Chciwość przeciwko społeczeństwu i przyrodzie

·

Chciwość przeciwko społeczeństwu i przyrodzie

Oto najzwięźlejsza przepowiednia zasad neoliberalnej ekonomiki, która opanowała wiele umysłów wśród polskiej elity: Pierwiosnki i krajobrazy mają pewną wielką wadę: są darmowe. Miłość do przyrody nie napędza fabryk. Zdecydowano usunąć miłość do przyrody przynajmniej wśród kast niższych… Warunkujemy masy na niechęć do przyrody – równocześnie jednak wykształcamy w nich upodobanie do sportów na łonie natury. Dbamy […] o to, by sporty te wymagały użycia skomplikowanych (drogich) przyrządów – Aldous Huxley.

Skuteczność działania w takich dziedzinach jak zarządzanie środowiskiem i ochrona przyrody wynika w znacznym stopniu z panującego systemu gospodarczo-politycznego. Starsi z nas wiedzą, że dawniej bywało nieraz łatwiej, gdyż wystarczyło przekonać paru despotycznych decydentów, aby utworzyć park narodowy. Dziś, w dobie globalizacji, pojedynczy decydenci nie mają takiej władzy, a i większość obywateli zmieniła sposób widzenia świata, przyjmując ultraliberalną regulację rynkową za obowiązującą we wszystkich dziedzinach życia. W Polsce nastąpiło to po 1990 r., gdy na barkach egalitarnego ruchu „Solidarność” i lewicowej mono­partii władzę przejęli zwolennicy skrajnej elitarności. Choć w międzyczasie zostało udowodnione z pomocą ścisłych wyliczeń, że tam, gdzie panuje większa równość (mniejsze rozwarstwienie finansowe), tam prawie wszystkim żyje się lepiej, zdrowiej, dłużej, bezpieczniej i wydajniej. I co ważne dla przyrody: tam, gdzie społeczeństwo jest mniej rozwarstwione, tam występuje lepsze poszanowanie wspólnego dziedzictwa. Mogąc wzorować transformację na modelu brutalnej gospodarki neoliberalnej albo na tzw. społecznej gospodarce rynkowej i zbliżonym do niej socjaldemokratycznym modelu skandynawskim – polska elita wybrała to pierwsze rozwiązanie. Mimo sprzeciwów oraz wbrew interesowi większości obywateli, zapanował model pojmujący życie społeczne jako niemal zwierzęcą walkę o byt. Stało się tak, choć ostra rywalizacja nie jest nawet najbardziej efektywna ekonomicznie, czego dowiodły badania amerykańskiej noblistki Elinor Ostrom nad wydajnością pracy w trzech typach własności środków produkcji. Najlepsze wyniki uzyskano w ramach spółdzielczości, jeśli tylko była ona tworzona naprawdę oddolnie. Nie w sektorze państwowym, ani w prywatnym!

Kiedy dziś słuchamy polityków, funkcjonariuszy administracji, mediów, ale także wielu obywateli, uderza dominujący nieomal religijny kult wartości materialnych. Rozwiązania zyskowne są najważniejsze, jak w wizji A. Huxleya, nie uwzględnia się skutków społecznych i ekologicznych, zawartych we wskaźnikach HDI, ISEW, GPI, Giniego i innych. Już nawet w nowelizacjach prawa o ochronie przyrody oraz w przypadku tworzenia obszarów chronionych pojawił się rygorystyczny wymóg, by zmiana nie pociągnęła za sobą skutków budżetowych! To zaś oznacza wycofywanie się Państwa z odpowiedzialności także za stan przyrody i środowiska. Nie widać już trendu ku rozwadze, choć takie podejście jako zasadę rozwoju zrównoważonego tak niedawno wpisano do Konstytucji RP oraz Strategii Lizbońskiej UE.

