Nieobojętni

·

Nieobojętni

·

Choć ryzykują zwolnieniem z pracy i narażają się na szykany, to polskie prawo w niewystarczający sposób chroni takie osoby. Mowa o tzw. sygnalistach – osobach, które decydują się na nagłaśnianie nieprawidłowości w miejscach swego zatrudnienia.

Sygnalista, czyli po angielsku whistleblower, to według definicji pracownik, były pracownik lub członek organizacji, w szczególności przedsiębiorstwa lub jednostki administracji publicznej, który zgłasza nieprawidłowości osobom lub podmiotom władnym podejmować działania naprawcze. Takimi nieprawidłowościami mogą być łamanie lub nieprzestrzeganie prawa, zagrażanie interesowi publicznemu, oszustwa, łamanie praw dotyczących bezpieczeństwa i zdrowia oraz korupcja. Robert Patterson tak zdefiniował whistleblowerów: Są to ludzie, którzy zwracają uwagę na wykroczenia popełniane w przedsiębiorstwie, informując o nich swoich przełożonych lub nawet wychodząc poza firmę.

Jednym z najbardziej znanych na świecie sygnalistów był Jeffrey Wigand. Ogłosił on publicznie, że szefowie amerykańskich koncernów tytoniowych zgodzili się, żeby do papierosów dodawano szczególnie groźne i uzależniające składniki rakotwórcze („Big Tobacco Scandal”). W Europie Paul Van Buitenen nagłaśniał nieprawidłowości finansowe w Komisji Europejskiej, przyczyniając się tym samym do upadku ówczesnej administracji i założenia Europejskiego Urzędu ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych. Tego typu spraw jest na całym świecie dużo. Również Polska ma swoich sygnalistów. Oto losy trzech osób, które postanowiły głośno powiedzieć „nie” patologiom występującym w ich miejscach pracy.

Ukarany za uczciwość

Tadeusz Pasierbiński, lekarz pracujący na oddziale ginekologiczno-położniczym w szpitalu w Mikołowie, przez wiele lat walczył z „ustawianiem” konkursów ordynatorskich na Śląsku. Wszystko zaczęło się jesienią 2000 r. Wtedy to w trakcie zjazdu ginekologów w Szczecinie doktor Jacek Janik pochwalił się, że zostanie ordynatorem oddziału ginekologiczno-położniczego w Mikołowie. – Byłem zdumiony, ponieważ ten konkurs miał się odbyć dopiero pół roku później. Można powiedzieć, że doktor bezceremonialne przyznał, iż dojdzie do korupcji – wspomina Tadeusz Pasierbiński. Jacek Janik podał nawet, jaką kwotę będzie musiał przekazać konsultantowi wojewódzkiemu, aby wygrać. Miało to być 100 tys. złotych. – Pamiętam, jak wtedy lekarze, członkowie Prezydium Śląskiej Okręgowej Izby Lekarskiej, przekomarzali się, w jakim czasie zwróci się ta „inwestycja”. Stanęło na tym, że jak się ordynator spręży, to odbije sobie po półtora roku.

Doktor Janik prowadził już oddział w Wadowicach, gdzie jego kadencja miała trwać do 2004 r. Podczas niej pozbawiono pracy w szpitalu sześciu wyspecjalizowanych lekarzy, łamiąc im przy okazji kariery zawodowe. Wszystko więc wskazywało, że Janik nie radził sobie w Wadowicach i planował znaleźć bezpieczną przystań w Mikołowie. Dlatego właśnie Pasierbiński zdecydował się zareagować. – Wtedy ustawianie konkursów ordynatorskich na Śląsku było na porządku dziennym. Ja się nigdy nie ubiegałem o żadne stanowisko, na wszystko patrzyłem z boku, ale gdy sytuacja miała się powtórzyć również w moim szpitalu w Mikołowie, postanowiłem dopilnować, aby konkurs odbył się uczciwie, a zwycięzcą został najlepszy kandydat – mówi.

