubogich Polaków niezbyt nurtowała austriacką administrację. Twórca kas okazał się jednak mistrzem w zjednywaniu sojuszników – wśród kleru katolickiego i prawosławnego, lokalnych elit oraz na wyższych szczeblach (m.in. wsparcie ze strony marszałka Galicji, Stanisława Badeniego) – i krok po kroku pokonywał trudności. Napotkał też krytykę w łonie „własnego” obozu – ruchu ludowego. Stefczyk sytuował się na jego prawym skrzydle, miał opinię klerykała, a przede wszystkim głosił zasadę solidaryzmu społecznego, czyli konieczność współpracy chłopów z ziemiaństwem. Nie w smak to było ludowej lewicy, stawiającej na „walkę klas”. Jednak i ona, mimo polemizowania z koncepcjami polityczno-ideowymi twórcy kas, doceniała konkretny, społeczny wymiar jego dzieła.
Cios przyszedł z innej strony. Wybuchła I wojna światowa i nastała inflacja, która „zżarła” znaczną część pieniędzy ulokowanych w kasach. To wydarzenie mogłoby zrazić wielu udziałowców do idei wspólnego gromadzenia kapitałów. Jednak członkowie kas rozumieli przyczyny problemu, a przede wszystkim ufali twórcy inicjatywy, mieli też w pamięci wcześniejsze korzyści. I kasy nie tylko przetrwały, ale masowo wzięły udział w dobrowolnym finansowaniu powstających zalążków niepodległej ojczyzny – wyłożyły kapitał na wyekwipowanie 2 tys. legionistów.
Zanim wojna się skończyła, Stefczyk przygotowywał ruch spółdzielczy do działania w wolnej Polsce, czyniąc starania na rzecz zjednoczenia inicjatyw z różnych zaborów. Po wojnie, ciesząc się autorytetem, czynił to już jako urzędnik państwowy, zajmował się także pracami nad wdrożeniem reformy rolnej. Jako człowiek niemłody, bo ponad 60-letni i mający za sobą kilka dekad ciężkiej pracy (wymagania Stefczyka wobec współpracowników i samego siebie przeszły do legendy), nie mógł angażować się w rozwój spółdzielczości tak bezpośrednio, jak niegdyś. Zamierzał skupić się na propagowaniu idei i tworzeniu zaplecza naukowego dla tego sektora. Miał to robić Spółdzielczy Instytut Naukowy, a Stefczyk objąłby katedrę spółdzielczości na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie zdążył tego uczynić – 30 czerwca 1922 r. zmarł wskutek nagłego pogorszenia stanu zdrowia po przebytej operacji usunięcia nowotworu.
Cywiński skreślił portret człowieka wybitnego, w zasadzie cały opis działań Stefczyka to wyważona, ale jednak laurka, w pełni zresztą uzasadniona. Jednak autor „Idzie o dobro wspólne…” nie oszukuje czytelników, wskazując też na fiasko projektu Stefczyka, gdy patrzeć na rzecz tylko w kategoriach wymiernych. Wojenna inflacja, jej potężniejsza powojenna powtórka i kryzys gospodarczy sprawiły, że znaczną część oszczędności udziałowców kas spółdzielczych po prostu diabli wzięli. Ale jest coś, co przetrwało z tego przedsięwzięcia – samoorganizacja wsi galicyjskiej, nauczenie chłopów wspólnej pracy i oszczędzania przyniosły w długofalowej perspektywie poprawę sytuacji. Drugi „zysk” to stworzenie kadrowego zaplecza polskiej spółdzielczości – ze „szkoły Stefczyka” wyszło bezpośrednio tysiąc ideowych fachowców, a pośrednio przynajmniej kilka razy więcej im podobnych. Ci ludzie przez całe międzywojnie tworzyli setki inicjatyw spółdzielczych, a gdy udało im się przeżyć koszmar hitleryzmu, wzięli się do pracy przy odtwarzaniu tego sektora.
Jednak o ile kryzysy gospodarcze kapitalizmu poważnie nadszarpnęły dorobek Stefczyka, o tyle powojenne realia komunizmu zniszczyły go doszczętnie – materialnie, kadrowo i ideowo. Nie tylko zepchnęły na margines i przemilczały jego dokonania, nie tylko nie pozwoliły normalnie działać autentycznym spółdzielcom, ale przede wszystkim zeszmaciły samą ideę spółdzielczości. Do dziś kojarzy się ona z sitwą cwaniaków zawiadujących blokowiskiem, z wiecznie pijanymi pracownikami GS-u, z aroganckimi ekspedientkami sklepów „Społem” itd.
I bez wątpienia rację ma Cywiński, gdy pisze w zakończeniu książki o Stefczyku: „Wiele słów, których mądrze i uczciwie używał, zostało – jemu i nam – ukradzionych przez komunistów dla nazwania ich narzędzi przemocy. Tak było z demokracją, z człowiekiem pracy, z postępem, a nawet z wolnością. Rok 1980, a potem lata późniejsze, nauczyły nas odbierać im te słowa i przywracać im ich właściwy sens. Do dziś jednak nie przywróciliśmy prawdziwego znaczenia słowom: spółdzielnia, spółdzielczość, spółdzielca. Póki tego nie zrobimy, ze Stefczykiem się nie dogadamy. Pozostaniemy ogłuszeni wcześniej usłyszanym komunistycznym kłamstwem /…/. Mijają jednak lata, a otaczająca nas i przez nas tworzona rzeczywistość coraz bardziej różni się od tego obozu, w którym osadzili nas kiedyś komuniści. Żyjemy znów w kapitalizmie. A w tej właśnie rzeczywistości, jak pisał o tym Stefczyk, koniecznie potrzebny jest i ten spółdzielczy nurt gospodarczy, »na którego dnie tkwi przykazanie ‘Kochaj bliźniego jak siebie samego’«”.
Bohdan Cywiński, Idzie o dobro wspólne… Opowieść o Franciszku Stefczyku, Fundacja na rzecz Polskich Związków Kredytowych oraz Wydawnictwo Trio, Sopot-Warszawa 2005.
www.wydawnictwotrio.pl