Zamiast wdrażać tę zasadę około 1998 roku zaczęto u nas wprowadzać „kontrrewolucję ekologiczną”, wzorowaną ślepo na amerykańskiej fali antyintelektualizmu, nazwanej „zdradą nauki i rozumu”. Bezskutecznie spodziewane konsekwencje przyrodnicze staraliśmy się przybliżyć polskiej opinii publicznej w dwóch apelach: w „Manifeście ochrony przyrody” (Tomiałojć 2001) i w „Memoriale w sprawie ekorozwoju Polski (prof. S. Kozłowski 2001). Zaraz potem zaczęto publicznie podważać sens i zakres ochrony przyrody oraz likwidować przyrodnicze gremia doradcze. Ukazały się agresywne wypowiedzi prasowe i stronnicze antyekologiczne książki, a ochrona środowiska i przyrody znów znalazła się na marginesie uwagi rządzących1. Powołane w epoce ekologizmu ministerstwo ochrony środowiska zmieniło się w niechętne swym sprzymierzeńcom – profesjonalnym przyrodnikom i proekologicznym organizacjom społecznym – ministerstwo środowiska. Mimo światowego kryzysu finansowego i zdecydowanego podważenia ultraliberalnej ortodoksji w innych krajach w Polsce interes garstki bogatych pozostał ważniejszy od ogólnospołecznego.

Tylko nieliczni decydenci są świadomi tego, że także społeczeństwo ludzkie jest produktem procesów biologiczno-ewolucyjnych, których przecież coraz lepsze rozumienie naukowe nie pozostaje w miejscu, i czasem odrzuca ono powszechnie dotąd przyjmowane interpretacje. Otóż jest wręcz paradoksem, że w czasie, gdy neoliberalizm sprowadził życie ekonomiczno-społeczne do brutalnej walki o byt, produkując miliony ludzi-odpadów, naukowcy ewolucjoniści coraz dobitniej wykazywali, że sama rywalizacja między osobnikami nie była w przyrodzie najważniejszym motorem progresywnych zmian ewolucyjnych. Ewolucyjna wiedza poszerzyła dzisiejsze horyzonty postrzegania świata żywego, w tym rozumienia ludzkich zachowań oraz systemów społecznych. Okazało się, że w toku ewolucji znaczenie miała nie tylko „męska” rywalizacja (walka o byt i jej dzisiejszy przejaw – „wyścig szczurów”), ale także często występujące zjawiska współpracy. Symbiotyczne współdziałanie jest kluczem do zrozumienia życia na naszej zatłoczonej planecie… – napisała prof. Lynn Margulis. Zdaniem ewolucjonisty E. Mayra dopiero niedawno w pełni zrozumiano, że jednostka jest obiektem doboru w potrójnym znaczeniu: jako osobnik, jako członek rodziny oraz jako członek grupy społecznej. Jeśli obiektem doboru jest osobnik, dobór premiuje wyłącznie tendencje egoistyczne… W dwóch pozostałych przypadkach dobór premiuje także troskę o innych członków rodziny (grupy), czyli altruizm. Oceniając konsekwencje modeli gospodarczo-społecznych, powinniśmy zatem brać pod uwagę to potrójne działanie doboru. Niestety gdy nauki biologiczne odkrywały znaczenie stonowania/ograniczania rywalizacji na rzecz współpracy, w tym czasie na polu polityczno-gospodarczym nastąpił nawrót do kapitalizmu naśladującego walkę o byt, dla większości szkodliwą.

Prawidłowe rozumienie mechanizmów ewolucji ujawniło też wady modelu krańcowo indywidualistycznego w gospodarce jako rozbijającego spoistość społeczeństw. Tak absurdalnie eksponowane w anglosaskim kapitalizmie egocentryzm i wyłączne skupienie uwagi na sukcesach „zwycięzców” stały się dziś najpoważniejszym problemem ludzkości. Oznacza to ignorowanie losu jej większości, choć stabilne społeczeństwo może istnieć tylko na fundamencie współodpowiedzialności, troski o przegrywających. Trudno wyobrazić sobie trwałą cywilizację zbudowaną na zasadach konkursów mistera lub miss, odrzucającą z obojętnością los milionów ludzi słabszych. Ale media serwują nam slogan, że każdy musi „stać się w czymś najlepszy”, ignorując nierealizowalność tego postulatu zarówno z powodów biologicznych (dziedzicznych predyspozycji), jak i statystycznych (jest nas zbyt wiele, by wszyscy byli najlepszymi). Co znamienne, główną „zabawą” w mediach stały się okrutne programy eliminujące typu „ty odpadasz”, niezawierające już nawet śladu współczucia dla wykluczanych z rywalizacji. Dla ludzi mojego pokolenia one wcale nie są zabawne, gdyż zbytnio przypominają selekcję w obozach koncentracyjnych lub programy hodowlane Aryjczyków.

