Sylwester z psem

·

Sylwester z psem

·

Sylwestra spędziliśmy w domu w solidarności z psem. Czytaliśmy kryminały, romansidła, nawet horrory, co było miłą rozrywką po lekturach obowiązkowych. Z odległego miasta dochodziły słabe odgłosy, ale pies ma dobry słuch i groźnie szczekał w ciemną przestrzeń za oknem. Przed dom nie mogliśmy wyjść, ponieważ na sąsiedniej górze ukochany pan z miejscową kawalerką odpalał całe skrzynki sztucznych ogni. Próbowaliśmy podglądać w telewizorze masowe „imprezy rozrywkowe”, ale obraz i dźwięk wpędzały psa (31 kg) na nasze kolana. Lizał nas od ucha do ucha na potwierdzenie sojuszu obronnego. Dopiero w Nowy Rok okazało się, że strzelanie razem z panem jest wspaniałą zabawą i nie ma się czego bać. Uszy do góry, jeszcze będzie z ciebie komisarz Alex.

Sympatyczny zwyczaj wychodzenia na noworoczny toast na plac lub deptak, został – jak każda spontaniczna inicjatywa – zawłaszczony przez władze i media. W wielkim tłumie nie można zatańczyć ani strzelić korkiem od szampana, ale trzeba się „dobrze bawić”, żeby nie wyglądać na buraka, któremu brak entuzjazmu, optymizmu i wiary w przyszłość. Prowadzący robili, co mogli, dyrygując tłumem – „brawami witamy wielkiego artystę”, „brawami żegnamy wielkiego artystę”, „machamy rękami”, „klaszczemy”, „śpiewamy”. Ludzie też starali się jak mogli okazywać rozbawienie, ale niewiele mogli. Kiedy czuli na sobie oko kamery, śmiali się i podskakiwali w miejscu. Nic złego nie powiem. Niech każdy bawi się lub nie bawi tak, jak chce, byle nie wybijał szyb i nie wrzucał petard na balkony i do śmietników.

Po Październiku ‘56 wrócił przedwojenny zwyczaj bali karnawałowych. Społeczeństwo nadal było klasowe. Klasa panująca bawiła się na zamkniętych imprezach, lud na wspaniałych balach dostępnych dla wszystkich. Trzeba było tylko wcześniej postarać się o bilety (niezbyt drogie), bo na dobrych balach organizatorzy tłoku nie planowali. W Gdańsku nie było przestronnych pałaców, więc najlepsze bale były na Politechnice. Dwie orkiestry grały muzykę taneczną w różnym stylu, posadzki były świetnie przygotowane, dużo miejsca do tańczenia i spacerowania, aby odszukać znajomych. Na imprezy zamknięte nikt nie próbował się wkręcić, nie tylko ze względu na polityczny honor. Panowała opinia, że tam bawi się hołota. Akademicki Klub Morski musiał podlizywać się władzy (paszporty i dewizy na zagraniczne rejsy) i raz w roku zapraszał na jakąś imprezę I sekretarza KW PZPR. Rolę koniaku pełnił wówczas świetny polski jarzębiak, ale bonza się skrzywił: „piję tylko koniaki”. Zarząd sprostał wyzwaniu i kupił koniak w Peweksie. Władza nalał sobie całą szklankę i duszkiem wypił. Barwny opis tego chamstwa obiegł całe miasto.

Masowe imprezy oddają ducha czasów. Polityka też spełnia oczekiwania masowego odbiorcy. Publiczność zabawiana jest tasiemcowymi telenowelami z życia wewnętrznego klasy politycznej. Ludzie są tym zmęczeni, ale uważają za swój obywatelski obowiązek śledzenie losów polityków. Uczeni teoretycy oraz praktycy wytrenowani w grach politycznych snują mądre rozważania w stylu, czy Komorowski wyemancypował się spod dominacji Tuska. O wpływy byłego WSI i SB nikt nie pyta, bo to pytanie niebezpieczne.

„System Tuska” został wnikliwie przeanalizowany na sto sposobów. Podkreślana jest bezideowość koalicji rządzącej, której jedynym celem wydaje się utrzymanie władzy. Nie do końca podzielam ten pogląd. Podobnie oceniany był przez krytyków Lech Wałęsa. Trybun ludowy, którego ambicją była niepodzielna władza najpierw nad związkiem zawodowym, a potem nad całą Polską – władza dla władzy. Analogie między Lechem Wałęsą a Donaldem Tuskiem są zastanawiające. Obaj są autokratami, którzy za nic mają zasady demokracji, o wszystkim sami decydują, ale za nic nie odpowiadają. Nielojalni wobec współpracowników, nabuzowani nienawiścią do konkurentów spoza własnego sytemu. Bezideowość Wałęsy i Tuska są pozorne. Realną opozycję nazywają antysystemową, co demaskuje ich polityczne cele. Nadrzędnym zadaniem było i jest bezkonfliktowe wprowadzenie neoliberalnej doktryny gospodarczej i uzależnienie Polski od silniejszych sąsiadów. Dla Lecha Wałęsy „czarnym ludem” byli Andrzej Gwiazda i Anna Walentynowicz, dla Donalda Tuska bracia Kaczyńscy.

Sposób grania na emocjach ludzi też jest wciąż taki sam. Niezawodne jest straszenie chaosem, zagrożeniem bezpieczeństwa, załamaniem gospodarczym. Nieustannie wbija się ludziom do głowy, że tylko odpowiedzialny Wódz wie, jak poradzić sobie z Rosją, Niemcami, kibolami, związkowcami, Unią, strajkami, jak zapobiec rozwiązaniu rumuńskiemu, masowym demonstracjom, rewolucji. Groźba niekontrolowanego wybuchu budzi przerażenie, chociaż groźne są tylko wybuchy kontrolowane.

Rozstrzygającymi argumentami są: „Wałęsa jest znany i podziwiany na całym świecie” lub „Donald Tusk w Unii ma opinię wybitnego, przewidywalnego polityka, przyjaźni się z Angelą Merkel”. Można podać wiele przykładów wpływu opinii zewnętrznej na akceptację polskich ministrów finansów i spraw zagranicznych czy na wyniki wyborów. Nawet generał Jaruzelski zyskał w opinii publicznej, kiedy Rosjanie zaprosili go na paradę zwycięstwa do Moskwy.

Opinię Zachodu kształtują polskie media głównego nurtu i tak koło się zamyka. Dobrze jest czasem wyłączyć się z szumu informacyjnego produkowanego przez media. Nie polecam postawy apolitycznej – „Moja chata z kraja”, ale z dystansu czasem lepiej widać.

A jak już popadniemy w beznadziejną frustrację, zawsze można liczyć na zdarzenia nieprzewidziane. Car Rosji stracił nimb boskości, kiedy w Petersburgu zawaliła się trybuna. Carycy Merkel życzę dużo zdrowia, ale może oczywisty fakt, że jest kruchą kobietą, sprowadzi wielbicieli Tuska do rzeczywistości.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie