Solidarność: za nami czy przed nami?
Solidarność: za nami czy przed nami?
Nigdy nie zapomnę tamtych dni i nocy spędzonych w strajkujących stoczniach. To były szczególne momenty w mojej działalności zawodowej, ale i w życiu.
Przez ponad dwa tygodnie żyłem w stoczniach, spałem tam – co prawda nie na styropianie, lecz na łóżku polowym, które robotnicy oddali do mojej dyspozycji – ale właściwie nie spałem, bo dyskusje ze stoczniowcami toczyły się prawie non stop. I była to także lekcja pokory. Myślałem wówczas, że znam już Polskę i byłem przekonany, że polska klasa robotnicza była raczej apolityczna, nie bardzo się znała na sprawach świata, a tu miałem najciekawsze rozmowy, jakie kiedykolwiek toczyłem w życiu, ze wspaniałymi, inteligentnymi i świadomymi młodymi ludźmi!
Na początku było nas tylko trójka korespondentów zagranicznych: Renata Marsch z DPA, Chris Bobinski z „Financial Times” i ja. Dopiero kilka dni później pojawiły się całe ekipy z prasy światowej. My w pierwszych dniach nie mieliśmy jeszcze nawet kart prasowych, rozdawanych później, lecz jedynie stempel na przyciętym kartoniku. To nie było łatwe działanie dziennikarskie. Połączenia telefoniczne między Gdańskiem a światem były zablokowane. Musiałem więc dzień po dniu pędzić rano do Warszawy, napisać artykuł i wysłać go do Francji, aby natychmiast wracać jak szybko tylko można do Gdańska. Ale nie czuło się zmęczenia. Byłem przekonany, że jestem świadkiem nowego początku, nie tylko dla Polski, ale dla świata całego, nowego, zupełnie innego podejścia do spraw gospodarki i polityki, które wreszcie miały być oparte na szacunku dla godności człowieka!
15 sierpnia byłem w Częstochowie, aby wysłuchać kazania Prymasa Wyszyńskiego, który wspierał robotników nawołując jednocześnie do roztropności. Następnego dnia mój pierwszy faktyczny kontakt z rzeczywistością w stoczniach nastąpił przed drzwiami słynnej sali BHP. Tam ostro kłócili się Lech Wałęsa z Andrzejem Gwiazdą. Wałęsa już ogłosił zakończenie strajku. Gwiazda był wściekły, chciał oczywiście kontynuować akcję. Krzyczeli na siebie. Na szczęście w tym momencie przyjechały delegacje z innych zakładów Wybrzeża, informując o tym, że zaczęły strajki solidarnościowe. Wałęsa zrozumiał i zmienił zdanie.
Było fantastycznie obserwować jak żądania się zmieniały, stały się coraz poważniejsze, mądrzejsze, głębsze. Na początku było żądanie przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Jej wyrzucenie było ewidentną prowokacją. Decyzja była powzięta podczas nieobecności dyrektora Gniecha przez kogoś z działu kadr. Jest rzeczą fascynującą, że wydarzenia, które zmieniły świat były na początku prowokacją ubecko-partyjną. Zresztą wszystkie niepokoje społeczne w Polsce komunistycznej, i w 1970, i w 1956, i w innych przypadkach, były zainicjowane prowokacjami, oczywiście padającymi na bardzo podatny grunt. Po prostu aparat partyjny nie miał innego, demokratycznego sposobu pozbycia się rządzącego przywódcy. Tak było też w 1980 r., gdy fala strajków zaczęła się w zakładach przemysłu wojskowego w Świdniku, pod ostrą kontrolą partii i SB.
Tak samo było na Wybrzeżu. Niełatwo o tym mówić i każdy tego unika. „Solidarnościowcy” nie chcą dopuścić do świadomości, że wydarzenia, które zmieniły świat zaczęły się dziać, choćby częściowo, w efekcie ubeckiej prowokacji; z drugiej strony postkomuniści nie chcą się do niej przyznawać. Faktem jest jednak, że istniała wówczas faktyczna zbieżność interesów między Wałęsą (który utożsamiał się z protestem robotniczym) a częścią aparatu SB i partii. Ci ostatni chcieli się pozbyć Gierka i myśleli, że akcja stoczniowców do tego doprowadzi. I doprowadziła. Nie liczyli się tylko z tym, co potem nastąpiło. Tak jak wiele lat później Gorbaczow się przeliczył zgadzając się na upadek Paktu Warszawskiego i samego Związku Radzieckiego, iluzorycznie myśląc, że to jedyny sposób na ratowanie istotnej części komunistycznej władzy.