Pasierbiński, który był wtedy radnym powiatu i szefem delegatury Izby Lekarskiej w Mikołowie, wyraził swoje wątpliwości podczas sesji Rady Powiatu i na Okręgowym Zjeździe Izby Lekarskiej. Mimo to Jacek Janik wygrał konkurs. Wskutek oporu Rady Powiatu przez rok nie był zatrudniony na stanowisku. Trwały w tym czasie zakulisowe działania konsultanta oraz Izby Lekarskiej, wywierające presję na Radę Powiatu, aby ta zmieniła stanowisko. Ponieważ nie uzyskano oczekiwanego efektu, po ok. roku konsultant przyjechał na kontrolę oddziału, aby wykazać, że jednostka źle funkcjonuje i konieczne jest zatrudnienie nowego ordynatora. – Mnie wskazano jako głównego winowajcę złej oceny pracy oddziału i dlatego zostałem arbitralnie odsunięty od dyżurów. Nie muszę dodawać, że stawiane mi zarzuty były nieprawdziwe i nie potwierdziły się w toku dociekliwych badań nadzoru. Wnioski pokontrolne były podstawą do zaszantażowania lokalnych władz. Sugerowano, że jeśli nie zostanie zatrudniony dr Jacek Janik, to konsultant zamknie oddział. W związku z tym pracę dostał, a moja sytuacja na oddziale stała się nie do pozazdroszczenia – od tego czasu ograniczała się do robienia wypisów. Byłem w patowej sytuacji, albowiem nie miałem możliwości odejścia ze szpitala, gdyż trwały wtedy procesy w Sądzie Lekarskim i nie mogłem liczyć na zatrudnienie w innym miejscu – mówi.

Swoimi działaniami Pasierbiński naraził się na liczne szykany ze strony działaczy izb. Izba Lekarska próbowała go ukarać w ramach Komisji Etyki. W sprawę zaangażował się również Sąd Lekarski. Ostatecznie dostał tylko upomnienie. Natomiast proces karny o pomówienie wytoczyli mu ordynator wspólnie z konsultantem. W sumie odbyło się aż 19 procesów w sądach karnych, cywilnych, pracy i lekarskim. Pasierbiński ostatecznie wszystkie sprawy wygrał, choć niektóre dopiero w drugiej instancji. – Sprawę o pomówienie wygrałem za trzecim razem w Katowicach, po przegranych wcześniej dwukrotnie procesach w Mikołowie. Duża w tym wszystkim zasługa Ministerstwa Sprawiedliwości, kierowanego wówczas przez Zbigniewa Ziobrę, które zdecydowało się na objęcie procesu nadzorem ministerialnym i dzięki temu sprawa była rozpatrywana zgodnie z literą prawa – opowiada mój rozmówca. Nie obyło się niestety bez skandalicznych incydentów, takich jak przekupienie adwokata z wyboru, który działał przeciwko lekarzowi. Cała batalia w sądzie karnym zajęła 5 lat. Znacznie dłużej – bo od 2001 r. – trwały pozostałe sprawy, zakończone dopiero przed rokiem.

Po wygranej w sądzie karnym rozpoczęły się jego problemy… w szpitalu.Dyrektor placówki odsunęła go od pracy na oddziale i przeniosła do peryferyjnej poradni po tym, jak poskarżył się jej, że został poturbowany przez rozwścieczonego ordynatora. Po kilku miesiącach został ostatecznie zwolniony. Dom, w którym od 36 lat mieszkała rodzina Pasierbińskich, znajduje się na działce należącej do szpitala. Dyrektor Krystyna Smoczyńska wykorzystała ten fakt i próbowała wyrzucić rodzinę z lokum. – Miałem trzy sprawy eksmisyjne – dwie wygrałem, a w trzeciej doszliśmy do ugody, gdyż dojrzałem do zmiany miejsca zamieszkania – mówi Pasierbiński. – Wyprowadziliśmy się z mieszkania przyszpitalnego dwa miesiące temu. Zrobilibyśmy to już o wiele wcześniej, ale niestety nie miałem pieniędzy, bo przez kilka lat byłem pozbawiony możliwości normalnego zarobkowania. Na szczęście całe to zamieszanie dobiegło końca i obecnie mieszkamy już w innym miejscu – dodaje.

