Judym, czyli pożytki z resentymentu
Judym, czyli pożytki z resentymentu
Rafałowi Bakalarczykowi
Stefan Żeromski, którego sto pięćdziesiątą rocznicę urodzin czcimy w tym, a dziewięćdziesiątą rocznicę śmierci w przyszłym roku, mimo że jako pisarz był nierówny, popadający w publicystykę, momentami rozwlekły, innym razem zbyt lakoniczny, miał pewną niezwykle ważną dla pisarza umiejętność, która w naszej współczesnej literaturze nie tylko nie jest pielęgnowana, ale wręcz została porzucona. Umiał mianowicie tworzyć bohaterów. Nie po prostu mniej czy bardziej wiarygodne literackie postaci, ale właśnie walczących z rzeczywistym, przyrodniczym i społecznym światem, a także z samymi sobą herosów, świadomych współtwórców i idei porządkujących ten świat, i samych siebie.
Bohaterowie Żeromskiego mieli niezwykłą moc trafiania do wyobraźni i życiowych aspiracji literackiej publiczności, a także uwalniania się ze stronic książek – oraz istnienia również w umysłach tych Polaków, którzy z jakichś względów nie zetknęli się z nimi za pośrednictwem druku. Czy istnieje w naszej literaturze bardziej jaskrawy przykład literackiego bohatera, którego postać tak mocno zakorzeniła się w masowej wyobraźni, a jednocześnie tak bardzo w swoich znaczeniach i ich odbiorze uwolniła się od literackiego ciała, niż doktor Tomasz Judym?
Idealista poświęcający swoje prywatne szczęście dla dobra ogółu, romantyk-filantrop rezygnujący z miłości dla realizacji wzniosłych zadań, wspomożyciel najuboższych niemogący pogodzić się z krzywdą i nędzą, wzorzec polskiego inteligenta pamiętającego o swoich powinnościach wobec ludzi, którym się gorzej powiodło – takie poglądy na temat tej postaci utrwaliły się w naszej wyobraźni na tyle silnie, że u wielu czytelników powodują odruch poszukiwania w lekturze ich potwierdzeń. Osobną sprawą jest to, że dzisiaj nazwiska Judyma używa się raczej bez atencji, a jako określenie postawy nierozsądnej i niemądrej. W publicystyce częściej spotkamy się z ironicznymi niż poważnymi zastosowaniami tego nazwiska. W każdym razie mają być „Ludzie bezdomni” powieścią o zobowiązaniach jednostki wobec społeczeństwa i to ma być jakoby najistotniejszy problem samego Judyma. Tymczasem mnie po raz kolejny po lekturze tej hipnotyzującej – choć przecież fatalnie skonstruowanej, rwanej, złożonej z osobnych, ledwie się zazębiających i często porzucanych w najdziwniejszych momentach wątków – powieści owa kwestia wydaje się drugorzędna. Drugorzędna nie znaczy nieważna, ale wtórna wobec najistotniejszego problemu, jakim jest rozpaczliwa – choć wcale nie beznadziejna – niezgoda na warunki polskiego awansu społecznego.
Subtelny cham i szlachetne bicie po mordzie
Kwestia fatalizmu pochodzenia jest dla całej fabuły i dla postaci Judyma kluczowa, a już pierwszy rozdział bardzo wyraźnie to zarysowuje. Judym, spotykając w Luwrze czwórkę polskich pań z wyższej (choć przecież nie jakiejś niebosiężnej) sfery, doświadcza sztormu niezwykle gwałtownych i sprzecznych uczuć. Zaczęło się od tego, że poczciwa ziemianka-inteligentka pani Niewadzka, w dobrej wierze, poszukując wspólnych znajomych, zmusiła Judyma, aby wytłumaczył się ze swego pochodzenia. Jej trochę kurtuazyjne, a trochę może i szczere zainteresowanie podszyte było pewnością, że spotkany w muzeum, posługujący się przyzwoitą polszczyzną i francuszczyzną, nieobdarty i nieśmierdzący, a w dodatku tytułujący siebie doktorem człowiek musi być podobnego jak ona pochodzenia, i że będzie mu miło porozmawiać o swoich przodkach, pochwalić się wrodzonym statusem. Judym na pytanie o pochodzenie odpowiada z mimowolnym fasonem, a ani pani Niewadzka, ani jej podopieczne w żaden sposób nie okazują jakiejkolwiek niechęci nowemu znajomemu z powodu jego pochodzenia. Ba, nawet okazują mu niekłamany respekt i podziw na wieść, że doktorem udało się zostać synowi szewca-pijaka i degenerata, „człowiekowi z gminu”, który w dodatku nie ukrywa swojego rodowodu. Szanowna babcia nawet improwizuje na tę okazję wzniosłą przemowę.
