W drodze po sprawiedliwość

·

W drodze po sprawiedliwość

·

W dobrze funkcjonującym państwie pracownik, którego prawa są łamane przez pracodawcę, powinien otrzymać stosowną pomoc od instytucji publicznych. Jak to wygląda w Polsce, w której wedle liberalnych mediów, polityków i liderów biznesu związki zawodowe są wszechmocne, a pracownicy nietykalni?

Liczby nie kłamią

Podstawową instytucją mającą za zadanie obronę pracownika, którego prawa są łamane, jest Państwowa Inspekcja Pracy. To organ powołany do sprawowania nadzoru i kontroli przestrzegania prawa pracy, w szczególności przepisów i zasad bezpieczeństwa i higieny pracy, a także przepisów dotyczących legalności zatrudnienia i innej pracy zarobkowej. Jeśli pracodawca np. nie wypłaca pensji czy nie przestrzega przepisów o czasie pracy, pracownik (także były pracownik) może złożyć skargę, osobiście lub za pośrednictwem poczty czy e-maila, w okręgowym inspektoracie pracy lub w jednym z jego oddziałów terenowych.

Inspektorzy pracy prowadzą co roku ok. 90 tys. kontroli w całym kraju. W 2012 r. wpłynęło do PIP niemal 44,3 tys. skarg, w których zgłaszający wskazali łącznie 95,4 tys. problemów wymagających interwencji inspekcji. Ponad połowę z nich stanowiły kwestie związane z nawiązywaniem i rozwiązywaniem stosunku pracy oraz z wynagrodzeniem za pracę i innymi świadczeniami (niewypłacanie lub nieprawidłowe i nieterminowe wypłacanie wynagrodzenia, w tym za pracę w godzinach nadliczbowych). Do głównych grzechów polskich pracodawców należy również zatrudnianie na umowy o dzieło i zlecenie zamiast na umowy o pracę oraz nieprzestrzeganie czasu pracy.

Niestety z roku na rok jest coraz gorzej. W 2010 r. nieprawidłowości stwierdzono u 47% skontrolowanych pracodawców, w 2011 r. u 50%, a rok później było to już 52%. W 2012 r. inspektorzy pracy ujawnili łącznie 86,6 tys. wykroczeń przeciwko prawom pracownika. Na sprawców wykroczeń nałożyli 18,9 tys. mandatów karnych na kwotę 22,5 mln zł oraz skierowali 3800 wniosków do sądu o ukaranie. W ponad 15 tys. przypadków za wystarczające uznali zastosowanie środków oddziaływania wychowawczego. Wydali ponad 10,1 tys. decyzji nakazujących natychmiastową wypłatę zaległych należności na łączną kwotę aż ponad 230 mln zł. Ponadto skierowali w wystąpieniach 33,8 tys. wniosków w sprawach płacowych. Rozpatrując wnioski inspektorów pracy, sądy orzekły grzywny w łącznej wysokości 7,2 mln zł wobec ponad 3,3 tys. sprawców wykroczeń. Do prokuratury skierowanych zostało 987 zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. W większości dotyczyły one udaremniania lub utrudniania inspektorom wykonywania czynności służbowych oraz złośliwego lub uporczywego naruszania praw pracowniczych.