Warto również wspomnieć, że w tym czasie doktor Jacek Janik został po półtora roku zwolniony z funkcji ordynatora. Zarzuty, które stawiał mu Pasierbiński, okazały się zasadne. – Zatrudnienie ordynatora spowodowało zadłużanie oddziału w wysokości 50 tys. zł miesięcznie. Był skonfliktowany z całym personelem, zarówno lekarskim, jak i średnim. Oddział funkcjonował po prostu fatalnie, ale to można było łatwo przewidzieć. Udowodniłem także negatywną rolę konsultanta, który podobnie jak ordynator musiał pożegnać się ze stanowiskiem – relacjonuje mój rozmówca. Niestety pomimo że sąd przyznał rację lekarzowi, to Śląska Izba Lekarska nie wyciągnęła konsekwencji wobec osób, które wybrały nowego ordynatora. Również organy ścigania nie zajęły się osobami, wobec których istniało podejrzenie, że dopuściły się czynów korupcyjnych.

Pasierbiński twierdzi, że podobne historie zdarzały się wówczas w wielu szpitalach w regionie. – W tym czasie podobne konkursy odbywały się w Bielsku oraz Częstochowie i również tamtejsi nowi ordynatorzy w dramatycznych okolicznościach tracili swoje stanowiska. Muszę jednak przyznać, że te patologie były o wiele bardziej powszechne niż teraz. Od czasu kiedy nagłośniłem te nadużycia i media zaczęły o nich mówić, zmieniły się zasady wyboru ordynatorów i zaczęto częściej zwracać uwagę na to, co dzieje się podczas konkursów – mówi. Zapytany o to, czy miał poparcie środowiska, odpowiada przecząco. – Nikt nie miał na tyle odwagi. Po prostu lekarze bali się, że gdy staną w mojej obronie, ich kariery zostaną złamane. Jedynie po cichu i nieoficjalnie mnie popierali.

Ginekolog z Mikołowa nie ma wątpliwości, że postąpił dobrze, decydując się na walkę z nieprawidłowościami w swoim środowisku. – Uważam, że nie ma nic gorszego niż inteligencja nie mówiąca prawdy. Grozi to zapaścią społeczną. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że wiele osób poległoby na moim miejscu. Mam dość silną osobowość i nie miałem obaw przed otwartą konfrontacją. Mogłem sobie też na to pozwolić, bo jako specjalista znałem swoją wartość i nie bałem się o przyszłość w zawodzie – podsumowuje.

Przerwać zmowę milczenia

Doktor Tadeusz Pasierbiński nie jest jedynym sygnalistą w środowisku lekarskim. Rok temu media informowały o nierównej walce lekarki Małgorzaty Marczewskiej z absurdami w gorzowskim szpitalu. Marczewska twierdzi, że pracowała w wielu różnych miejscach, również poza granicami Polski, ale nigdzie nie spotkała się z takimi nieprawidłowościami jak właśnie w Gorzowie Wielkopolskim.

W 2012 r., jako lekarka po stażu podyplomowym, chciała uzyskać specjalizację. Ponieważ starania o rezydenturę w województwie mazowieckim nie przyniosły skutku, zdecydowała się spróbować w woj. lubuskim, wybierając Oddział Chorób Wewnętrznych w Gorzowie. Pracę tam rozpoczęła 1 lipca 2012 r. Dzięki rezydenturze po pięciu latach miała uzyskać tytuł specjalisty chorób wewnętrznych. Niestety została zwolniona w trybie natychmiastowym, bo nie bała się piętnować absurdów panujących w placówce. – Na początku lekarze, z którymi pracowałam, pomagali mi i byli wobec mnie dobrze nastawieni. Jedynie kierownik specjalizacji nie przepadał za mną. Nie lepiej było w przypadku pani ordynator, która chwilami miała bardzo pogardliwy stosunek do lekarzy – i to nie tylko młodych. Wielokrotnie byłam świadkiem sytuacji, kiedy podważała ich wiedzę oraz decyzje i diagnozy, mimo że nie były one błędne. Sama też byłam tak traktowana. Starsi lekarze nigdy jednak nie reagowali, zapewne bojąc się konsekwencji – opowiada młoda lekarka.

Sytuacja skomplikowała się, gdy dyrektor placówki i jednocześnie były wiceminister zdrowia w rządzie PO Marek Twardowski postanowił zwolnić większość personelu pracującego w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, w tym lekarzy z wieloletnim doświadczeniem. Personel SOR-u zmniejszył się o ok. 40 proc. – Zrobiono to w ramach oszczędności. Taka sytuacja zagrażała jednak zdrowiu i życiu pacjentów, więc ówczesny kierownik SOR-u złożył rezygnację. Wtedy właśnie dyrektor szpitala zdecydował, że mam pełnić samodzielny dyżur w SOR-ze – tłumaczy. Marczewska podejrzewa, że oszczędności mogły wynikać z trwających przygotowań do przekształcenia szpitala w spółkę prawa handlowego, co miało poparcie władz politycznych.

Awans Marczewskiej nie był jednak dla niej szczęśliwy. Lekarka nie ukrywa tego, że nie powinna otrzymać polecenia przejęcia SOR-u. – Gdy pracowałam w SOR-ze, formalnie pełniłam funkcję głównej lekarki szpitala i miałam prawo do wydawania decyzji administracyjnych. Brałam pełną odpowiedzialność za swoje decyzje i za życie pacjentów, a nie powinnam tego robić bez nadzoru lekarza specjalisty. Byłam przecież rezydentką z chorób wewnętrznych, natomiast na dyżurze na SOR-ze mogą pracować samodzielnie tylko lekarze posiadający specjalizację medycyny ratunkowej albo „lekarze systemu”, czyli m.in. anestezjolog, internista, chirurg ogólny, pediatra. Oczywiste więc było to, że nie spełniałam tych wymagań. Doszło zatem do złamania procedur, a powodem tego były wspomniane oszczędności. Jako rezydentce płacono mi mniej niż bardziej doświadczonemu lekarzowi – tłumaczy.

Marczewska chciała zachować się uczciwie i przy pierwszym oddelegowaniu do SOR-u złożyła u dyrektora pismo wyjaśniające, że nie powinna pełnić tej funkcji. Ku jej zaskoczeniu nie dostała jednak pochwały za dbałość o przestrzeganie procedur. Otrzymała natomiast od ordynatorki… reprymendę. – Pani ordynator wezwała mnie do siebie i powiedziała, że „ją zdradziłam i zrobiłam świństwo”. Pouczyła mnie, mówiąc, że jestem młoda i pewnie dlatego nie wiem, że takich spraw nie załatwia się poprzez pisma, tylko rozmowę. Byłam w szoku, bo gdy pracowałam za granicą, uczono mnie, że wszelkie nieprawidłowości trzeba zgłaszać oficjalnie. Zasugerowała, że powinnam wycofać pismo. Zapewniła mnie, iż wszystko będzie dobrze i doświadczeni lekarze ze specjalizacją mi pomogą – relacjonuje tamte wydarzenia.

W rzeczywistości wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Młoda lekarka odbywała do ośmiu dyżurów miesięcznie, choć przepisy wskazują, że powinno ich być średnio cztery. W praktyce była jedynym w SOR-ze lekarzem nieinterwencyjnym. Nie mogła opuścić dyżuru, a wbrew zapewnieniom przełożonej nie zawsze mogła liczyć na wsparcie specjalistów z innych oddziałów. Gdy prosiła ich o radę, była ignorowana i spotykała się z brakiem zrozumienia. – Opiekowałam się pacjentami w stanach ciężkich, a kolejne karetki podjeżdżały co chwilę. Wiedziałam, że ewentualne opuszczenie stanowiska może wiązać się z niebezpieczeństwem. Lekarze konsultujący z oddziałów szpitalnych mieli pretensje, że o cokolwiek proszę. Rzadko kiedy dochodziło do współpracy między nami – żali się.

Lekarka mówi, że w szpitalu dochodziło do wielu innych nieprawidłowości, które miewały dramatyczny skutek. – Kiedyś do SOR-u trafiła nieprzytomna kobieta, która prawdopodobnie została zgwałcona. Ustalić to powinni ginekolodzy, ale gdy skontaktowałam się z nimi, nie chcieli mi udzielić żadnych informacji o procedurze, jaka obowiązuje w takich przypadkach. Nie raczyli nawet ze mną porozmawiać bezpośrednio. Postanowiłam zgłosić ten przypadek do prokuratury – opisuje. – Słyszałam również o sytuacji, gdy w SOR-ze pojawiła się kobieta w zaawansowanej ciąży po wypadku samochodowym. Zamiast od razu skierować ją na oddział ginekologii, gdzie zarówno ona, jak i jej nienarodzone dziecko byliby monitorowani, trzymano ją na SOR-ze i wykonywano RTG kolan. Gdy zdecydowano się na cesarskie cięcie, dziecko było już martwe. Nie było mnie przy tym przypadku, ale sama również doświadczyłam tragicznego zdarzenia, które mną wstrząsnęło. Miałam kiedyś pacjentkę, której stan zdrowia się pogarszał. Chciałam zlecić jej dodatkowe badania, lecz nie dostałam zgody od przełożonych, bo wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami. Po pewnym czasie ta kobieta zmarła. I do tego właśnie prowadzi polityka oszczędności…– dodaje.

Marczewska nie chciała być odpowiedzialna za chaos panujący w SOR-ze i warunki niesprzyjające sprawnemu leczeniu. Dlatego poruszyła problematykę funkcjonowania tego oddziału na spotkaniu dyrektora z ordynatorami szpitala. Nie przyniosło to jednak żadnego skutku. Lekarka wysyłała pisma również do Ministerstwa Zdrowia, ale i tam nie udzielono jej żadnej pomocy. Dodatkowo cały czas spotykała się z szykanami ze strony przełożonych. – Gdy nagłaśniałam nieprawidłowości, pani ordynator oraz część lekarzy nazywali mnie psychicznie chorą i sugerowali, że jestem pod wpływem substancji psychoaktywnych. Plotkowano o mnie i mojej rodzinie. Z drugiej strony otrzymywałam ciche poparcie od niektórych lekarzy, pielęgniarek, salowych i ratowników medycznych. Nigdy jednak nie miało ono charakteru oficjalnego, bo po prostu osoby te bały się utraty pracy – twierdzi.

W końcu dyrektor szpitala zwolnił Marczewską. Rezydentkę można zwolnić tylko dyscyplinarnie, dlatego Marek Twardowski w uzasadnieniu napisał, że zwalnia ją, ponieważ nie posiada ona już kierownika specjalizacji. Okazało się, iż kierownik sam się zwolnił miesiąc wcześniej, nie informując o tym młodej lekarki. Marczewska odwołała się od tej decyzji do Sądu Pracy i w ramach rekompensaty otrzymała niewielkie odszkodowanie. Gdy jeszcze była pracownicą gorzowskiego szpitala, zdecydowała się zorganizować konferencję prasową, na której opowiedziała dziennikarzom o wszystkich nadużyciach. W międzyczasie, po wielu trudnościach, przeniosła się do kliniki w Warszawie i obecnie tam kontynuuje rezydenturę. Pomimo nieprzyjemności, jakie ją spotkały, uważa, że postąpiła słusznie, decydując się na przerwanie zmowy milczenia oraz działając zgodnie z własnym sumieniem i złożoną przysięgą lekarską.

Związkowiec walczy

Równie ciekawa i jednocześnie bardzo dramatyczna jest historia Piotra Kreta, przewodniczącego komisji zakładowej związku zawodowego OPZZ „Konfederacja Pracy” w katowickiej straży miejskiej. Kret rozpoczął pracę w straży miejskiej w 2008 r. Zatrudniał się wtedy razem z człowiekiem, który później został komendantem. To właśnie komendant był sprawcą całego zamieszania. Według mojego rozmówcy lista jego przewinień jest bardzo długa. – Zaczął stawiać się ponad obywatelami. Przykładem jest rozporządzenie o mandatach zaocznych. Nakazywało ono wypisywanie mandatów na numer rejestracyjny auta, a nie na dane osobowe kierowcy. A przecież powinno się karać obywatela, a nie pojazd – tłumaczy Piotr Kret. Prawdziwe problemy zaczęły się, gdy w 2010 r. mój rozmówca razem z innymi mundurowymi założył związek zawodowy. – Osoby zapisane do związku były gorzej traktowane. Mnie wysyłano na jednoosobowe patrole w bardzo niebezpieczne rejony Katowic. Zwykle na patrolach jest co najmniej dwóch strażników. Ta sprawa została zgłoszona do Sądu Pracy, który orzekł winę pracodawcy i uznał jego działanie za dyskryminację ze względu na przynależność związkową. Przyznano mi również odszkodowanie – wspomina.