A jednak Judyma ani jej słowa nie krzepią, ani nie wyprowadzają z zakłopotania. Bo nie może przecież bez naruszania reguł dobrego wychowania uświadomić szlachetnej staruszce, że jej pochwały i wyrazy szacunku, że nawet jej uprzejma konwersacja z młodym doktorem jak z równym sobie, nawet jej sympatia – to nic innego jak rewers klasowej pogardy. Z podobnym problemem będzie się zresztą stykał Judym ciągle; będzie spotykał na swojej drodze do awansu ludzi autentycznie szlachetnych, niewątpliwie moralnych i pełnych dobrych intencji, jednak zupełnie nierozumiejących – i broń Boże niechcących zrozumieć – że moralność bywa sługą klasowych interesów, a szlachetność i życzliwość jest jedną z form klasowej przemocy. Nie odwrotną wobec takich zjawisk jak stare dobre bicie po mordzie, lecz je uzupełniającą. Kiedy w końcu rozstaje się z nowo poznanymi znajomymi, doświadcza jednocześnie bardzo silnego przyciągania i dojmującej niechęci, potrzeby natychmiastowego zakończenia znajomości. Wspaniałość istot, które okazały mu życzliwość, wprawia go w jednoczesną euforię i nienawiść, pogardę wobec samego siebie.
O tym, jak ów splot uczuć istotny jest dla całego sposobu rozumowania i odczuwania głównego bohatera „Ludzi bezdomnych”, świadczy sposób jego opisania: publicystyczny, grubo ciosany, niemal nieporadny. Judym czuł, że wtargnął do towarzystwa tych pań. Rozumiał swą niższość społeczną i to, że jest w tej samej chwili szewskim synem tudzież aspirantem do „towarzystwa”. Odróżniał w sobie te obydwie substancje i do krwi gryzł dolną wargę. […] Każdy bystry ruch nogi wysmukłych panien był jak drgnienie muzyczne. Połyski ślicznych mantylek, rękawiczek, lekkich krez otaczających szyje, rozniecały w nim jakieś szczególne, nie tyle namiętne, ile estetyczne wzruszenie (s. 18)1.
Socjologiczny termin „niższość społeczna”, pojawiający się tuż obok zmysłowych i cielesnych szelestów, drgnień i połysków, zgrzyta jak nóż pociągnięty po szklanej powierzchni. Podobnie, psychologicznym („fałszywy wstyd”) i socjologicznym („osoby niskiej kondycji”) terminem o żywe zmysłowe tło zazgrzyta narrator, opowiadając o wrażeniach i rozterkach Judyma powracającego do Warszawy i odwiedzającego rodzinne rudery: Z dala już dostrzegł Judym bramę rodzinnej kamienicy i zbliżył się do niej z niemiłym uczuciem tak zwanego „fałszywego wstydu”. Trza było witać osoby niskiej kondycji. Teraz, gdy wrócił z zagranicy, było mu to przykro, bardziej niż kiedykolwiek (s. 37). A tak, pojęciowo, wprost i bez miejsca na domysły przedstawia narrator przygnębienie bohatera po nieudanym odczycie w salonie Czernisza: Były to myśli parweniusza, który trafem stanął u drzwi pałacu kultury. Tkwiła w nich przede wszystkim skryta pod maską miłości ubogich drapieżna zazdrość indywidualna względem cudzego bogactwa. Od wieków płonęła jak piekielny ogień w sercu przodków, była najsilniejszym, choć najskrytszym ich uczuciem. W duszy ostatniego potomka nie zionęła już z niej śmiertelna, ślepa zemsta, tylko wysnuwał się głęboki, rozległy żal (s. 91).
Przyjrzyjmy się także opisowi reakcji Judyma na wyproszenie z posiedzenia zarządu cisowskiego uzdrowiska: Ta odmowa [prawa do uczestniczenia w posiedzeniu – przyp. J.G.] nie tyle zmartwiła go, ile jakoś zdegradowała. Judym w ogóle łatwo ulegał złudzeniu, że w samej rzeczy nie ma prawa do mnóstwa przywilejów, które są udziałem innych ludzi. Obecną w nim była pamięć na rzeczy dawne, na pochodzenie i owo jak gdyby bezprawne wejście do życia stanów wyższych. Toteż po rozmowie z doktorem Węglichowskim doznał w głębi serca tego spodlenia dumy, tchórzostwa rozumnej woli (s. 253). I tu uczucia młodego lekarza nazwane są wprost, pojęciowo, kawa na ławę. Miłośnika literatury oczekującego od tekstu pewnego niedomówienia, furtki do własnej interpretacji czy nawet możliwości projekcji na bohatera własnych emocji fragment ten i przytoczone wyżej straszą. Ale zdaje się, że Żeromski cenę literackiego okropieństwa, spłaszczenia własnego bohatera – któremu nie dał odczuć całej nawałnicy najróżniejszych i najsprzeczniejszych emocji i motywacji, a kazał przeżywać uczucie tak oczywiste i tak wprost zdefiniowane – zapłacił świadomie za pewność, że jego intencja w konstruowaniu motywacji bohatera będzie tu odczytana wprost i bez odczytelniczych fantazji. To zgrzytanie w powieściach Żeromskiego zbyt prostych i szybkich, często publicystycznych, a często wręcz nieudolnych fragmentów trafnie opisał Julian Brun-Bronowicz: Wszystkie dygresje Żeromskiego i tylekroć wytykane mu wady konstrukcji powieściowej mają swe źródło w tej walce swobody twórczej z własnowolnie, z góry przyjętymi ograniczeniami. Z tego samego źródła pochodzą też nierówności odwrotne: jak gdyby zatrwożony nagle, że zmitrężył tyle czasu na włóczędze beztroskiej po czarownych manowcach, autor śpieszy gorączkowo ku swoim celom dydaktycznym, porzucając cenny balast sztuki2.
