Jaka Polska w jakiej Unii?
Jaka Polska w jakiej Unii?
Gdy 10 lat temu Polska wstępowała do Unii Europejskiej, wydawało się wówczas, że nie ma alternatywy. Rzeczywiście tak było, ale właśnie dekadę temu, ponieważ finalny proces akcesji był zwieńczeniem długiego okresu dostosowawczego, zapoczątkowanego umową stowarzyszeniową z grudnia 1991 r. między Polską a ówczesnymi Wspólnotami Europejskimi. To właśnie na początku lat 90. panował dobry czas, aby myśleć o innych możliwych kierunkach integracji politycznej, mając na uwadze zwłaszcza fakt dość ciężkich warunków stowarzyszeniowych (szczególnie asymetrii stawek celnych) postawionych przez wspólnotowych negocjatorów, a które w efekcie jeszcze bardziej pogłębiały kryzys ówczesnej polskiej gospodarki. W tamtym okresie elity polityczne niestety nie były w stanie myśleć w szerokich kategoriach kontynentalnych. Ówczesna moda na jednostronny kierunek prozachodni bardzo negatywnie odbiła się na procesie transformacji ekonomicznej i społecznej w Polsce. Stąd pytanie „czy iść do Europy?”, czy podążać gdzieś indziej, w perspektywie okresu sprzed ponad dekady jest źle postawione. To pytanie należało zadać ponad 20 lat temu, tuż po powołaniu rządu z Tadeuszem Mazowieckim na czele.
W powyższym kontekście trudno dziś doszukiwać się alternatyw. Polska na początku przemian ustrojowych znalazła się bowiem między dwoma imperiami – trzeszczącą w szwach już po narodzinach Federacją Rosyjską oraz stabilnymi i zasobnymi w kapitał Wspólnotami Europejskimi. Inna droga byłaby możliwa, gdyby ówczesne elity potrafiły myśleć w sposób dużo bardziej suwerenny i niestandardowy, a nie wyłącznie w wąskich w kategoriach linii wschód-zachód, z twardą opcją na ten ostatni kierunek geograficzny. Istotne błędy „neoliberalnego szturmu” w gospodarce, przeprowadzanego przez Leszka Balcerowicza, wskazywali wtedy chociażby Grzegorz Kołodko czy Tadeusz Kowalik. Opcją wartą rozważenia był bowiem skandynawski wariant rozwoju gospodarczego. To oczywiście tylko jedna z możliwości.
Kolejną był wariant środkowoeuropejski. Gdyby nasze elity nie myślały wyłącznie w wąskich kategoriach zoologicznej nienawiści do Rosji, mogłyby spróbować wykorzystać czas słabości federalnej do budowy alternatywy wobec UE i twardego kapitalizmu, w postaci nie tyle socjalizmu, ile systemu znacznie łagodniejszego, łączącego w sobie cechy konkurencji i kooperacji społecznej w wymiarze międzynarodowym. To właśnie promowanie takiego rozwiązania pośród państw zarówno poradzieckich, ale również, a może przede wszystkim Rosji, mogłoby stać się zalążkiem dla innego kształtu tej części Europy. Niestety polskie władze wybrały opcję konfrontacyjną, w miejsce wykorzystania niezłej jeszcze wtedy opinii i kontaktów z naszym krajem wśród ówczesnych elit radzieckich/rosyjskich. Trudno oczywiście w tym momencie budować tego rodzaju „mniemanologiczne” konstrukcje, jednak to właśnie brak umiejętności perspektywicznego myślenia okazał się katastrofalny ekonomicznie dla dalszego rozwoju naszego kraju.
Negocjacje akcesyjne Polski, które rozpoczęły się w lipcu 1997 r., szykujące warunki pełnego członkostwa w Unii Europejskiej, stanowiły okres, który można byłoby określić jako komiczny, gdyby jego następstwa nie okazały się w efekcie drastyczne dla polskiej gospodarki i demografii. Koszty akcesji okazały się ogromne, a skutki wręcz rabunkowe. Były one wówczas szacowane całościowo na setki miliardów nowych złotych za cały okres stowarzyszeniowy i pokazały przy okazji, że bez większych problemów można byłoby je samodzielnie spożytkować w sposób bardziej skuteczny. Należy także podkreślić, że wielu polskich negocjatorów po prostu nie było przygotowanych do konfrontacji ze „starymi unijnymi wygami”, czego skutkiem okazał się dalszy demontaż polskiej gospodarki, tym razem przez puszczone samopas zagraniczne koncerny. Pretensje za ten stan możemy mieć jednak wyłącznie do siebie.