Dzisiejsza rywalizacja sprzyja akceptowaniu nienasyconości, z jej rażącymi skutkami w postaci rozkwitu wrogości i zaniku współczucia. Aż 46% Amerykanów sprzeciwia się objęciu ubezpieczeniem zdrowotnym uboższych współobywateli – to taka jest ta sławiona przez wieki „chrześcijańska miłość bliźniego”? Dezintegrację niektórych zachodnich społeczeństw widać też w zaniku szacunku dla ludzi biedniejszych, imigrantów, osób starszych, pracujących na roli itp.

O popełnieniu straszliwych błędów gospodarczych, politycznych i moralnych w skali wręcz światowej zaświadcza drugi z rzędu kryzys finansowy, który, jak zauważa Grzegorz Kołodko, nie mógł się zrodzić w krajach ze społeczną gospodarką rynkową. Jego korzenie tkwią głęboko w neoliberalnym modelu anglo-amerykańskiego kapitalizmu. Im więcej ubogich, zwłaszcza wtórnie ubogich, tym silniejszy nacisk na niezgodne z prawem i obyczajem użytkowanie dóbr wspólnych. Dzieje się tak, ponieważ pomiędzy elementarnymi życiowymi potrzebami ludzi zepchniętych w ubóstwo a koncesjami na rzecz ochrony środowiska istnieje prawdziwa sprzeczność, dla której osłabienia trzeba by sprawiedliwych społecznie rekompensat. Utrwala to szkodliwe przekonanie, że wszystko winno być eksploatowane, nawet każdy fragmencik dzikiej przyrody.

Mimo że w wypowiedziach pojedynczych osób (np. już u Platona, wspominającego o degradacji gór Attyki) znaleziono wzmianki sprzed dwóch tysiącleci o lokalnych zniszczeniach przyrody, to w starych kodeksach nie było jasnych nakazów przeciwdziałania destrukcji środowiska. Nawet ludzie nieprzeciętni, jak ekonomista F. Hayek czy niektórzy papieże, do niedawna uparcie zaprzeczali zagrożeniu wynikającemu z rosnącej populacji ludzkiej. I chociaż sprzeczność pomiędzy pędem do bogacenia się a koniecznością zawarcia rozważnego kompromisu z potrzebami ogromnych mas ludzi biedniejszych, z prawami następnych pokoleń oraz z potrzebami środowiska/przyrody narastała od dawna, to wyraziście została ona ujęta dopiero w XIX- i XX-wiecznej idei ochrony przyrody i etyki ekologicznej.

Przez tysiąclecia ludzkość żyła w okresach stabilności, tak w zakresie wielkości populacji, jak i nasilenia aktywności gospodarczej, zaburzanych tylko wojnami i klęskami żywiołowymi. Jedynie okresowo i lokalnie zdarzały się wielkie przyspieszenia – w Chinach, Indiach, Egipcie czy Grecji, dając podstawę dla stworzenia dziś tak czczonego, a niebezpiecznego terminu „wzrost gospodarczy”, nieodpowiedzialnie propagowanego w warunkach rosnącej populacji ludzkiej i hiperkonsumpcji. Wprawdzie za tendencją tą kryje się naturalna skłonność organizmów żywych do reprodukcji i ekspansji, niemniej dawniej była ona hamowana czynnikami zewnętrznymi (drapieżniki, choroby lub wojny). To najbardziej „imperialistyczne” społeczności ludzkie sformułowały założenie o rzekomej niewyczerpywalności zasobów Ziemi. Co prawda pojawienie się egalitarnej idei socjalistycznej i zbiorowej siły związków zawodowych, przeciwstawiających się wyzyskowi wzorowanemu na walce o byt, a potem kryzys lat 30., doprowadziły do otrzeźwienia, do złagodzonego kapitalizmu racjonalnego i demokratycznego, to jednak tylko na krótko. Już od lat 80. propaganda thatcheryzmu-reaganizmu znowu wmówiła ludziom, jakoby pęd ku „wzrostowi” był odwieczny oraz jakoby miało tak pozostać na zawsze. Na tym tle idea sprawiedliwości społecznej oraz szerzej – zasada rozwoju zrównoważonego – jawią się jako epizody utopijnego myślenia.