Właśnie z tego względu warto się im uważnie przyglądać i doszukiwać znaczeń szczególnie istotnych dla autorskiej intencji. Judym nie jest w stanie opanować kolejnych przypływów dojmującego uczucia klasowej (i wynikającej stąd wszelkiej) niższości. Co więcej: nie jest on także w stanie – co wielu innym aspirantom przychodzi bez trudu – wytworzyć w sobie żadnego mechanizmu pozwalającego jakoś odciąć się od tego uczucia lub wysublimować je w coś mającego pozory szlachetności. Ma z tym uczuciem ciągły kontakt i po długich zmaganiach godzi się z myślą, że nigdy się go nie pozbędzie.
Parweniusza miłość-niemiłość
Kolejne „wtargnięcie do towarzystwa tych pań”, już w Cisach, to następna okazja do przekonania się, że aspirujący do towarzystwa parweniusz jest jak ćma, która nie potrafi oprzeć się urokowi światła, mimo że ciało już zaczyna skwierczeć w płomieniu. Judym rozpoznaje własny resentyment w afekcie do panny Natalii, która chętnie okaże sympatię i odda niejeden taniec przystojnemu, wykształconemu erudycie, wytrwałemu w dążeniu do życiowych celów i niepozbawionemu także innych zalet. Będzie ona jednak witała dziwnymi, pełnymi boskiego wdzięku ruchami warg i nozdrzy, jakby czuła zapach każdego wyrazu i na każdym niby na róży przysłanej składała pocałunek (s. 152) słowa miglanca i krętacza, utrzymującego się z karcianych i pospolitych oszustw, zawodowego bawidamka Karbowskiego. Ma on nad Judymem tę jedną przewagę, że nie jest parweniuszem i do niczego nie musi aspirować. Judym musi boleśnie uświadomić sobie, że skoro „zazdrości wszystkiego” postaci tak śliskiej i płaskiej jak Karbowski, to w jego aspiracjach do wyższego świata potężną rolę odgrywa aspiracja do bycia śliskim i płaskim. Jednak Karbowski, mocą urodzenia i płynącej z tego życiowej lekkości, zawsze będzie uroczo śliski i płaski, a Judym, mocą urodzenia wymagającego od niego wciąż starań i mozołów, może być tylko obrzydliwie śliski i płaski.
Oczywiście Judym nie ma specjalnych złudzeń co do tego, że jego afekt do Natalii ma jakąś szczególnie subtelną miłosną naturę albo też jest prostym pożądaniem. On wie, że to piękne, pachnące, unoszące się jakby nad ziemią i szeleszczące koronkami stworzenie jest dla niego nie tyle uosobieniem kobiecego, co klasowego powabu. Bohater Żeromskiego wpisuje się tu w mający początek może w werteryzmie, a w naszej literaturze bardzo długo kontynuowany ciąg męskich literackich postaci, dla których klęska miłosna jest bolesnym dowodem na niemożliwość społecznego awansu. A więc Judyma ciągnie do Natalii jako do obiektu niedostępnego i symbolicznego, nie tyle wywołującego, ile potwierdzającego plebejski resentyment.
Pułapki zaklętego wirydarza
Czy Judym porzucił miłość do Joasi, aby poświęcić się sprawie? On przecież patrzy na nią podobnie jak na Natalię, z tym jednak zastrzeżeniem, że jest mniej niedostępna niż tamta, jest czymś w rodzaju „nagrody pocieszenia” po cichej klęsce w batalii, której nie odważył się rozegrać (co zresztą także Judyma w ostatecznym rozrachunku od Joasi odstręcza). Jak z jednej strony prostolinijnie, z drugiej zaś tajemniczo informuje narrator: Judym nie pragnął Joasi jako kobiety, nigdy z niej w marzeniu nie zdzierał szat dziewiczych. Pachnące dymy błękitne otoczyły ją i zasłaniały od myśli pożądliwych. Nade wszystko, nad piękność, dobroć i rozum, kochał w niej swoją czy jej miłość, ów zaklęty wirydarz, gdzie człowiek wchodzący zdobywał nadziemską zdatność pojmowania wszystkiego (s. 301). Rzeczywiście, Judym nie potrafi rozdzielić tego, czy Joasia po prostu nie jest dla niego atrakcyjna, czy też paraliżuje go swoją – nie erotyczną! – etyczną doskonałością. Oddajmy jednak tutaj hołd siłom witalnym młodego mężczyzny, które w poszukiwaniu ujścia mają wszakże moc zarówno uzdrawiania z paraliżów, jak i czynienia kwestii atrakcyjności drugorzędną. Judym w końcu ujrzał w Joasi swoją żonę.