Państwowa Inspekcja Pracy przekonuje, że kontrole przynoszą co roku wymierne efekty i na potwierdzenie podaje konkretne liczby. Działania kontrolno-nadzorcze Państwowej Inspekcji Pracy w roku sprawozdawczym doprowadziły do likwidacji bezpośrednich zagrożeń dla życia i zdrowia ponad 66 tys. pracowników. Pracodawcy wyeliminowali różnego rodzaju nieprawidłowości z zakresu legalności zatrudnienia w odniesieniu do 107 tys. pracujących. 5400 osób będących stronami umów cywilno-prawnych oraz 3,7 tys. osób pracujących bez żadnej umowy uzyskało potwierdzenie na piśmie istnienia stosunku pracy. Ponad 7 tys. pracowników różnych branż wykorzystało zaległe urlopy wypoczynkowe. Inspektorzy pracy wyegzekwowali dla ok. 119 tysięcy pracowników przysługujące im wynagrodzenia i inne świadczenia ze stosunku pracy na łączną kwotę 102 mln zł. Wyeliminowano liczne nieprawidłowości związane z zatrudnianiem w godzinach nadliczbowych – w odniesieniu do 6,6 tys. pracowników. Dla 22,6 tys. zatrudnionych została założona ewidencja czasu pracy, a w odniesieniu do 67 tys. pracowników – skorygowano jej zapisy, co przyczyniło się do wypłaty należności, których pracownicy zostali bezpodstawnie pozbawieni – czytamy w komunikacie PIP. Instytucja stwierdza również, że co roku zwiększa się liczba pracodawców przyłapanych na zatrudnianiu na tzw. umowy śmieciowe pomimo spełnienia warunków powstania stosunku pracy. W 2010 r. zakwestionowano 10% tego typu umów, w 2011 r. 13%, a rok później już 16%.

W 2012 r. skarg, które wpłynęły do Państwowej Inspekcji Pracy, było o 6% więcej niż w roku ubiegłym. Pokazuje to, że problem nieprzestrzegania przepisów kodeksu pracy przez pracodawców narasta. Większa liczba skarg skutkuje również wzrostem ilości spraw prowadzonych w sądach. Ile z nich jest pozytywnie rozpatrywanych przez sąd, a ile umarzanych? Według danych Ministerstwa Sprawiedliwości zgromadzonych na podstawie ewidencji z zakresu prawa pracy w pierwszej instancji w Sądach Rejonowych w 2012 r. ze wszystkich spraw, które zgłoszono, 20 138 uwzględniono w całości lub w części, a 9192 oddalono. Aż 20 788 umorzono, a 67185 odroczono. To może niepokoić, szczególnie że większość z tych spraw kierowana jest do sądu przez pracowników, a nie pracodawców.

Jeszcze bardziej wnikliwa w tej materii jest publikacja Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego pod redakcją Moniki Wieczorek i Katarzyny Bogatko – „Prawo antydyskryminacyjne w praktyce sądowej – raport z monitoringu”. Autorki zbadały akta sądowe w 22 sądach rejonowych, 17 sądach okręgowych oraz 3 sądach apelacyjnych. Wśród orzeczeń z lat 2004–2011, które zostały poddane monitoringowi i dotyczą spraw z zakresu prawa pracy, 38,89% zakończyło się w pierwszej instancji, a 59,26% w drugiej. Większość wyroków, które zapadły w I instancji (64,82%), to wyroki oddalające powództwa z tytułu naruszenia zasady równego traktowania. Jedynie 28,70% stanowiły wyroki zasądzające, a 6,48% wyroki częściowo zasądzające roszczenie. Tylko trochę lepiej wygląda to w przypadku wyroków II instancji: gdy pozwany pracodawca zaskarżył wyrok, 47,61% tego typu apelacji było oddalanych w całości, 33,33% zostało uwzględnionych, a 19,06% kierowanych do ponownego rozpatrzenia. Sytuacja pracownika, który chce walczyć o swoje prawa w polskim sądzie, jest więc naprawdę bardzo trudna.