Chciwość zabija dziś wszystko – etykę zawodową, przyzwoitość, współczucie, solidarność, odpowiedzialność, a nawet odwagę posiadania samodzielnego („niesłusznego”) osądu. Zatraciliśmy gdzieś całą mądrość. Obchodzi nas tylko rachunek zysków – zauważyła Jane Goodall. Jest to tryumf chamskiej chciwości nad kulturalnym umiarkowaniem, nad uczciwością oraz nad dobrem wspólnym. Da się tym nawet wytłumaczyć oddanie w obce ręce przeważającej części polskiego przemysłu, bankowości, wielu nieruchomości oraz sieciowego handlu, i to nieraz za 10–15% rzeczywistej ich wartości. Obecnie trwają zabiegi o podporządkowanie ziem uprawnych pośrednio zagranicznemu agrobiznesowi, oczywiście kosztem rodzimych drobnych producentów żywności.

Kto tę chciwość napędza? Niestety, niemal wszyscy! W realizowaniu tej chciwości masowo zdają się brać udział nawet ludzie wierzący w nagrodę w życiu pozagrobowym – w tym chrześcijańscy i katoliccy politycy, administratorzy, kapłani. Mimo deklaracji ideowych część z nich chce zbudować sobie raj tu na Ziemi kosztem innych ludzi, wyeksploatowania przyrody i maksymalnego zdegradowania środowiska. To wskutek chciwości dla wielu nie ma już żadnej świętości w przyrodzie, a tylko pogardzane „trawki, żabki i ptaszki”, które trzeba obowiązkowo wyśmiać. Świecki teolog w opiniotwórczej „Gazecie Wyborczej” ostro wypowiadał się przeciw ochronie „pogańskich świętych gajów”, tym terminem określając rezerwaty przyrody i parki narodowe, zajmujące nikły fragment naszego kraju – zaledwie 1,5% jego całkowitej powierzchni. Krańcowo merkantylnie zorientowanie życia społecznego nabiera już cech zbiorowej choroby psychicznej, jak uważa Lloyd. Pod wpływem kosztownych, a ogłupiających reklam większość zatraca rozsądek, czyli rozwagę cechującą ludzi doświadczonych losem, zdolność dostrzegania krzywdy innych i dobrowolnej rezygnacji z części swych korzyści. Już nie dziwimy się światu, w którym codziennie umierają z głodu dziesiątki tysięcy ludzi, Polsce, w której zimą zamarzają bezdomni, a dzieci są niedożywione, gdy równocześnie pozbawieni sumienia, przyzwoitości i resztek honoru prezesi banków i firm otrzymują kilkumilionowe odprawy, hierarchowie kościelni bez umiaru stroją sobie pałace lub świątynie-piramidy, radni wznoszą stadiony-kolosea, a 8% najbogatszych ludzi kontroluje aż 60% globalnych zasobów. Choć zasoby Ziemi są jeszcze wystarczające dla spełnienia podstawowych potrzeb wszystkich jej mieszkańców, to nie wystarczają, by nasycić naszą chciwość, jak słusznie zauważył Gandhi.

Nadmierna eksploatacja zasobów przyrody i środowiska wynikała głównie z niewiedzy o skutkach. Później przyczynami były ignorancja, chciwość i oszustwo, w takiej właśnie kolejności. Jednak dziś ani władze państwowe lub szefowie koncernów, ani większość ludzi nie może się już usprawiedliwiać samą niewiedzą. Mimo iż z jednej strony, z wysokiego szczebla i z uroczystych trybun, padają zapewnienia o znaczeniu przyrody i „zdrowego środowiska”, to w rzeczywistości często bywa nawet odwrotnie. Chociaż niewątpliwie dokonał się postęp w niektórych dziedzinach (np. w zakresie fizykochemicznego oczyszczania środowiska), to w innych jest on niedostateczny, tylko pozorny, albo nawet trwa zręcznie kamuflowany regres. Właściwie nadal dominują dwie egoistyczne reguły: „mój zysk jest najważniejszy” oraz ustępstwa na rzecz środowiska mają zachodzić „nie moim kosztem i nie na moim podwórku”. Do tego dochodzi wszechobecne kłamstwo i fałszowanie faktów. Nawet ministrom i premierom zdarza się wypowiadać jawną nieprawdę o rzekomo nadmiernej ochronie przyrody w Polsce, choć ściślej (jako parki narodowe i rezerwaty przyrody) chronimy ledwie fragmencik kraju, na pozostałych 98,5% obszaru prowadząc różnoraką gospodarkę, nawet w obrębie unijnych obszarów chronionych sieci Natura 2000. Pod ściślejszą ochroną obszarową mamy dwa-trzy razy mniej niż przodujące cywilizacyjnie narody UE, choć fragmentów dobrze zachowanej przyrody posiadamy znacznie więcej niż one.