Wskutek tych zaniedbań, już kilka lat przed oficjalnym wstąpieniem do UE, jeszcze za rządów partii, której polityka okazała się narodową klęską (mowa o Akcji Wyborczej Solidarność), jasnym było, że potencjalna wolta oznaczałaby katastrofę państwa. Polska bowiem nieodwracalnie uzależniła się od wielkiego unijnego „partnera” w sposób, który uniemożliwiał jakikolwiek rozwód. Jednoczesne fatalne relacje z Federacją Rosyjską, a przede wszystkim wyrzucenie z tego rynku polskich przedsiębiorstw przez skuteczniejsze i bogatsze korporacje zachodnie i rosyjskich oligarchów, jak również brak elementarnego wsparcia ze strony naszego MSZ, spowodowały w rezultacie ugruntowanie kierunku zachodniego.
Okres bezpośrednio po akcesji to swego rodzaju szok, po którym powinno nastąpić coś, co w psychologii nosi nazwę „reakcji dostosowawczej”. Skoro Polska weszła do europejskiego związku na fatalnych warunkach, to powinna za wszelką cenę starać się wykorzystać unijne mechanizmy do odbudowy własnej pozycji gospodarczej. Potencjał ten został spożytkowany w dość ograniczony sposób, skutkując biernością w podejmowanych decyzjach. Przeważyła opcja wyłącznie administracyjna. Polska skupiła aktywność głównie na tym, aby nie zostać płatnikiem netto, nie zaś na pełnym wykorzystaniu obecności w unijnym ciele przez użycie własnego potencjału dla odbudowy gospodarki i pozycji zarówno z okresu upadku PRL, jak i przedakcesyjnego.
Obecnie Polska jest przedstawiana jako jeden z większych i bardziej znaczących krajów w Unii Europejskiej. Jest to jednak ocena wewnętrzna i propagandowa, mająca na celu wyłącznie podbudowanie własnego ego. Partnerzy unijni doskonale zdają sobie sprawę ze słabości i kiepskiego przygotowania polskich decydentów politycznych, a poza tym ze ślepej wiary i zapatrzenia Warszawy w Waszyngton. Doszło nawet do tego, że z ambasadą amerykańską ustalano część obsady ministerialnej, do czego przyznał się kiedyś Ludwik Dorn, a nasza prokuratura nie raczyła nawet palcem u nogi kiwnąć wobec tego stwierdzenia. Brak umiejętności samodzielnego myślenia znów zaczął rodzić zatrute owoce bierności.
Minęło kolejnych kilka lat. Można by spodziewać się, że nauczeni doświadczeniem nasi politycy nabiorą nie tylko stosownego dystansu, ale też zorientują się w rzeczywistości unijnej realpolitik. Niestety – od momentu akcesji Polsce praktycznie nie udało się zbudować jednolitego frontu dla sukcesywnej realizacji własnych interesów. Żałosne próby napinania mięśni i konfrontacyjny kurs wobec głównych państw europejskich, przedsiębrany przez Prawo i Sprawiedliwość w latach 2005–2007, okazały się drogą donikąd. W miejsce subtelności, planu, konkretnie oznaczonego celu i konsekwencji politycznej, stosowano metodę ideologicznej pałki o zakończeniu rewanżystowskim. Nic dziwnego, że na dyplomatycznych salonach Berlina, Paryża, Rzymu czy Londynu takie podejście bardziej budziło zażenowanie i obojętność aniżeli poklask. Polscy politycy forsowali nierealne idee, zamiast naginać unijne trendy do własnych potrzeb, wzorem np. Hiszpanii czy później Węgier. Przypomnijmy, że Hiszpanie zamiast mówić, iż są niesprawiedliwie traktowani, wykorzystywali każdą nadarzającą się okazję do walki o własny partykularny interes gospodarczy. Symptomatycznym przykładem była kwestia akceptacji przez Madryt umowy stowarzyszeniowej z Polską w 1991 r. Madryt w ostatniej chwili zawetował porozumienie, żądając podniesienia limitów produkcyjnych. Postawiona pod ścianą, Bruksela zmuszona była ulec dyktatowi Hiszpanów. W podobny sposób postępował rząd węgierski pod przywództwem Victora Orbána, który najpierw wdrażał określone rozwiązania bez pytania Brukseli o zgodę, a potem, w reakcji na połajanki, fałszywie posypywał głowę popiołem. Tak było m.in. w kwestii zmian w ustawie o węgierskim banku centralnym.