Potwierdzają to również statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości dotyczące czasu trwania postępowania spraw z zakresu prawa pracy w polskich sądach w 2012 r. Sprawy w sądach apelacyjnych trwały średnio 4,27 miesiąca. Dla porównania: rok wcześniej wskaźnik ten był niższy i wynosił 3,53 miesiąca. W sądach okręgowych sprawy apelacyjne z zakresu prawa pracy w 2012 r. trwały średnio 2,38 miesiąca, a w 2011 r. 1,85 miesiąca. Dłużej trzeba czekać na zakończenie postępowania we wszystkich sprawach z zakresu prawa pracy w sądach okręgowych. W 2012 r. wskaźnik wynosił aż 7,74 miesiąca, a w 2011 r. 7,23 miesiąca. Najdłużej, bo średnio 9,91 miesiąca, rozpatrywane były w 2012 r. sprawy z zakresu prawa pracy w sądach okręgowych od dnia pierwszej rejestracji w sądzie I instancji do dnia wydania orzeczenia II instancji. Sytuacja osób, które decydują się na pozwy, jest zróżnicowana w zależności od miejsca zamieszkania. Na czele niechlubnej listy znajdują się Łódź (18,10 miesiąca w 2012 r.) oraz Warszawa (17,88 miesiąca w 2012 r.). Statystyki potwierdzają, że to właśnie pracownicy ze stolicy muszą czekać najdłużej na zakończenie spraw z zakresu prawa pracy. W 2012 r. było to 7,23 miesiąca w przypadku spraw apelacyjnych w sądach apelacyjnych, 4,55 w przypadku spraw apelacyjnych w sądach okręgowych i 12,62 miesiąca w przypadku wszystkich spraw z zakresu prawa pracy w sądach okręgowych. Ogólnie rzecz biorąc, czas trwania postępowań dotyczących spraw z zakresu prawa pracy zwiększa się w skali całego kraju. Ponadto wciąż istnieje liczna grupa osób pokrzywdzonych, które muszą czekać na wyroki sądów nie kilka, a kilkanaście miesięcy lub nawet lata. Statystyki Ministerstwa Sprawiedliwości jasno wskazują, że dotyczy to coraz większej liczby obywateli.

Podsumowując zebrane dane – pracodawcy dopuszczają się wielu nadużyć w stosunku do pracowników. Nieprzestrzeganie przepisów kodeksu pracy jest zjawiskiem coraz częstszym w polskich firmach. Osoby, które kierują sprawy do sądów, są w ciężkiej sytuacji, ponieważ duża część postępowań jest umarzana, a do tego trwają one z roku na rok coraz dłużej.

Prawo a bolesna rzeczywistość

O wiele bardziej niepokojące i wymowne od samych liczb są relacje osób, które na własnej skórze doświadczyły złego traktowania ze strony pracodawców, a pomimo to nie mogły liczyć na pomoc ze strony aparatu państwa. W Polsce często prawo pisane jest fikcją.

Boleśnie przekonał się o tym Zbigniew Bąkowski. Mój rozmówca obecnie jest dyrektorem Biura Interwencji Obywatelskiej w Gdańsku, ale jeszcze w 2011 r. pracował w prywatnej firmie jako dyrektor ds. logistyki. – Byłem zszokowany tym, co mnie spotkało. Zostałem wyrzucony z pracy w momencie, gdy brakowało mi tylko dwóch miesięcy do tzw. okresu ochronnego, który według przepisów kodeksu pracy nie pozwala zwolnić pracownika przed emeryturą. Zwolniono mnie dyscyplinarnie z kompletnie błahych i naciąganych powodów. Dodam, że tak naprawdę pozbawiono mnie pracy nielegalnie, gdyż trzymiesięczny okres wypowiedzenia pokrył się częściowo z okresem ochronnym – opowiada. Odwołał się do sądu pracy, licząc, że sprawa bardzo szybko zostanie rozstrzygnięta na jego korzyść. Czekała go jednak bardzo niemiła niespodzianka. – Już na samym początku, podczas pierwszej rozprawy, sędzia na mnie nakrzyczała. Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale tak właśnie się stało. Miała chyba do mnie pretensje, że w ogóle zdecydowałem się na skierowanie sprawy do sądu i używała sformułowań typu „co ja sobie wyobrażam?” i „czy naprawdę myślę, że mogę wygrać?”. Ponadto obrońca firmy złożył takie wyjaśnienia, które absolutnie nie powinny zostać przyjęte. Po jakimś czasie sędzia bez ogródek przyznała, że dla mnie jedynym wyjściem jest pójście na ugodę, ponieważ sprawa może toczyć się przez 2–3 lata, a i tak jest mała szansa na wygraną, bo „po tylu latach nie ma co liczyć na przywrócenie do pracy”. Nie chciałem umrzeć z głodu, więc musiałem zgodzić się na ten zgniły kompromis. Zamienili mi zwykłe zwolnienie na zwolnienie z winy zakładu i przyznali trzymiesięczne odszkodowanie. A ja stałem się osobą bezrobotną. Z tego co mi wiadomo, mój przypadek nie jest odosobniony. Firmy bardzo często liczą na to, że pracownik zmuszony ciężką sytuacją ekonomiczną podda się i pójdzie na ugodę. Dodatkowo firmy współpracują z kancelariami prawnymi, które specjalizują się w doradzaniu im, jak pozbywać się pracowników. Do tego dochodzi jeszcze niekompetencja sędziów. W mojej opinii ze swoich obowiązków bardzo często nie wywiązują się też Okręgowe Inspektoraty Pracy. Gdy zgłosiłem swoją sprawę do Państwowej Inspekcji Pracy, usłyszałem, że ich jako instytucję nie obchodzi tryb zwolnienia pracownika, a jedynie przestrzeganie regulaminu i przepisów z zakresu bezpieczeństwa i higieny pracy. To chyba nie wymaga komentarza. Można więc powiedzieć, że przepisy prawa pracy w zderzeniu z rzeczywistością są martwe – podsumowuje Zbigniew Bąkowski.