Siły witalne ustępują jednak rozwadze, gdy Joasia przyjeżdża do stęsknionego doktora i zdradza mu swój plan ułożenia im obojgu życia. Ona nie rozumie, bo nie może rozumieć, że wypowiadając marzenia o czystym i schludnym, ale skromnym mieszkanku, nakreśla przed ukochanym horyzont, a więc i nieprzekraczalny punkt dojścia, własnych aspiracji. Że właśnie w tej chwili odsłoniła przed nim szklaną ścianę, której nie przekroczą, jeśli będą przez życie szli razem. Jej się wydaje, że może Judyma do swojego stanowiska po prostu przekonać, bo nie rozumie, że rojenia jej ukochanego rozbijają w pył tę szklaną ścianę czystego domku, estetycznych mebelków oraz sprzętów i absolutnie nie mają charakteru intelektualnych spekulacji. Ona nie rozumie, że te rojenia wypływają nie – tak jak u niej – ze starannej szkolnej edukacji i salonowej ogłady, nie z filozoficznych czy religijnych przekonań albo z ideologicznego zaślepienia, lecz wprost z biologii, z twórczego instynktu, którego nie udało się stłumić ani ojcowskim pasem, ani doktorskim szyderstwem. I te rojenia nijak nie przystają do rojeń Joasi, czy może raczej natręctw, o tym, żeby pomagać biednym ludziom, żeby w ten sposób realizować jakąś powinność kogoś, komu się lepiej powiodło, wobec kogoś, komu się powiodło gorzej, czy też klasy wyższej wobec niższej.
Judym, obcując ze społecznym i dekoratorskim entuzjazmem Joasi, może sobie przypomnieć podobnie „czarującą każdym słowem i gestem”, podobnie entuzjastyczną doktorową Czerniszową: Była to swego czasu żywa bojowniczka emancypacji. Z biegiem czasu dzieci przychodzące na świat, obowiązki i stosunki usunęły ją od życia szerszego, ale nie zburzyły jej aspiracji i wierzeń. Do sprawy uczciwej zawsze przyłożyła ręki. Już to nie były dawne prace tchnące entuzjazmem, ale jeszcze tkwił w nich pewien umiarkowany zapał (s. 64). Judym wie, że przeznaczeniem Joasi jest stać się doktorową Czerniszową (o ile nie Węglichowską), a on sam przy niej – mocą klasowego fatalizmu – nieodwołalnie musi zostać doktorem Czerniszem. Życie z Joasią oznaczałoby nieuchronny społeczny awans rozumiany nie jako wzrost, ale właśnie jako emigracja z własnej kasty do kasty obcej, kasty żony, bez prawa powrotu i bez prawa zabrania ze sobą stamtąd czegokolwiek. Awans rozpoczynający się na skromnych, lecz estetycznych i higienicznych sprzętach domowych, zakończyłby się zapewne na organizowaniu brydżów, herbat i posiedzeń, na których miejscowe elity uzgadniałyby wspólne stanowisko w ważnych sprawach.
Oczywiście możliwy byłby też przeciwny obrót spraw. Taki mianowicie, że neurotyczny humanitaryzm Joasi zaprowadziłby ją na miejsce zmarłej przyjaciółki Stachy Bozowskiej i skłonił do złożenia z własnego życia pięknej i bezużytecznej ofiary przebłagalnej za winę zbyt dobrego urodzenia. Judym, gdyby był wtedy z nią, nie umiałby poradzić sobie ani z potęgą resentymentów prowadzących do takiej samozagłady, ani nie byłby w stanie obronić się przed kijem nabudowanych na nich istotnie szlachetnych uzasadnień, bo przecież jako aspirant do klasy szlachetnej powinien szlachetne argumenty przyjmować, a nie zbijać. Nota bene, zastanawiające jest, jak bardzo w naszej zbiorowej mitologii postać Judyma skontaminowała z postacią Stasi Bozowskiej, całkowicie od Judyma odmienną, kierującą się zupełnie sprzecznymi z jego motywacjami.
