Unia euro-miejska?
Unia euro-miejska?
Swoje uwagi na temat 10 lat obecności Polski w Unii Europejskiej ograniczę do odpowiedzi na podstawowe pytanie związane z obszarem, którym się zajmuję. Z punktu widzenia socjologii wsi pytanie to brzmi następująco: czy udaje się osiągnąć cele wiązane z członkostwem w Unii: zwiększenie potencjału polskiego rolnictwa, podniesienie poziomu produkcji, wyrównywanie różnic między wsią a miastem. Byłabym tu sceptyczna.
W ostatnich latach powoli, ale systematycznie spada liczba gospodarstw rolnych i postępuje proces koncentracji ziemi (vide raporty Polska wieś pod red. J. Wilkina i I. Nurzyńskiej), co – nie wiedzieć dlaczego – większość ekonomistów wciąż uważa za zjawisko zdecydowanie pozytywne, bo gwarantujące wzrost wydajności. Tymczasem konkretne przykłady świadczą o czymś zupełnie innym. W Polsce międzywojennej wszelkie analizy wykazywały, iż na jednostkę obszaru przypada dochodu społecznego tym więcej, im mniejszy obszar gospodarstwa (J. Curzytek, Badania nad rentownością gospodarstw włościańskich, 1928), w ZSRR działki przyzagrodowe o łącznej powierzchni 1,4% ziemi dawały 26,3% produkcji, w PRL-u z 1 ha chłopskiej ziemi uzyskiwano tyle, co z 10 ha ziemi w PGR-ach. W dzisiejszej Rosji działki przyzagrodowe z 4,8% ogółu ziem uprawnych dają 50% produkcji, podczas gdy gospodarstwa wielkoobszarowe zajmujące 80% gruntów produkują zaledwie 43% żywności (vide: artykuł W. Dzuna we „Wsi i Rolnictwie” 4/2009). Raporty Banku Światowego dla Ameryki Łacińskiej wykazują, iż małe farmy są tam od 3 do 14 razy bardziej wydajne niż te duże (W. Bello, Wojny żywnościowe), wreszcie w dzisiejszej Polsce małe gospodarstwa rodzinne nadal mają przewagę pod względem efektywności ekonomicznej i społecznej (referat J. Zegara w CBR, listopad 2010).
W dodatku, jeśli przyjąć socjologiczną definicję wsi zaproponowaną przez Władysława Grabskiego (wieś to miejsce pracy i życia dla rodzin wiejskich),okazuje się, że również ze społecznego punktu widzenia ważna jest nie wielkość, ale wielość rolniczych warsztatów pracy dających zatrudnienie i utrzymanie rodzinom na wsi. Te rodziny bowiem wychowują i kształcą dzieci (w ostatnich latach wieś szybko nadrabia dystanse edukacyjne), dostarczają miastom wykwalifikowanej siły roboczej („słoiki”), a także tworzą zdrowe środowiska społeczno-kulturowe – znana teza Goldsmitha mówi, że we wsiach o przewadze gospodarstw rodzinnych, a więc co najwyżej o średniej powierzchni i nie produkujących na skalę przemysłową, wszelkie wskaźniki społeczne są korzystniejsze. A wreszcie stanowią wciąż niedoceniany w Polsce fundament „demokracji właścicielskiej”, tej optymalnej z punktu widzenia „teorii sprawiedliwości” J. Rawlsa formy ustroju, opartej o drobną własność rozproszoną między wielu posiadaczy, przeciwstawianej „cywilizacji nierówności”, czyli skupieniu środków produkcji – a zatem i władzy – w rękach niewielu. Tymczasem, jak pisze L. Staszyński, po 2004 r. prawie 1 mln gospodarstw przestało sprzedawać mleko, ponad 830 tys. zaniechało hodowli trzody chlewnej, produkcja wołowiny spadła o połowę, owiec mamy 20 razy mniej, z 384 tys. plantatorów buraka cukrowego zostało 40 tys., a liczba producentów tytoniu skurczyła się z 250 tys. do 14,5 tys.! (Wieś na wstecznym biegu, 2010). Dane te trzeba czytać następująco: tylu właśnie producentów wyeliminowano z rynku wskutek rozstrzygnięć Ministerstwa Rolnictwa, wiernie stosującego się do wytycznych Unii. Między innymi już od lat 90. realizowano program zamykania małych przetwórni. Samych zakładów mięsnych ubyło o ⅔, a te przecież obsługiwały rynki lokalne, kupując produkty od drobnych producentów, tak więc tyle rodzin straciło możliwość utrzymania się, i to bynajmniej nie z powodu „wyuczonej bezradności”, lecz wskutek określonych decyzji administracyjnych.
Specjaliści twierdzą, że objęcie polskiego rolnictwa Wspólną Polityką Rolną przynosi pozytywne skutki w sferze produkcji. Trudno się z tym jednak zgodzić, pamiętając o rozmaitych limitach produkcyjnych i „kwotach” wyznaczanych polskim producentom w imię konieczności dostosowywania się do wspólnego rynku. Skutek tych wszystkich zabiegów jest raczej odwrotny i dlatego produkcja rolna w Polsce realnie spada. W 1990 r. w przeliczeniu na miliony ton zbóż wynosiła 79 mln, a po niespełna dwu dekadach zmalała do 54,5 mln (W. Michna – „Realia” 6/2008). Najnowsze dane także pokazują, iż wciąż zmniejsza się produkcja zbóż, ziemniaków i warzyw oraz hodowla trzody chlewnej i brojlerów, choć równocześnie postępuje proces koncentracji upraw i chowu. Wszystko to świadczy o wypieraniu z rynku małych gospodarstw rodzinnych i przestawianiu rolnictwa na skalę uprzemysłowioną. Odbywa się to z ewidentną szkodą dla jego istotnej społecznie funkcji samozaopatrzeniowej, która umożliwia rodzinom wiejskim pozyskanie najtańszych produktów żywnościowych, a więc zmniejsza koszty utrzymania. Co jeszcze bardziej niepokojące, równocześnie maleje potencjał produkcyjny polskiego rolnictwa. Ubywa zasobów ziemi w posiadaniu gospodarstw rolnych – o ponad 5%, w tym gruntów ornych o ponad 8%, spada także wartość majątku trwałego netto – z 34,3 mld zł w roku 2000 do 27,4 mld zł w 2010 r. (W. Poczta, w Polska wieś 2012).
Podobnie, a więc wcale nie optymistycznie, przedstawia się sprawa dochodów mieszkańców wsi. Wprawdzie od momentu akcesji odnotowano ponad dwukrotny wzrost dochodów realnych w sferze rolnictwa, ale przyczyn tego należy upatrywać przede wszystkim w unijnych dotacjach. Ich udział w całości dochodów rolników przed rokiem 2004 wynosił zaledwie 9%, a obecnie przekracza 60%. Ta poprawa nie zmienia jednak faktu, że nadal przeciętne dochody mieszkańca wsi są wyraźnie niższe niż średnia krajowa, bo w przeliczeniu na osobę wynoszą 886 zł w porównaniu z 1152 zł dla mieszkańców miast (M. Halamska, Wiejska Polska na początku XXI wieku, 2013). Dlatego w dalszym ciągu zachowują aktualność diagnozy mówiące o „dwuwektorowym rozwoju kraju” (H. Domański, A. Rychard, P. Śpiewak, Polska – jedna czy wiele, 2005). Wszystkie dane, jakie przywołuje się dla zilustrowania tej tendencji, można zresztą potraktować jako efekt trwającego od wielu dziesięcioleci systematycznego „drenażu” wsi i rolnictwa, zwanego elegancko przez ekonomistów „przepływami międzygałęziowymi”. W PRL-u sięgał on 30% wartości wytworzonej w rolnictwie, w okresie transformacji dochodził do 33% tej wartości (polecam śledzić kolejne prace A. Wosia), a obecnie należałoby jeszcze uwzględnić koszty „przechowywania” w indywidualnych gospodarstwach rolnych zbędnej siły roboczej. Jak wyliczają badacze (vide artykuł na ten temat we „Wsi i Rolnictwie” 4/2009), średnio każdego roku wieś „dopłaca” co najmniej 1 mld zł, wyręczając tym samym państwo z obowiązku utrzymania tysięcy bezrobotnych.
Spróbujmy podsumować zasygnalizowane zjawiska. Od momentu wstąpienia Polski do UE ubywa drobnych gospodarstw rolnych, które nie dość że lepiej niż duże absorbują siłę roboczą (znajdując dla niej jakiekolwiek, ale jednak zastosowanie, a zatem i utrzymanie), to jeszcze – wbrew temu, co twierdzą najczęściej ekonomiści – zawsze i wszędzie pozostają najbardziej wydajną formą gospodarowania w rolnictwie! Poza ubywaniem rodzinnych gospodarstw rolnych, zapewniających ludności wiejskiej (przynajmniej w jakimś stopniu) samodzielność i niezależność, należy jeszcze wymienić systematycznie malejący poziom produkcji rolnej i zarazem kurczenie się potencjału produkcyjnego rolnictwa, co kiepsko rokuje na przyszłość. Zresztą od samego początku nie ukrywano konieczności ograniczania krajowych możliwości produkcyjnych, ale przedstawiano to jako dobrodziejstwa integracji. Kuriozalnym wręcz przykładem unijnej propagandy może być fragment opracowania Polska w UE. Doświadczenia pierwszego roku członkostwa. Czytamy tam: Pierwszy rok członkostwa przyniósł także wymierne korzyści sektorowi rybołówstwa. Nie spełniły się obawy, iż rybacy nie staną się beneficjentami procesu integracji. W roku 2004 rozpoczął się proces restrukturyzacji floty rybackiej poławiającej na Bałtyku, którego zasadniczym celem jest zredukowanie nadmiernego potencjału połowowego przez wycofanie części floty. Realizowane są m.in. działania, które mają zapobiec wzrostowi bezrobocia wśród rybaków. Należy do nich udzielanie pomocy finansowej rybakom, którzy utracą miejsca pracy (red. R. Hykawa, UKiE Warszawa 2005, s. 34). Jak pamiętamy, od początku transformacji bardzo popularny był slogan, iż aby rozbudzić przedsiębiorczość, należy ludziom dawać nie ryby, ale wędki. Po akcesji sytuacja się odwróciła, bo Unia zaczęła dostarczać Polakom ryby, przezornie konfiskując wędki.
Skoro zatem w Polsce – przy aplauzie badaczy wieszczących rychły „koniec chłopa” – likwiduje się rodzinne gospodarstwa, maleje potencjał produkcyjny rolnictwa, ograniczana jest skala produkcji, a poziom rolniczych dochodów zależy coraz bardziej od „unijnej kroplówki”, to może realizujemy jakiś zupełnie inny od deklarowanego model rozwoju? Jeszcze przed akcesją J. Staniszkis przewidywała: istnieje u nas niedokończony kapitalizm i niedokończona rewolucja kapitalistyczna. Będziemy w UE „wewnętrznymi peryferiami”, które mają być kompatybilne, tanie i niekompletne („Res Publica Nowa” 5/2002). Ta prognoza doskonale wpisuje się w pewien ogólniejszy zamysł, zakładany we wszystkich podejmowanych dotąd projektach gospodarki wielkiego obszaru, a wszak do takiego modelu zaliczyć trzeba również UE. Żeby poprzestać tylko na doświadczeniach dwudziestowiecznych, badacze wymieniają tu projekt „Mitteleuropy” Friedricha Naumanna, zwanego przez Hayeka prekursorem narodowego socjalizmu (Zgubna pycha rozumu, 2004), a następnie nazistowską doktrynę „Grossraumwirtschaft” (J. Chodorowski, Niemiecka doktryna gospodarki wielkiego obszaru, 1972). Wszystkie te programy zakładały gruntowną modernizację obszaru Europy Środkowej po to, aby zacofane kraje rolnicze mogły pełnić rolę „gospodarek uzupełniających” wobec hegemonicznej pozycji Niemiec. Co najciekawsze, główną przeszkodę w realizacji tych interesów upatrywano w tradycyjnych chłopskich gospodarstwach, które produkowały żywność i dawały względną niezależność ich posiadaczom. Dlatego, jak pisze H. Kahrs, podstawę do budowy niemiecko-europejskiej gospodarki wielkoprzestrzennej stanowiło zniszczenie chłopskiej produkcji, przeznaczonej jedynie na własny użytek (w: H. Orłowski red., Nazizm, Trzecia Rzesza a procesy modernizacji, 2000). Likwidacja drobnej własności i wprowadzenie rolnictwa wielkoobszarowego, produkującego na skalę przemysłową i obsługiwanego przez siłę najemną, miały wygenerować siedemnastomilionową rzeszę „robotników wędrownych” – „wolnych najmitów” zatrudnianych w miarę potrzeb przez gospodarkę niemiecką – i tym samym takąż rzeszę konsumentów, uzależnionych w swych apetytach wyłącznie od środków, jakie udałoby się im pozyskać za swoją pracę.
Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie wygrana aliantów, mielibyśmy dziś to, o co tak stanowczo od początku transformacji upominają się polscy ekonomiści i socjologowie, czyli w pełni zmodernizowane rolnictwo o nowoczesnej strukturze agrarnej, wysokiej produkcji towarowej kierowanej na rynek – i… pozbawione chłopów. Ale nic straconego. Może te cele uda się osiągnąć w ramach UE i pod sztandarami pięknych haseł o prymacie dobra wspólnego, sprawiedliwości społecznej i demokracji. Wiele wskazuje na to, że jesteśmy na dobrej drodze.