Obecnie z ust rządowych decydentów wciąż padają puste słowa o konieczności zachowania jedności europejskiej. Stanowią one marną zasłonę dla braku jakiejkolwiek wizji rozwojowej Polski w ramach struktur unijnych. Nasza rola ograniczyła się do administracyjnego pojmowania członkostwa i uważnego słuchania, co inni mają do powiedzenia. Przykładem tego stanu był okres polskiej prezydencji w drugiej połowie 2011 r., który charakteryzował się brakiem jakiejkolwiek wizji rozwojowej nie tylko naszego kraju, lecz także całej UE. Polska co prawda skutecznie administrowała Unią, ale była to tylko administracja oparta na mentalności „prowincjonalnego proboszcza”. Budowane natomiast z entuzjazmem tzw. społeczeństwo obywatelskie okazało się skuteczną symulakrą unijnej jedności oraz „żelazną kurtyną” zasłaniającą wewnątrzunijną grę, umiejętnie prowadzoną egoistycznie przez największe państwa europejskie, niemalże jawnie posługujące się na polu strasbursko-brukselskim własną racją stanu. Tymczasem Polska do tej pory nie próbowała nawet zdefiniować własnych słabości oraz dostrzec uwarunkowań geopolitycznych w warstwie globalnej. Włączenie się do gry mogłoby przynieść zmianę pozycji naszego kraju. Do tego potrzebna jest jednak odwaga.
Warto podkreślić, że większość polskich koncepcji, doktryn czy pomysłów była wygłaszana tylko w ramach konserwacji dotychczas obranego kierunku. Jeden z luminarzy polskiej polityki zagranicznej prof. Adam Daniel Rotfeld, prócz wielu błędnych i kontrowersyjnych stwierdzeń i czynów, powiedział kiedyś jedną niezwykle istotną rzecz: Aby tak mały kraj jak Polska mógł zaistnieć na scenie międzynarodowej, musi wpierw powiedzieć coś ciekawego… Niestety ciekawej wizji nie udało się dotychczas skutecznie wypracować żadnemu ministrowi spraw zagranicznych, zwłaszcza obecnemu byłemu funkcjonariuszowi American Enterprise Institute Radosławowi Sikorskiemu, będącemu, według z rzadka krytycznych ocen, wprost „amerykańskim implantem w polskim rządzie”. Jednak nowe idee istnieją, zaś objęcie przez Polskę steru dyskusji nad przynajmniej jedną z nich pozwoliłoby zająć dominujące miejsce w UE.
Taką ideą jest promocja scenariusza budowy superpaństwa europejskiego, wygłoszona ostatnio ustami komisarz ds. sprawiedliwości, praw podstawowych i obywatelstwa Viviane Reding. W polskich kręgach politycznych wezwanie to zostało właściwie pominięte milczeniem, względnie „obsmarowane” przez konserwatywnych publicystów. Mało kto pomyślał o znaczeniu geopolitycznym tego kroku, a zwłaszcza o próbie zdefiniowania procesu budowy takiego państwa w kontekście tworzenia się bloków imperialnych na całym globie. Ten proces mogliby właśnie opracować nie tyle polscy politycy, pośród których raczej trudno doszukiwać się osób potrafiących myśleć w kategoriach innych niż pojedyncza kadencja parlamentarna, ale przede wszystkim polskie think tanki – zarówno rządowe, jak i społeczne. Dopiero po tym ster promocji idei mogliby przejąć polscy politycy.
Przejęcie przez polską stronę roli moderatora takiej debaty pozwoliłoby nie tylko na wpierw intelektualne, a następnie procesowe kierowanie tą ideą, ale przede wszystkim wypracowanie takiego projektu ze szczególnym uwzględnieniem polskich uwarunkowań społecznych i gospodarczych. Dopiero trwałe ugruntowanie takiego trendu pozwoli na realną odpowiedź na pytanie, gdzie Polska znajdzie się nawet nie za lat 10, ale za 50.
Wyzwań w tym zakresie jest wiele. Budowa superpaństwa, lakonicznie mówiąc, polega na integracji społecznej, językowej, edukacyjnej, mentalnościowej, a wreszcie cywilizacyjnej 28 krajów członkowskich, złączonych na ósmym co do wielkości terytorium na świecie, zamieszkiwanym przez półmiliardową populację, wypracowującą największe na świecie PKB. Pytanie o europejskie superpaństwo, w sensie praktycznym, brzmi więc: co zrobić, aby mieszkaniec południowoportugalskiego Faro identyfikował się z mieszkańcem wschodniopolskiego Zamościa, względnie mieszkaniec północnoszwedzkiej Kiruny żył troskami maltańskiego Rabatu. Kluczem do osiągnięcia tego celu jest nie tylko uzyskanie dla nich w miarę jednolitego stopnia dochodowości, ale przede wszystkim jednolitego języka debaty, stabilności ekonomicznej i poczucia wspólnoty na szczeblu paneuropejskim…
Dlaczego to Polska nie miałaby zacząć promować w ten sposób wartości europejskich, biorąc za historyczną podstawę tolerancyjne tradycje I Rzeczypospolitej? Zdaje się, że zbyt rzadko zadajemy sobie to pytanie, kosztem wąskich wyzwań o charakterze bieżącym.