Judym oczywiście widzi w Joasi, guwernantce panienek z naprawdę dobrego domu, jej własny resentyment aspirantki do wyższego, do którego dodany jest jeszcze równie szlachetny, co resentymentowy zamiar ofiarowania się mężczyźnie z motłochu. To pomnożone jest jeszcze przez ów resentyment, którym według zoologicznego mizogina Nietzschego kobieta zawsze obdarzać będzie mężczyznę, a iloczyn tego wszystkiego pomnożony jeszcze przez resentyment chrześcijanki, która szuka okazji uspokojenia sumienia stroskanego dostrzeganym wszędzie wokół bezmiarem niesprawiedliwości, opętana jest obsesją moralnej czystości i natręctwem robienia czegoś dobrego dla innych. A jeśliby się te dwa olbrzymie resentymenty – Joasi i Judyma – jeszcze spotęgowały? Joasia jednakże, w przeciwieństwie do Judyma, wytworzyła w sobie mechanizm, który pozwala nie odczuwać własnego resentymentu jako przykrego, ale dostrzegać wyłącznie jego szlachetne sublimaty, i jeszcze krzepić się nimi. Jak pięknie uogólnia w swoim dzienniku tę warunkowość przyjęcia do wyższej kasty osoby z kasty niższej, która tak bardzo doskwiera Judymowi: Guwernantka, jako istota obca, zazwyczaj społecznie niższa, jest ciągle na cenzurowanym. Gdyby dała tylko powód do wzmianki – już po niej! Cenzura może być łaskawą, nawet życzliwą, nawet pochlebną, ale nie ustaje nigdy. Przy tym już to samo, że się zajmuje stanowisko trudne i niższe, a jest się częstokroć znacznie wyżej – tworzy i udelikatnia uczucie dumy, szlachetne uczucie, które jak kij służy do podparcia w chwili znużenia i do obrony przed wrogiem. Ono samo już jest hamulcem niemałym, kto wie, może całkowicie wystarczającym (s. 164).
W następnej linijce Joasia, przy okazji lektury wierszy Louise Ackermann, dostrzega śmieszność w kobiecie piszącej poezje. Jej rozważania o tym, że kobieta może być uznana jako poetka, wyłącznie gdy będzie współbasować męskim poetom, kiedy będzie mówić to, co oni już dawno powiedzieli, i kiedy, broń Boże, nie wychyli się w twórczości z jakimś spostrzeżeniem czy uczuciem odmiennym, są niemal lustrzanym odbiciem spostrzeżeń Judyma dotyczących awansu społecznego. Joasia widzi, że kobieta-pisarka musi szczególnie intensywnie kokietować rodzaj męski za pośrednictwem literatury, tak samo wyraźnie, jak Judym widzi konieczność kokietowania klasy wyższej przez aspiranta z motłochu. Joasia chciałaby uprawiać literaturę i pozostać kobietą, zatrzymać własną kobiecą tożsamość, perspektywę i zakorzenienie, tak jak Tomasz chciałby wykonywać zawód wymagający wykształcenia, intelektualnej finezji i wysokich kwalifikacji moralnych, ocalając własną tożsamość i spojrzenie na problemy tego świata człowieka gminu. I ona, i on widzą wartość własnego zakorzenienia, widzą też groteskowość i śmieszność wykorzenionych emigrantów, którzy nie będąc zakorzenionymi w środowisku, do którego aspirują, muszą szczególnie intensywnie i wbrew własnej istocie udawać, że są kimś, kim nie są i nigdy nie będą. Niestety, Joasia – mimo rzeczywistych i usilnych starań – nie jest w stanie zrozumieć zakorzenienia Judyma w motłochu, a on nie rozumie jej feminizmu i zakorzenienia w kobiecości.
To dziwne, jak bardzo jednakowo szkolne interpretacje „Ludzi bezdomnych” każą rozumieć słowa Judyma wypowiedziane podczas pożegnalnej rozmowy z Joasią: Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony, ani jednej rzeczy, którą bym przycisnął do serca z miłością, dopóki z oblicza ziemi nie znikną te podłe zmory. Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam jeden. Żeby obok mnie nikt nie był, nikt mię nie trzymał (s. 403). Jest to jakoby dowód na to, że od teraz Judym będzie żył w celibacie, samotnie, bez poborów i bez własności, poświęcony wyłącznie walce z nędzą. Tymczasem on to mówi właśnie do Joasi, kończąc definitywnie dokładnie ten, a nie żaden inny związek. Nie byłoby wcale ani nieprawdopodobne, ani sprzeczne z jego głębokimi przekonaniami, gdyby niedługo związał się z inną kobietą i zamieszkał w domu solidniejszym niż ten z marzeń Joasi. Mówi jej, że nie może być z nikim, ale co miałby powiedzieć? Nie chce jednak być właśnie z nią, bo ona, ciągnąc go w stronę swoich mebelków i swojego humanitaryzmu, do swoich marzeń i wyobrażeń, nieuchronnie wstrzymałaby jego powrót tam, skąd przyszedł – do motłochu.