Innym wymownym przykładem jest historia dwóch pracowników firmy ochroniarskiej Dozorbud. Grzegorz Ilnicki, prawnik ze związku zawodowego Konfederacja Pracy, który bronił pracowników przed sądem pracy, opowiada: W kwietniu zakończył się proces, w którym domagaliśmy się od sądu ustalenia istnienia stosunku pracy dla pana Czesława, byłego pracownika Dozorbudu, który był zatrudniony przez trzy lata na umowie śmieciowej, bo jako osobie pełnosprawnej firma odmówiła podpisania umowy o pracę. Ponadto żeby zarobić 1500 zł brutto, musiał pracować ok. 240 godzin miesięcznie. Gdański sąd rejonowy przyznał mu ponad 40 tys. zł zaległego wynagrodzenia wraz z nadgodzinami oraz ekwiwalent za urlop, na którym nigdy nie był. Sędzia uznała, że w takiej sytuacji powinny być stosowane przepisy prawa pracy, a nie kodeksu cywilnego – tłumaczy Ilnicki. Byłaby to świetna wiadomość, gdyby nie to, że… Jarosław Wawro, inny pracownik firmy Dozorbud, który również walczył o ustalenie stosunku pracy, w tym samym sądzie usłyszał całkowicie odmienny wyrok. Prowadząca sprawę sędzia nie uznała naszych racji, składanych dowodów i argumentów, że pan Jarek nie był zleceniobiorcą, tylko w świetle prawa pracownikiem, któremu przysługuje umowa o pracę. Sędzia powiedziała, że pracownik podpisał umowę cywilnoprawną świadomie, a „w gospodarce rynkowej każdy powinien brać odpowiedzialność za siebie”. Dodała również, że umowa-zlecenie była korzystna zarówno dla pracodawcy, jak i pracownika, który miał źródło dochodu i nie musiał być bezrobotnym. To kuriozalne uzasadnienie i dlatego postanowiliśmy złożyć skargę kasacyjną – dodaje mój rozmówca.