A więc pierwszym żądaniem stoczniowców było przywrócenie do pracy pani Anny. Potem domagano się wzrostu płac, o 1000 a później o 2000 złotych, następnie postulat zalegalizowania niezależnych związków zawodowych, później słynne 21 postulatów, z wołaniem o uczciwość mediów na trzecim miejscu. Od żądania związanego z konkretną sprawą przeszli najpierw do postulatów ekonomicznych, później do politycznych (wolne związki), a wreszcie było wołanie o nową cywilizację człowieka. Stoczniowcy nie byli nawet przeciwko socjalizmowi, byli zupełnie obok, gdzie indziej. Oni jako pierwsi, a może jedyni, intuicyjnie pojmowali naukę Jana Pawła II. Była pełna osmoza między nimi a papieżem. Doprowadzili do rewolucji, nie tylko nie wybijając żadnej szyby, ale modląc się na kolanach i z Matką Boską na klapie i w sercu!
Robotnicy z Gdańska czuli, że dokonują „dzieła boskiego”. Dlatego więc, jak nawoływał Ojciec Święty, nie lękali się, nie znali już strachu. Wydawało się, że nie mają najmniejszych szans, że Polska jest rządzona przez partię komunistyczną, jest częścią Paktu Warszawskiego i że tak pozostanie. A oni domagali się Polski, gdzie zatriumfują wartości chrześcijańskie, gdzie nauka społeczna papieża stanie się faktem. Działali według zasady wyrażanej przez niemieckiego pisarza Hermana Hessego: „jeżeli chcesz osiągnąć to, co możliwe musisz dążyć do niemożliwego”. Dążyli i osiągnęli, nawet jeżeli na krótko.
Właściwie – i mówię o tym z bólem – sprawa zaczęła się psuć już 23 sierpnia, wraz z przyjazdem „ekspertów”, intelektualistów warszawskich. Nie dlatego, że nie byli ludźmi godnymi szacunku i że nie chcieli dobrze. Ale myśleli już utartymi schematami, do których przywykli wiele lat temu. Nie mieli tej świeżości myślenia stoczniowców, nie mogli jak oni intuicyjnie wyczuć sensu przekazu papieskiego. Od momentu, kiedy wzięli rzeczy w swoje ręce, sprawy zaczęły wracać jakby do „normy”, na utarte szlaki, niezwykłość wybuchu robotników zaczęła gasnąć. Poza tym, jak uczciwie opisała to Jadwiga Staniszkis, negocjacje zaczęły się toczyć wówczas już między „kolegami”, którymi byli eksperci z obu stron, rządowej i strajkującej. To był już przedsmak późniejszych negocjacji Okrągłego Stołu. Świeżość i niezwykłość akcji robotniczej została więc bardzo szybko jeżeli nie zdradzona, to przynajmniej zagubiona.
Mimo to program pierwszego zjazdu „Solidarności” w 1981 r. był jeszcze oryginalny i pryncypialny. Zgadzam się, ale tylko częściowo, z oceną Jana Skórzyńskiego, który pisze („Rzeczpospolita” z 30-31 lipca 2005 r.), że Samorządna Rzeczpospolita, o którą w tamtym programie chodziło, „miała wiele wspólnego z socjalistycznymi utopiami, znacznie mniej z modelem wolnorynkowej, zachodniej demokracji”. I tak, i nie. Tak mogli sądzić „doradcy”, myślący tradycyjnie, ale nie robotnicy. Jasne, że nie chcieli kapitalizmu zachodniego, ale na dobrą sprawę o socjalizmie właściwie przestali myśleć.
Byli już w pełnej osmozie z Janem Pawłem, który pisał w encyklice „Sollicitudo rei socialis”, że społeczna nauka Kościoła „jest krytyczna zarówno wobec kapitalizmu, jak i wobec kolektywizmu marksistowskiego. Rozpatrując bowiem rzecz z punktu widzenia rozwoju, trudno nie postawić pytania, jak i na ile oba systemy są zdolne do przemian i odnowy, tak aby ułatwić lub popierać prawdziwy i integralny rozwój człowieka i ludów we współczesnym świecie”. Tak jak papież napisze później („Centesimus Annus”), wyczuli już, że „nie do przyjęcia jest twierdzenie, jakoby po klęsce socjalizmu realnego, kapitalizm pozostał jedynym modelem organizacji gospodarczej”, zwłaszcza, że „niedostatki kapitalizmu w dziedzinie humanitarnej, prowadzącej do dominacji rzeczy nad ludźmi, bynajmniej nie zanikły”. W rzeczy samej, robotnicy od samego początku wiedzieli, w odróżnieniu od swoich doradców, że należy w ogóle przestać myśleć kategoriami typu „socjalizm – kapitalizm”, że należy wreszcie myśleć i działać na innej płaszczyźnie, gdzie alfą i omegą, początkiem i końcem, musi być po prostu dążenie do szacunku dla godności osoby ludzkiej, co wymaga i afirmacji zasad moralnych, i sprawiedliwości społecznej (co ludzie małej wiary i rozumu nazywają tendencjami raz „lewicowymi” a drugi „prawicowymi”). Jak pisał Jan Paweł II w „Sollicitudo rei socialis”: „nauka społeczna Kościoła nie jest jakąś »trzecią drogą« między liberalnym kapitalizmem i marksistowskim kolektywizmem, ani jakąś możliwą alternatywą innych, nie tak radykalnie przeciwstawnych wobec siebie rozwiązań: stanowi ona kategorię niezależną”.