Medycyna i towarzystwo
Joasia wyobraża sobie, że Judym chce leczyć biednych, i wzrusza się, że to takie piękne, szlachetne i chrześcijańskie. Tymczasem Judym jako lekarz musi leczyć, ale uważa, że lepiej byłoby takich sytuacji uniknąć, i dlatego właśnie roi nie o sobie w sytuacji pomocy bliźniemu, nie o ludzkiej wdzięczności, nie o zapłakanych oczach chorych, którym przywrócił zdrowie, ale o Warszawie, w której udało się zlikwidować gruźlicę i tyfus. Wszelkie jego działania są nastawione właśnie na to, aby można było uniknąć leczenia chorych i aby oszczędzić chorym upokorzenia korzystania z pomocy lekarskiej, a lekarzom konieczności babrania się w ludzkich wydzielinach. Tu akurat sprzęgły się i przekonania Judyma wyrosłe z doświadczeń mieszkańca ulicy Ciepłej, i nabyta na krajowych i zagranicznych uczelniach wiedza medyczna, i jeszcze najzwyczajniejszy w świecie rozsądek człowieka wykorzenionego i mającego dystans do poglądów klas, do których ani już, ani jeszcze nie należy. Judym więc konsekwentnie upiera się przy tym, że naczelnym zadaniem lekarza jest właśnie profilaktyka, a samo leczenie jest najczęściej tylko łagodzeniem skutków zaniedbań. Judym to wie, jest pewien swojej wiedzy, ale wie również, że jeśli postara się zakorzenić w wyższej klasie, jeśli przeniesie się, czy to z własnego oportunizmu, czy z miłości do Joasi, do towarzystwa lekarzy-inteligentów, będzie musiał tę wiedzę porzucić i przyjąć, bardziej od nich gorliwie, jako swój – ich sposób widzenia problemu.
W żadnym razie darmowe leczenie kogokolwiek i składanie komukolwiek ofiary ze swojego życia nie jest częścią programu doktora Judyma. Jeśli Judym „ofiarę ducha” skłonny jest złożyć, to na ołtarzu własnego życia, i to ofiarę rozumianą tak, jak ją określił przywołany przez Korzeckiego Mickiewicz: Przez ofiarę ducha rozumiem czyn człowieka, który otrzymawszy prawdę, utożsamiwszy się z nią, roznosi ją, objawia, służy za jej organ, za twierdzę i za wojsko, nie zważając na spojrzenia, na głosy i rysy nieprzyjaciela (s. 367). Prawdą, którą Judym otrzymał, i z którą się utożsamił, jest fachowa wiedza medyczna. A po warszawskich i cisowskich doświadczeniach Judym wie, że człowiek jego proweniencji musi wybierać między czynnym, a więc w pracy, objawianiem i obnoszeniem tej wiedzy, a społecznym awansem, który nie dość że nigdy się w pełni nie dokona, to będzie wymagał od niego zaparcia się wiedzy, z którą się utożsamił, a więc zaparcia się samego siebie.
Oczywiście, już w Warszawie często zdarza się Judymowi wypuścić przebadanego pacjenta bez honorarium, ale odbywa się to na takiej samej zasadzie jak machnięcie ręką na kolejną kradzież Walentowej lub jej córki dokonaną na doktorskich wiktuałach. Judym wie, że w nędznej dzielnicy użerać się trzeba z chłodem i stęchlizną gabinetu, z gospodynią-pijaczką, trzeba i z pacjentami wyłudzającymi darmowe wizyty, ale ani sobie nie poczytuje tego za zasługę, ani za powinność. A na razie z dwojga złego woli klepać biedę, użerać się z drobnymi oszustami, nie tracąc własnej perspektywy i oceny sytuacji, niż zbliżyć się towarzysko do „środowiska”, zyskać za to pacjentów, ale w zamian nieodwracalnie stracić prawo do rozumienia świata po swojemu. Bo środowisko od niego jako od przybysza z motłochu wymaga tego, aby dowiódł, że już motłochem nie jest, a więc że we wszystkim podziela punkt widzenia grupy, do której będzie teraz przynależał.
Podobnie jest i w Cisach. Tu także Judym nie deklaruje się jako zwolennik pracy za darmo, a to, co poczytuje mu się często za pracę pro publico bono, a więc prowadzenie szpitaliku, jest jedną z części obowiązków zapisanych w kontrakcie i z tego tytułu wynagradzanych. To, że Judym wykonuje obowiązki porządnie i zgodnie ze stanem swojej fachowej wiedzy, nie musi być przecież wcale dowodem jakiegoś nadzwyczajnego poświęcenia (jak bardzo trzeba nie znosić własnego zajęcia, aby tak sądzić?), ale właśnie Judymowego instynktu twórczości. Plan osuszenia stawów cisowskich też przecież nie rodzi się z jakiegoś nadzwyczajnego humanitaryzmu i umiłowania ludzkości, lecz z rzetelnej wiedzy lekarskiej. Gnijący szlam zagraża tak samo biednym, jak i bogatym pacjentom Judyma, i młody lekarz ryzykuje własną posadę nie z filantropijnej miłości do maluczkich, ale z przekonania, że lekarz pobierający pensję powinien nie tylko czy nie tyle leczyć, co chronić zdrowie pacjentów. To, co jest w tym postępowaniu bohatera nadzwyczajne, to nie – co się mocą tradycji Judymowi przypisuje – humanitaryzm czy filantropia, nie organicystyczne mrzonki Stachy Bozowskiej i Joasi Podborskiej, ale przymus rzetelnego wykonywania swoich obowiązków i ciągłego dowodzenia fachowych kompetencji.
Przymus, nota bene, wyrastający zarówno z niestłumionego instynktu pracy i twórczości, jak i z kompleksu chama, który wśród panów wciąż musi dowodzić, że nie jest od nich gorszy. To właśnie resentyment człowieka urodzonego na samym dnie każe mu na każdym kroku udowadniać sobie i innym własne prawo do istnienia na tym świecie i do zajmowania na nim jakiegokolwiek stanowiska ponad szczeniaka tłuczonego przez ojca czy ciotkę. Na każdym kroku dowodzić, że rzeczywiście nadzwyczajną pracą, wiedzą, fachowością, gigantycznymi zaletami charakteru i ducha zrekompensował w niewielkim stopniu brak zasługi dobrego urodzenia. Będzie tu siał, będzie pracował za tłum ludzi, będzie oddawał światu wszystko, co wziął od niego. Nie pożałuje ramion, nie będzie skąpił potu! Niechże wiedzą, jak się wywdzięcza ten z motłochu, kogo przyjmą do swej kultury, komu udzielą cząsteczki swych praw do czynu (s. 126).
Dialektyka awansu
Własne doświadczenia pozwoliły Judymowi zrozumieć paskudną dialektykę polskiego awansu z motłochu do klasy wyższej. Ów awans nie jest warunkowany żadnymi twardymi kryteriami, nie ma stałych i nienaruszalnych zasad, a jedynym i bezapelacyjnym jurorem jest tutaj towarzystwo. Jeśli więc ktoś taki jak Judym chce mówić własnym głosem o jakichś istotnych sprawach, to musi w tym celu wejść do środowiska umożliwiającego jakiekolwiek słyszalne mówienie, a żeby się do tego środowiska dostać, musi przyjąć bez zastrzeżeń głos tego środowiska. Jeśli chce zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą dbać o zdrowie ludzi, musi najpierw pozyskać przychylność środowiska, które z jednej strony posiada moc umożliwienia mu wykonywania zawodu, ale z drugiej strony wymaga od niego, aby robił to zgodnie z wyobrażeniami środowiska, a więc wbrew swojej najlepszej wiedzy. Oczywiście Judym może dla zbliżenia się do celu godzić się na coraz dalej idące kompromisy, ale w ten sposób, zbliżając się do swego celu, będzie się jednocześnie od niego oddalał. W końcu nie będzie już istotne, czy zbliża się do celu, czy oddala, bo po prostu utknie w ciepłym bagnie towarzystwa. Będzie się zgadzał na to, by ludzie powierzeni jego opiece chorowali i umierali pozbawieni opieki, po to, aby dzięki tej zgodzie mógł dbać o ich zdrowie. Oczywiście gdyby w którymś momencie spróbował wyrwać się z tego błędnego koła, panowie z towarzystwa zawsze znajdą sposób na „szewskiego synka”, aby go celnym spojrzeniem lub szyderstwem zdyscyplinować albo zmusić go szykanami, szeregiem drobnych ukłuć, upokorzeń, drażnień, ośmieszeń do ucieczki dobrowolnej… (s. 258).
Judym przekonuje się, że dzięki temu, iż aspirant z motłochu musi całkowicie wyzbyć się własnego punktu widzenia i gorliwie przyjąć poglądy klasy wyższej, elity mogą pozwolić sobie na kształtowanie wiedzy o motłochu jedynie na podstawie własnych wyobrażeń, bez konieczności poznawania spostrzeżeń tamtych. To tworzy między klasami nieprzenikalny mur niezrozumienia (i w narracji „Ludzi bezdomnych”, i w wypowiedziach samego Judyma często pada słowo „kasta”). Niemożliwe jest jakiekolwiek ulżenie doli motłochu, ponieważ on sam nie ma koniecznych dla tego zasobów: wiedzy fachowej, środków ekonomicznych, idei, natomiast pełne szlachetnych intencji elity wiedzę o potrzebach motłochu czerpią wyłącznie z własnych wyobrażeń – i dlatego mogą się oburzać na to, że dobrze opłacani robotnicy Zagłębia, zamiast oszczędzać pieniądze, kupują fatałaszki i pachnące mydełka. Nawet kiedy jakiemuś przedstawicielowi motłochu uda się zdobyć wykształcenie i ogładę, jego środowisko nie ma z tego żadnych korzyści, ponieważ natychmiast wsysa go niemająca z tym środowiskiem żadnego kontaktu klasa wyższa. Awans zdolnych jednostek jest więc dla motłochu przekleństwem, a nie szansą, gdyż całkowicie go wyjaławia.