Ilnicki uważa, że pracownicy w sądach często spotykają się z brakiem zrozumienia. – Sądy coraz częściej przyznają rację pracodawcom, a nie pracownikom, nawet w sytuacji, gdy wina leży ewidentnie po stronie tych, którzy zatrudniają. Jest to zarówno skutek postępującej liberalizacji prawa pracy, jak i specyficznego sposobu myślenia wielu polskich sędziów. Ponadto bardzo często bywa tak, że sprawy w sądach pracy ciągną się latami. Procesy pana Czesława i pana Jarka zakończyły się po dwóch latach. To zdecydowanie za długo. Sprawy związane z kodeksem pracy nie mogą być traktowane jak te dotyczące prawa karnego i nie powinny nie powinny toczyć się tak długo. Negatywny wpływ na długość postępowań miała decyzja Krzysztofa Kwiatkowskiego, byłego ministra sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska, który zlikwidował ponad 70 sądów pracy. To właśnie z tego powodu sprawy toczą się latami, a osoby, które się sądzą, muszą pokonywać sporą trasę, żeby dotrzeć na rozprawę, bo sądy rejonowe znajdujące się w pobliżu ich miejscowości już nie istnieją – twierdzi Ilnicki. Podobnie jak mój poprzedni rozmówca, również on ma wiele zastrzeżeń do Państwowej Inspekcji Pracy. – Okręgowe inspektoraty bardzo rzadko zajmują się sprawami dotyczącymi ustalenia stosunku pracy. A tu przecież chodzi o ludzkie zdrowie, a nawet życie. Mężczyzna, który w Gdańsku był zatrudniony jako sprzątacz, zmarł w trakcie wykonywania swojej pracy. Pracował na „śmieciówce” i nie miał stosownych badań lekarskich, które są wymagane w przypadku podpisania umowy o pracę. Gdyby wcześniej przeszedł badania, byłaby szansa, że lekarz nie dopuści go do wyczerpującej pracy fizycznej. Może nie doszłoby do tej tragedii – wyjaśnia.

Ilnicki reprezentował w sądzie również kobiety, które spotkały represje za przynależność związkową w gdyńskiej firmie odzieżowej Bell. Jedną z nich była Izabella Klimkiewicz. – Pracowałam w sklepie należącym do firmy Bell jako sprzedawca. Zaczęło się od tego, że pracodawca nie przestrzegał regulaminowego czasu pracy. Pracowaliśmy ponad siły, po kilkanaście godzin dziennie – również w soboty i niedziele. Mieliśmy tylko dwa dni wolnego w miesiącu. W październiku 2010 r. koleżanki zdecydowały się na założenie związku zawodowego. W grudniu 2010 r. postanowiłam przystąpić do niego. Domagałyśmy się zaległych pieniędzy za nadgodziny, ale dostałyśmy tylko jakieś „ochłapy”. Z biegiem czasu sytuacja pogarszała się. Ponieważ w sklepie była duża rotacja personelu, zatrudniono nową kierownik, która nie miała doświadczenia w pracy na takim stanowisku. Wpisywała nam do grafiku bardzo dużą liczbę godzin. W zasadzie mieliśmy dwa grafiki: ten oficjalny dla Państwowej Inspekcji Pracy oraz nieoficjalny, niekorzystny dla nas. Gdy poprosiłyśmy prezes zarządu Teresę Zalewską o godne traktowanie, w odpowiedzi ona obrzuciła nas wyzwiskami – relacjonuje pani Izabella.

Kobiety były zmuszone do wysłuchiwania obelg również z powodu swojej przynależności związkowej. Padły takie sformułowania jak Nogi z d… powyrywam tym, które wstąpiły albo Kręcicie na siebie bat. Po pewnym czasie pracownice – Izabella Klimkiewicz i pani Danuta – dostały wypowiedzenie. Ich pełnomocnik Grzegorz Ilnicki skierował sprawę do sądu pracy, który przyznał Izabelli Klimkiewicz 4800 zł odszkodowania za nieuzasadnione zwolnienie. Odszkodowanie za dyskryminację w miejscu pracy zostało zasądzone także dla pani Danuty, ale po odliczeniu kosztów procesu, który trwał dwa lata, wyniosło ono zaledwie nieco ponad 1000 zł. Sędzia uznała, że pani Danuta była dyskryminowana przez pracodawcę, ale niestety oddaliła powództwo w tej części, w której dotyczyło ono odszkodowania za nieuzasadnione zwolnienie kobiety, tłumacząc, że jej miejsce pracy zostało zlikwidowane wraz ze sklepem, w którym była zatrudniona. Z tym orzeczeniem nie zgadza się Ilnicki, który wyjaśnia, że sklep został jedynie przeniesiony na inne piętro w galerii handlowej, a propozycję pracy tam dostały jedynie te pracownice, które nie należały do związku zawodowego.