Zarysowuje się wspólny front inwestorów, polityków, administratorów i twórców prawa w celu blokowania opinii ludzi nauki lub troskliwych inicjatyw obywatelskich. Związane z władzą i administracją kręgi tworzą atmosferę pobłażania dla łamania prawa o ochronie przyrody i środowiska wobec jakoby nikłej szkodliwości społecznej takich czynów. Wykrętne omijanie lub psucie prawa mają się całkiem bezkarnie, a nawet bywają bronione przez niejednego urzędnika, choć jego elementarnym obowiązkiem winno być akurat dbanie o tego prawa przestrzeganie. W atmosferze kultu zysku niejedna ręka drugą rękę myje. I to nie tylko u nas. Przykłady braku skłonności naszych władz do kompromisów na rzecz ochrony przyrody i środowiska opisywano już wielokrotnie – bezskutecznie.

Z upływem czasu narasta we mnie przeświadczenie, że wymagane prawem unijnym i krajowym oraz niewątpliwie potrzebne konsultacje społeczne programów rozwojowych i konkretnych inwestycji także przeradzają się nieraz w farsę. Często jest to tylko przykry obowiązek administracji, narzucony prawodawstwem unijnym, z którego kto może stara się wykręcić pozorowaniem: dając ledwie 21 dni (nieraz w czasie, gdy potencjalni opiniodawcy są zajęci egzaminowaniem, badaniami terenowymi lub są na urlopach), konsultując z byle kim (najlepiej z przez siebie wyznaczonym znajomym „ekspertem”), a pomijając naprawdę poważnych, lecz nielicznych opiniodawców zespołowych, takich jak instytuty naukowe lub stowarzyszenia niezależnych uczonych. Kiedy rozmawiamy konkretnie o pozostawieniu w jakimś rezerwacie procesów przyrodniczych swojemu biegowi, to od administratorów zaraz słyszymy lamenty, ile to kubików drewna lub ziemi się „zmarnowało”. Według tak merkantylnego myślenia przyroda od milionów lat nic tylko się marnowała, skoro np. w karbonie drzew nie przerabiała na deski. To z podobnej krótkowzroczności wynikła niemożność wyrwania się z chciwości, jaką zademonstrował pewien białoruski wysoki urzędnik. Przekonywany, że w tamtejszym parku narodowym wilki nie powinny być tępione, gdyż są naturalnym składnikiem pralasu, tej „przyrodniczej Ziemi Świętej”, odpowiedział ze zniecierpliwieniem: No, jakże to, czemuż to wilki mają zjadać nasze jelenie, a nie my? Wynikałoby z tego, że cała przyroda ma służyć nienasyconym brzuchom tylko naszego gatunku, a nie także milionom innych istot żywych. Taki szowinizm gatunkowy jest jednak od dzieciństwa wszczepiany w młode umysły przez nieudolnych wychowawców, często nieczytających niczego, a którzy zasłyszeli tylko o jednym fragmencie Biblii, tym o czynieniu sobie Ziemi poddaną. Niestety, nie znają (a może celowo go pomijają?) drugiego: i Bóg wziął człowieka, i umieścił go w ogrodzie Eden, aby go uprawiał i doglądał, mówiącego o trosce o środowisko (Eden) w duchu bliskim dzisiejszemu ekologizmowi.