Do takiego świata człowieka dążyli ludzie Sierpnia. Co mieliśmy potem? Wiadomo: stan wojenny, ponure lata i Okrągły Stół. Moment przełomowy, ale niejednoznaczny. Kompromis (a w każdym kompromisie jest trochę kompromitacji) między „Solidarnością” a komunizmem. Dramatem jest, że na pewno nie było innej drogi do demokracji, a jednocześnie ta droga nosiła w sobie wszelkie zalążki przyszłych ułomności i upadków. Niestety demokracja przyszła do Polski nie wtedy, gdy o to walczyła, ale kiedy „Solidarność” była mocno osłabiona. Nie była w żadnym wypadku zwycięstwem opozycji (nie warto utrzymywać na ten temat fałszywej legendy), lecz „podarunkiem” skończonego i wykończonego systemu, który wręcz implodował.
„Solidarność” zwyciężyła nie odniósłszy zwycięstwa. Pozwoliła postkomunistom kontrolować (jak mamy dziś) 2/3 nowego biznesu i połowę administracji. Robak był od początku w jabłku. Z drugiej jednak strony Polska otrzymała 15 lat imponującego rozwoju i stała się uznaną demokracją, ważnym krajem Unii Europejskiej. Skok przełomowy, którego znaczenia i wartości nikt nie kwestionuje. A jednak!
A jednak niewiele zostało z ideałów Sierpnia. I stało się tak przy walnym udziale Zachodu. Pamiętam szokującą rozmowę, którą przeprowadziłem w 1991 r. z ważną osobistością z Europy Zachodniej. Człowiek ten bez zażenowania powiedział mi już wtedy: „Czas aby Polacy skończyli z tą »Solidarnością«! Wspieraliśmy ten ruch, bo to była skuteczna broń w walce z komunizmem, ale bądźmy poważni, to nie ma już racji bytu!”. Właściwie – i chyba słusznie – Zachód był tak samo przerażony ideałami Sierpnia, jak komuniści…
Zamiast gospodarki i polityki opartej na szacunku dla godności człowieka mieliśmy i mamy więc cywilizację konsumeryzmu, materializmu, hedonizmu i zagubienia. Mamy postęp materialny, ale coraz większe nierówności społeczne. Mamy 15% zamożnych i połowę rodzin żyjących poniżej minimum socjalnego. Mamy plagę 20% bezrobocia. Mamy najlepsze fabryki sprzedane potentatom z Zachodu, mamy banki i media pod kontrolą kapitału zagranicznego. Mamy wszechogarniającą korupcję. Czy tego chcieli wspaniali stoczniowcy Gdańska i Szczecina?
Ale czy to już koniec? Przemawiając w Sejmie w 1999 r., Ojciec Święty podkreślił, że owszem należy „podziękować Bogu za zmiany, które nastąpiły w Polsce /…/ w imieniu wolności i solidarności”, ale zaraz dodał: „zasady moralne tych walk [o wolność] muszą NADAL inspirować życie polityczne, tak aby demokracja została ugruntowana na mocnych wartościach moralnych, jak rodzina, życie ludzkie, praca, oświata, troska o najsłabszych”. Papież w tym samym przemówieniu powiedział też, że pamięć o etosie „Solidarności”, „winna DZIŚ oddziaływać w większym stopniu na jakość polskiego życia zbiorowego, na styl uprawiania polityki czy jakiejkolwiek działalności publicznej”. A więc program mamy. I to program na przyszłość! „Solidarność” bowiem nie jest za nami. Jest przed nami!
Nie wątpię, że tak samo jak ongiś „Solidarność” rozprawiła się z nieludzkim materializmem komunistycznym, tak samo „Solidarność” jutro rozprawi się z nieludzkim materializmem neoliberalnym. Ta walka nas czeka.
Polska przecież wyznaczyła nowe drogi rozwoju dla całego świata, i poprzez ideały Sierpnia, i poprzez naukę Jana Pawła II, obie nierozerwalnie połączone. Czas aby na nowo Polska stała się Polską, czyli przykładem i inspiracją dla świata, świata, który coraz bardziej odczuwa potrzebę, głód cywilizacji człowieka, cywilizacji solidarności, cywilizacji miłości. Utopia? Tak, ale nie bardziej niż utopią była walka stoczniowców pewnego upalnego sierpnia 25 lat temu.