Izabella Klimkiewicz dodaje, że szukając pracy w wielu sieciach handlowych, spotykała się z przypadkami nieprzestrzegania czasu pracy. Kiedyś znalazłam ofertę, w której było napisane, że jeden z supermarketów szuka kasjerów i praca ma być wykonywana od poniedziałku do piątku w wymiarze 8 godzin. Po przyjściu na rozmowę kwalifikacyjną okazało się jednak, że trzeba pracować po 11–12 godzin dziennie, również w soboty i niedziele, a jeden dzień wolny przysługuje tylko co dwa tygodnie. Sieci handlowe nagminnie omijają prawo, fałszując ewidencję czasu pracy. Tylko że ktoś na to pozwala. Państwowa Inspekcja Pracy częściej powinna przeprowadzać kontrole, żeby wyeliminować patologie – argumentuje. Wśród moich rozmówców przewija się opinia, że przepisy, nawet jeśli dobre, nie są przestrzegane, a instytucje państwowe nie zawsze stoją na wysokości zadania w kwestii egzekwowania tych praw.

O tym, że praca w sieciach handlowych nie wychodzi pracownikom na zdrowie, przekonała się boleśnie Ilona Szymanek, która była zatrudniona w „Biedronce” we Wrocławiu. – W 2006 roku miałam wypadek w pracy. Na skutek dźwigania przeze mnie ciężarów nastąpiło przeciążenie i uszkodzenie kręgosłupa. Ze sklepu zabrało mnie do szpitala pogotowie, a tam przeprowadzono natychmiastową operację. W zakładzie miało miejsce nagminne łamanie praw pracowniczych – bardzo duża liczba nadgodzin, fałszowanie ewidencji pracy i nieprzestrzeganie przepisów BHP. Zdecydowałam się wytoczyć proces firmie Jeronimo Martins. Wyrok w pierwszej instancji był dla mnie korzystny. Dostałam odszkodowanie oraz rentę wyrównawczą. Niestety firma zaczęła się odwoływać od tego wyroku. Powoływani są ciągle nowi świadkowie, proces trwa już od siedmiu lat i myślę, że to celowy zabieg mojego byłego pracodawcy. Chcą przedłużać postępowanie w nieskończoność, a ja, jako osoba niepełnosprawna, nie mogę teraz znaleźć pracy – powiedziała.

Pani Ilona otrzymała pomoc prawną od Stowarzyszenia Poszkodowanych Przez Sieci Handlowe „Biedronka”. Organizacja ta zrzesza obywateli, który czują się skrzywdzeni przez portugalską „sieciówkę”. – Stowarzyszenie założyło kilku właścicieli małych firm, które zostały oszukane przez Jeronimo Martins. Moja firma zbankrutowała na skutek działań „Biedronki”. Po jakimś czasie zaczęli się jednak do nas zgłaszać pracownicy najemni, którzy czuli się pokrzywdzeni przez „Biedronkę”. To nas zainspirowało do utworzenia sekcji pracowniczej w stowarzyszeniu – opowiada Edward Gollent ze Stowarzyszenia Poszkodowanych Przez Sieci Handlowe „Biedronka”. Lista przewinień tej firmy jest bardzo długa – od mobbingu czy zatrudniania pracowników bez badań lekarskich do zmuszania do pracy w nadgodzinach bez umieszczania ich w ewidencji czasu pracy. Dzięki takim praktykom „Biedronka” ma zaległości finansowe wobec pracowników sięgające kwoty 125 mln zł. My oczywiście pomagamy tym ludziom, zapewniamy wsparcie prawne. Obecnie przygotowujemy proces zbiorowy, w którym będziemy się starać o zadośćuczynienie dla ok. 40 pracowników. Wiele razy mówiłem o tych nadużyciach w mediach, za co Jeronimo Martins podało mnie do sądu. Przegrali jednak proces. Na potrzeby tej rozprawy sąd przesłuchał ok. 100 pracowników i jednoznacznie potwierdził, że wyzysk stosowany przez „Biedronkę” był planowy – dodaje pan Edward.