Zagrożenia dla realizacji prawnych zapisów o ochronie przyrody i środowiska, a nawet złagodzenie tych przepisów i wprowadzanie „furtek” dla obchodzenia ograniczeń, wskazują na pilną potrzebę odbudowy edukacji proekologicznej, obejmującej dorosłą część społeczeństwa, w której brałby udział system szkolnictwa, świat nauki, kościoły, organizacje pozarządowe i media. Konieczna staje się edukacja etyczna i społeczna w duchu ekologizmu i umiarkowania, czyli dalekowzrocznej odpowiedzialności za Ziemię. Filozofowie i rządzący nie mogą tak po prostu przyjmować orientacji obywateli na teraźniejszość, ale muszą spróbować wychować ich zarówno w osobistych, jak i zbiorowych sprawach ku myśleniu perspektywicznemu – trafnie zauważył Dietrich Birnbacher. Niestety takiej politycznej woli u nas nie ma, a uczonych za zajmowanie się praktyczną ochroną przyrody i edukacją (np. za pisanie polskich podręczników) wprost karze się niską punktacją dorobku naukowego!

Aby innych przekonywać i wychowywać, trzeba najpierw samemu być przekonanym o słuszności postaw prospołecznych. Kto jednak ma tego dokonać, jeśli dziś w kręgach wychowujących społeczeństwo i rządzących nim dominuje postawa nieprzychylna zarówno solidarności z biednymi, jak i ekologizmowi? Przyjrzyjmy się przykładowo stanowisku różnych kapłanów wobec potrzeby ochrony środowiska. Słusznie od tysiącleci piętnując chciwość i wychwalając umiarkowanie, chrześcijanie długo nie wiązali tego ze stanem przyrody i środowiska. Jednak już od lat 70. i 80., włączając się do dyskursu ekologicznego, Światowa Rada Kościołów oraz papieże poczęli mocno akcentować obowiązek ochrony środowiska, choć wiązali go z korzyściami tylko dla ludzi. Ten ważny, aczkolwiek nieśmiały nurt nie znalazł jednak trwałego miejsca w edukacji etycznej kościołów. Przykładem może być los wypowiedzi Jana Pawła II oraz patriarchy prawosławnego Aleksieja II, obu z zatroskaniem mówiących o obowiązku ochrony środowiska i przyrody. Choć obowiązek ten w latach 90. zapisano w rzymskokatolickich wydawnictwach („Katechezy ekologiczne”, „Poradnik ekologiczny”, „Chrześcijańskie podstawy ekologii” itp.), to już po kilku latach tak ostentacyjni w innych kwestiach wielbiciele papieża Polaka akurat o tym najważniejszym dla Ziemi, ludzi i przyrody przesłaniu nie pamiętają. W ten sposób doszło do znamiennego paradoksu. Obecnie to zieloni i alterglobaliści nawołują, jak niegdyś pierwsi chrześcijanie, do skromniejszego życia, mniej uderzającego w biedniejszych, mniej niszczącego środowisko i inne gatunki, podczas gdy wielu wyznawców różnych religii walczy o jak najwięcej dóbr doczesnych. W radykalnym protestantyzmie sformułowano nawet tezę, że to bogactwo jest świadectwem boskiego błogosławieństwa. W konsekwencji wracamy do feudalnego dziedziczenia przywilejów przez wybrańców, a biedy przez większość obywateli! Także polska elita postsolidarnościowa nie chce już pamiętać o solidarności z biedniejszymi oraz z bezbronną przyrodą! Każdy sobie rzepkę skrobie, przy zaniku oddolnego organizowania się dla wspólnych działań. Dla takich „rynkowych zawodników” ochrona przyrody jest oczywiście czymś wysoce irytującym.

Konsumpcyjnie zaprogramowany umysł nie myśli o dalekosiężnych skutkach, kiedy to dwa – trzy razy więcej setek tysięcy ludzi zechce wejść/wjechać na Kasprowy Wierch czy do innego parku narodowego. Ani o tym, co tam zastanie naturalnego, jeśli przedtem ktoś ustosunkowany zbuduje w nim przyciągającą tłumy inwestycję w rodzaju kolejnej trasy narciarskiej, wyciągu czy wielkiego hotelu. Dla takich niebezpiecznych zamiarów przeciwnicy ochrony przyrody już wstawili odpowiednie furtki do znowelizowanej w r. 2004 Ustawy o ochronie przyrody.