Robotnik medycyny
Judym, mimo wzajemnych pretensji i nieporozumień, naprawdę szanuje swojego brata, Wiktora, który jest właśnie sobą, nawet gdy mu przychodzi płacić za to wysoką cenę. Chodzi w żakiecie nie dlatego, że pragnie udawać kogoś innego, że próbuje wykręcić się ze swojego świata, ale dlatego, że nie chce zakładać zgrzebnych ubrań, które jednoznacznie wskazują na poniżony status (Ubranie o wartości człowieka nie stanowi – wygłasza taką sentencję Judym i natychmiast czuje jej idiotyzm). Książki czyta nie dlatego, że imponują mu elity, których książka ma być atrybutem, ale dlatego, że z książek można wyczytać ciekawe rzeczy (czy coś takiego jest w stanie pomieścić się w główkach dzisiejszych propagatorów czytelnictwa?). Wiktor zabiera Tomasza do stalowni, tak jakby zdawał sobie sprawę, że tam, nagi i czarny od sadzy, zanurzający narzędzie w kipieli wrzącego żelaza, pokaże się bratu już nie w żakiecie, pretensjonalnym i groteskowym na robotniczych plecach, ale w istotnej swojej postaci – jako bóg. A Tomasz zapamięta tę epifanię.
Po raz kolejny ujrzy Judym podobnych bogów w kopalniach i hutach Zagłębia. Bogów, bo realizujących właśnie boską misję, za którą i sam Judym tęskni – misję twórczości, wyrywania przyrodzie i przemieniania mas bezcelowej i bezużytecznej materii w postać mającą sens. Praca robotników, choć źle płatna, choć wyniszczająca, fascynuje Judyma ze względu na konkretność i bezpośredniość. Robotnik wykonuje po prostu swoją robotę, robi to, co rzeczywiście potrzebne, efekty i wydajność jego pracy są niepodważalne, mierzalne. Tymczasem wysiłki inteligenta, choćby lekarza, tylko w pewnym stopniu są sensowne i twórcze, większa część z nich to bezpożyteczne zabiegi o utrzymanie się w towarzystwie, osiągnięcie w nim odpowiedniej pozycji, zyskanie uznania, rzadko kiedy za fachowe zasługi, najczęściej za towarzyską atrakcyjność. Judym rozumie, że znaczna część niechęci jego kolegów-lekarzy do wprowadzania jakichkolwiek usprawnień wynika nie z ich złej woli czy niedokształcenia, ale z tego, iż są oni tak zaaferowani zabiegami o własne społeczne miejsce, że pozostaje im już niewiele energii i cierpliwości do robienia czegokolwiek innego. On nie może się pogodzić z takim marnotrawstwem czasu, umiejętności i bezcennej życiowej energii, skoro wciąż przekonuje się, ile dzięki nim mógłby stworzyć. Chce w końcu przestać zajmować się głupotami.
Judym więc przekonuje się, że jego życiowe aspiracje wcale nie wymagają społecznego awansu. Wymagają, owszem, wykształcenia, wiedzy, energii i pasji, a to już udało mu się zdobyć. Co więcej, gdyby uległ tej potężnej pokusie emigracji do wyższej kasty, będzie zmuszony wyrzec się tych aspiracji, a przynajmniej bardzo poważnie je ograniczyć. Będzie też wciąż zatruwany własnym resentymentem, wciąż w pozycji lekko uniżonej, wciąż zmuszony do tego, aby być kimś innym, niż jest naprawdę. Zaczyna więc rozumieć – i zdaje się, podczas ostatecznej rozmowy z Joasią dochodzi to do niego w pełni – że wcale nie chce być lekarzem, a więc inteligentem, członkiem społecznej elity, lecz kimś, kto na razie i elitom, i motłochowi nie mieści się w głowie. On chce być kobietą piszącą poezję, robotnikiem w żakiecie wydającym pensję na pachnące mydełka, chamem czytającym książki i estetą z motłochu. Że chce właśnie wszystkiego tego, co mają przedstawiciele tamtej kasty, bez rezygnowania z najmniejszego kawałka samego siebie, bez porzucania czegokolwiek, co wyniósł z tego miejsca, w którym wyrósł.
Judym dokonuje więc na sobie bolesnej amputacji złudzeń aspiranta, pozwalającej jednak na zerwanie się z łańcucha resentymentu. I postanawia wśród tak samo jak on tęskniących do lepszego życia pracowników stalowni, gospodarstwa rolnego czy kopalni być pracownikiem służby zdrowia, różnym od nich tylko wykształceniem i rodzajem wykonywanej pracy, może też wysokością poborów, ale nie pozycją społeczną. Dzięki takiej decyzji będzie mógł nie wyjaławiać, ale wzbogacić środowisko, z którego się wywodzi. I jeśli awansować – to nie z niego, ale razem z nim, skoro jego własny awans jest niemożliwy bez zaparcia się siebie.
Przypisy:
- Wszystkie cytaty za wydaniem: Stefan Żeromski, Ludzie bezdomni, oprac. Irena Maciejewska, Wrocław – Warszawa – Kraków – Gdańsk – Łódź 1987.
- Julian Brun, Stefana Żeromskiego tragedia pomyłek, Warszawa 1986, s. 27.