Niech prawo działa

Co należałoby zrobić, żeby usprawnić funkcjonowanie instytucji państwowych, tak aby mogły one w sposób bardziej efektywny i skuteczny egzekwować przepisy prawa pracy? W piśmie wystosowanym w czerwcu bieżącego roku przez Główną Inspektor Pracy Iwonę Hickiewicz do Ministra Pracy i Polityki Społecznej Władysława Kosiniaka-Kamysza zaproponowano kilka rozwiązań legislacyjnych, które mogłyby ukrócić nieprawidłowości na rynku pracy i pozwoliły inspektorom pracy skuteczniej interweniować. Hickiewicz przyznaje, że niewielka wysokość kar nakładanych przez Państwową Inspekcję Pracy na podmioty powierzające innym osobom pracę w sposób nielegalny nie stanowi dostatecznego hamulca naruszania przepisów w tym zakresie. PIP proponuje nowelizację kodeksu pracy, która ma polegać na wprowadzeniu wymogu zawarcia umowy o pracę na piśmie przed dopuszczeniem do pracy oraz nowelizację ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, wprowadzającą obowiązek zgłoszenia osób zatrudnionych lub wykonujących inną pracę zarobkową do ubezpieczeń społecznych przed rozpoczęciem pracy.

W opinii Hickiewicz brak tych rozwiązań sprzyja patologiom na rynku pracy, a ich przeforsowanie ograniczy proceder zatrudniania „na czarno”, gdyż obecnie inspektorzy, którzy zwracają uwagę pracodawcom na brak podpisanej umowy z pracownikiem, bardzo często uzyskują odpowiedź, że pracownik pracuje od dzisiaj, choć w rzeczywistości jest zatrudniony od dłuższego czasu. Pracodawca może się tak tłumaczyć, gdyż prawo obecnie nakłada na niego obowiązek podpisania umowy w dniu rozpoczęcia pracy, a nie przed zatrudnieniem. Ponadto podmiot zatrudniający jest obecnie zobowiązany do zgłoszenia ZUS-owi osoby podlegającej temu obowiązkowi w terminie do 7 dni od daty powstania obowiązku ubezpieczenia. Państwowa Inspekcja Pracy chce to zmienić, ale póki co pismo nie spotkało się z żadną odpowiedzią ministra.