Jak zatem w tych warunkach zapewnić przez następne dziesięciolecia, jeszcze bardziej przeludnione, nie tylko wyżywienie dla dodatkowych miliardów ludzi, ale i ochronić przed ich niszczącym naciskiem ostatnie nosorożce i stada słoni w Afryce albo na całym świecie przed zadeptaniem ocalić parki narodowe, dokąd już teraz przybywa corocznie po kilka milionów zwiedzających – każdy z nich ze swym „demokratycznym” prawem do realizowania najgłupszych nawet zachcianek, i nikt nie próbuje im tego wyperswadowywać, bo straci poparcie w wyborach. Perswadująca myśl nie dociera już nawet do ludzi odpowiedzialnych, by choć oni kierowali się na wypoczynek gdzie indziej. Czyż to takie wielkie wyrzeczenie dla rozumnego człowieka? Co więcej, byłby w tym element społecznej solidarności: rezygnując z miejsc snobistycznych, wspieralibyśmy uboższe społeczności lokalne. Ale umysłowości opanowane manią zakupizmu nie chcą słuchać o umiarkowaniu.

Istnieje tylko jedna okoliczność, kiedy wszechmocne pragnienie zysku ustępuje z placu boju. Wymusza to jeszcze silniejsza chęć zabawy, co jest złem wcale nie mniejszym. Dla chwilowych emocji, dziecinnych, barbarzyńskich lub otumaniających, traci się prywatnie i publicznie miliony. Pilne łagodzenie niesprawiedliwości społecznych oraz zabezpieczanie ponadczasowych wartości przyrodniczych jest niczym w zderzeniu z chęcią zabawy. To dla chwil emocji bezlitośnie eksploatuje się przyrodę i oszczędza na wynagrodzeniach dla najuboższych, by zebrane środki potem wydać na narkotyzujące pustką umysłową momenty zbiorowych „zawrotów głowy”. U zwierząt bawią się tylko osobniki młode, i to dla doskonalenia umiejętności przydatnych potem w życiu dorosłym. My rozciągnęliśmy skłonność do rozrywek na większość życia, na czym bez wątpienia skorzystała twórcza działalność poznawcza, odkrywcza, artystyczna. Ciekawość i skłonność do rozrywek uczyniły nas ludźmi. Ale „szalona zabawa w stadzie” chyba niczego pozytywnego nie tworzy, a zużywa zasoby zabrane akurat najbardziej ich potrzebującym. Przegęszczona ludzkość wytworzy cywilizację bez inteligencji – ostrzegał jeden z francuskich myślicieli XX wieku, a co, zdaje się, już zaczyna spełniać.

Jak jednak rozmawiać o potrzebie wyrzeczeń i kompromisów z decydentami i ideologami żyjącymi w oazach dobrobytu, ponad społeczeństwem i praktycznie ponad prawem? Dla partnerstwa trzeba, aby strony miały zbliżoną siłę polityczną i choć trochę wzajemnego szacunku. Takiej równowagi nie ma ani w świecie, ani w Polsce. Gdy jedni mają 90% wpływów w mediach, pośród klasy politycznej i w odbiorze wyznawców, to obywatele z przyrodniczym i niezależnym filozoficznym wykształceniem pozostają na marginesie społeczeństwa. Nie wiemy nawet w przybliżeniu, ile w Polsce zatrudnia się na ważnych stanowiskach w administracji osób z wykształceniem biologiczno-ekologicznym, zdolnych do sprzeciwu i merytorycznej dyskusji o zyskach i stratach różnych „dochodowych” projektów pomijających aspekt ekologiczny. Rządzący i dominujący liczebnie „technicy” dyktują warunki wspólnie z partnerami biznesowymi, a usłużne media prowadzą dywersję przeciw kontynuowanej jeszcze tu i ówdzie edukacji prośrodowiskowej. Od kilkunastu lat niemal nie dopuszcza się do publicznych wypowiedzi w mediach na tematy gospodarczo-społeczne żadnych profesjonalnych ekologów (doktorów, profesorów, przedstawicieli instytutów lub naukowych komitetów), zarazem wyśmiewając orientację ekologiczną, rzekomo blokującą rozwój kraju. Media co kilka miesięcy prowokują wybuchy nienawiści do ekologów, rozpowszechniając brednie o rzekomym wstrzymywaniu realizacji wielkich inwestycji z błahego powodu. Nie konsultuje się z ekologami-uczonymi, bo tu nie chodzi o prawdę, lecz o wywoływanie niechęci do ludzi starających się stawiać tamę dającej się uniknąć degradacji środowiska. Z opóźnieniem naśladujemy w tym byłego „toksycznego prezydenta” USA. Marcin Gadziński w lutym 2007 donosił w korespondencji z Waszyngtonu: Naukowcom nagminnie odmawiano zgody na występy w mediach. Interwencje najczęściej podejmowali urzędnicy z Białego Domu. […] Ponad 150 naukowców stwierdziło, że osobiście zetknęli się z próbami politycznych ingerencji w swoje prace nad zmianami klimatu Ziemi.