O rozwiązaniach, które mogłyby polepszyć sytuację pracowników, rozmawiałem również z Waldemarem Bartoszem, przewodniczącym NSZZ „Solidarność” w woj. świętokrzyskim. – Najpierw muszę wskazać główne bariery. Niestety przeciętny pracownik, jeśli nie korzysta z pomocy organizacji lub związków zawodowych, praktycznie nie ma możliwości dochodzenia swoich praw. Prawo bywa bardzo skomplikowane i czasem nawet nasi związkowi prawnicy zastanawiają się, czy dana sprawa podlega pod prawo pracy, czy pod ustawę o ubezpieczeniach społecznych, a może pod prawo cywilne lub kodeks karny… Zwykły obywatel nie ma szans połapania się w tych zawiłościach. Ponadto do niedawna większość spraw pracowniczych nie była obarczona kosztami sądowymi, lecz niestety już tak nie jest. Wiadomo przecież, że pracownik, któremu pracodawca od dłuższego czasu nie płaci, nie będzie miał pieniędzy na pokrycie kosztów procesu. Nawet te 200–300 zł dla kogoś, kto jest bezrobotny, będzie dużą sumą. Jednym z postulatów „Solidarności”, składanych do Sejmu, jest zwolnienie spraw pracowniczych z jakichkolwiek opłat sądowych. Tak było jeszcze w latach 90. i do tego trzeba powrócić. Poza tym domagamy się, żeby sprawy pracownicze były rozstrzygane tylko w sądzie pracy, a nie – jak to się dzieje obecnie – w wielu sądach, co skutkuje dezorientacją obywateli. Takie rozwiązanie zastosowano w innych krajach europejskich i świetnie się tam sprawdza. Dodatkowo obecnie w sytuacji, gdy pracodawca został przyłapany przez inspektorów na zatrudnianiu pracownika na umowę-zlecenie, a jego charakter pracy wskazuje, że należy mu się umowa o pracę, ewentualny nakaz inspektora w sprawie zamiany stosunku pracy spotyka się niejednokrotnie z brakiem jakichkolwiek czynności ze strony kontrolowanego podmiotu. Uważamy, że decyzje inspektorów powinny mieć charakter wiążący, tak jak decyzje sądu, a pracodawca mógłby się od nich odwoływać. Sam mandat dla firm jest zwykle karą mało dotkliwą. Chcemy również, żeby w procesach to nie pracownik, a Państwowa Inspekcja Pracy była stroną, gdyż osoby zatrudnione często są pod presją pracodawców i boją się, iż dochodzenie spraw w sądzie skończy się zwolnieniem – mówi Waldemar Bartosz.

Mój rozmówca zwraca również uwagę, że obecnie związki zawodowe nie mogą chronić niektórych pracowników. – Osoba zatrudniona na umowie cywilnoprawnej nie podlega ochronie związków zawodowych i nie ma możliwości zapisywania się do nich. Zaskarżyliśmy ten przepis do Międzynarodowej Organizacji Pracy, która zaleciła polskiemu rządowi zmianę prawa w tym zakresie. MOP stwierdził słusznie, że pracownicy, którzy nie mają umów o pracę, są w Polsce dyskryminowani. I chociaż zalecenie miało miejsce, to rząd w żaden sposób nie zareagował. W naszym przekonaniu należy zastanowić się nad wzmocnieniem zaleceń MOP-u, aby obligowały one rządy do konkretnych działań w zakresie zmiany prawa. Zdajemy sobie również sprawę z tego, że w związku z mentalnością sędziów większość wyroków w sądach zapada na niekorzyść pracowników. Tego już jednak żadne prawo nie zmieni. Musimy walczyć o to, żeby w Polsce zmienić sposób postrzegania spraw pracowniczych. Są one przecież elementem praw człowieka. Tymczasem wielu Polaków traktuje prawa pracownicze jako przywileje. To należy zmienić i to jest chyba największe wyzwanie dla wszystkich osób, którym na sercu leży dobro polskich pracowników – mówi szef świętokrzyskiej „Solidarności”.

Wbrew przekazowi głównych mediów sytuacja pracowników najemnych jest w Polsce trudna. Choć łamanie ich praw stało się zjawiskiem powszechnym, to poszkodowani nie zawsze mogą liczyć na odpowiednią pomoc państwa. Bywa, że pracownik jest w gorszym położeniu od pracodawcy nie tylko na rynku, ale również w sądzie. Państwowa Inspekcja Pracy co roku w wielu przypadkach egzekwuje przestrzeganie praw pracowniczych od pracodawców, ale jednocześnie bardzo często wykazuje bierność lub jest bezradna z powodu istniejącego prawa czy rozwiązań instytucjonalnych. Oczywiście potrzebna jest wzmożona aktywność związków zawodowych oraz nagłaśnianie tych problemów przez ekspertów i dziennikarzy. Żeby jednak coś się zmieniło na lepsze, to my, obywatele, musimy mieć świadomość swojego położenia. Ponadto musimy również nauczyć się wspólnie walczyć o własne prawa i interesy.

komentarzy