O ile w kwestii egoizmu nie musimy się wzmacniać i douczać, o tyle myślenia altruistycznego o słabszych, w tym o przyrodzie, jak też umiejętności dyskusji i dochodzenia do rozwiązań kompromisowych, należałoby nieustannie uczyć naszych obywateli. Jednak polski system edukacji jest tak skonstruowany, aby jak najbardziej ograniczyć zdolność krytycznego myślenia ludzi… A to sprawia, że wszystkie neoliberalne dogmaty o społeczeństwie i gospodarce są przyjmowane jako element oczywistej wiedzy o świecie, jak stwierdza Jacek Kochanowski. Dlatego trzeba najpierw zapewnić niezależność mediów publicznych od monopolistycznej opcji politycznej, dając głos także poglądom centrowym, lewicowym, prośrodowiskowym oraz niezależnej nauce. Może wtedy dotrze do decydentów gdzie indziej już znana prawda, iż rozwiązania zgodne z ekologią zwykle na dłuższą metę okazują się opłacalne także ekonomicznie, lepiej służąc następnym pokoleniom. Wiedzą o tym twórcy takich projektów, jak koncepcja przebudowy Sztokholmu w „miasto ekologiczne” (ecomunicipality) czy niemieckiego Freiburga w miasto samowystarczalne energetycznie lub budowa eksperymentalnego miasta najbardziej „ekologicznego” – Greensburg w USA. To wielkie idee przyszłości, niestety, większości Polakom brak jest odważnego wizjonerstwa!

Czytając wypowiedzi nieszablonowych umysłów odzyskuje się nadzieję, że są jeszcze jednostki widzące jasno, iż ultraliberalna droga jest ślepym zaułkiem niebezpiecznym i dla ludzkości, i dla biosfery. Wywołane jest to wysunięciem na pierwszy plan dobra zwycięskich jednostek oraz nienasyconych grup interesu, przy ignorowaniu kosztów społecznych oraz olbrzymich i dalekosiężnych zaburzeń w stanie środowiska. Oby udało się zapanować nad chciwością, w czym obecny kryzys ekonomiczny mógłby znakomicie dopomóc, gdyby stał się otrzeźwieniem wymuszającym odwrót od chciwości, rozrzutności i megalomanii, orientując myślicieli, polityków i administratorów na zainteresowanie się przyszłością bardziej bezpieczną zarówno dla ludzi, jak i dla przyrody. W wielu krajach powstały już ośrodki badań i propagowania zrównoważonego rozwoju gospodarczego, działające pod wspólnym hasłem „Dosyć znaczy dosyć”. Wśród nich jest nasz bardzo aktywny obywatelski Instytut na rzecz Ekorozwoju. Od oszczędnej gospodarki „ekologicznej” nie ma już ucieczki w żadnym kraju! Udawanie, że jest inaczej, w dalszej perspektywie byłoby samobójstwem nie tylko ekologicznym, ale i ekonomicznym.

Spis cytowanego piśmiennictwa do uzyskania u autora.

Przypis

Błędne lub cyniczne jest wtłaczanie światopoglądu ekologiczno-ochroniarskiego w ramy orientacji lewicowej i czynienie z niego przeciwnika prawicy. Ekologizm zawiera elementy z obu tych orientacji politycznych. Opowiadanie się za ekologizmem oraz sprawiedliwością wewnątrz- i międzypokoleniową jest postawą centrową, bliską rozumnie pojmowanemu konserwatyzmowi. Nadrzędność dobra wspólnego, tu ochrony środowiska, winna być postulatem wszystkich rozumnych opcji politycznych.

komentarzy