Uchybień było znacznie więcej i można do nich zaliczyć m.in. niezapewnianie strażnikom odpowiedniego umundurowania oraz nagminne niepłacenie za godziny nadliczbowe, których zbierało się sporo. Choć na prośbę związków w katowickiej straży miejskiej odbywały się kontrole Państwowej Inspekcji Pracy, a te wykazywały liczne nieprawidłowości, to zdaniem Kreta komendant nie starał się ich wyeliminować. Czarę goryczy przelało zdarzenie z 2011 r. – Zaczęło się od tego, że zwróciłem się do komendanta o udostępnienie informacji o premiach i nagrodach dla pracowników. Podliczyliśmy i wyszło nam, że brakuje 200 000 zł. Komendant stwierdził, że nie dodał kwot, które straż otrzymała od prezydenta Katowic Piotra Uszoka. Co ciekawe, prezydent wysłał nam tabelkę z taką samą kwotą. Gdy dowiedział się o tym przewodniczący Rady Miasta, członek Platformy Obywatelskiej, nasłał kontrolę. Wkrótce ze stanowisk zostali odwołani on i przewodniczący komisji, która była odpowiedzialna za kontrolę. Sprawę więc utrącono, a wyniki są do tej pory nieznane – opowiada Kret.

To właśnie wtedy zaczęły się największe problemy katowickiego strażnika miejskiego. W grudniu 2012 r. w bardzo dziwnych okolicznościach, za rzekomy rozbój z rabunkiem, trafił do aresztu. – 15 listopada zawieźliśmy na izbę wytrzeźwień pijaka, który leżał na ziemi. Było wtedy bardzo zimno, więc można powiedzieć, że jego życiu i zdrowiu zagrażało niebezpieczeństwo – mówi. Trzy dni później człowiek ten zgłosił policji, że został przez strażników pobity i okradziony. W sądzie wszyscy świadkowie (pracownicy izby wytrzeźwień) zaprzeczyli temu i powiedzieli, że nie mogliby przyjąć od strażników pobitego człowieka. Nie wzięto tego jednak pod uwagę i strażnik miejski… spędził trzy miesiące w areszcie. Po tym okresie wypuszczono go z powodu braku podstaw do dalszego ograniczania wolności.

Mój rozmówca nadal jest pracownikiem straży miejskiej, ale w związku z powyższą sprawą był już trzykrotnie zawieszany. – Próbowałem się odwoływać do Sądu Pracy, ale odmówiono mi zajęcia się sprawą, bo ponoć moje zwolnienie związane jest z ustawą, a nie z kodeksem pracy. Skierowałem się do Sądu Okręgowego, ale zapewne minie kilka lat, zanim zapadnie wyrok. Sprawa o rzekome pobicie nadal jest w toku. Wokół niej dzieją się jednak dziwne rzeczy. Plik z nagraniem interwencji, który mógłby być dowodem, nagle zniknął i prokurator nie mógł go dołączyć do akt. Nie wyjaśniono też, kto usunął go z komputera– relacjonuje.

Piotr Kret otrzymał wsparcie od wielu osób. Gdy siedział w areszcie, wpłynęły aż 24 poręczenia w jego sprawie od działaczy związkowych, członków organizacji pozarządowych oraz strażaków z Ochotniczej Straży Pożarnej. – Media zainteresowały się tematem tylko na chwilę, gdy zostałem osadzony, ale kiedy po wyjściu z aresztu chciałem przedstawić swój pogląd na sprawę i wysłałem notatkę do dziennikarzy, nikt się nie odezwał – wspomina związkowiec.

Potrzebna ustawa

Czy prawo w Polsce dostatecznie chroni sygnalistów? A jeśli nie, to co trzeba w tej kwestii zmienić? Tymi zagadnieniami zajmują się m.in. Instytut Spraw Publicznych i Fundacja Batorego, które wydały kilka ważnych publikacji dotyczących ochrony sygnalistów. Warto przyjrzeć się szczególnie dwóm pozycjom autorstwa prawniczki Anny Wojciechowskiej-Nowak: „Założenia do ustawy o ochronie osób sygnalizujących nieprawidłowości w środowisku zawodowym. Jak polski ustawodawca może czerpać z doświadczeń obcych?” oraz „Ochrona sygnalistów w Polsce. Stan obecny i rekomendacje zmian”.

W pierwszej, w dziale dotyczącym aktualnego stanu prawnego, autorka stwierdza: W obecnym stanie prawnym zagadnienia związane z sygnalizowaniem nieprawidłowości rozsiane są w różnych aktach prawnych. Poszczególne przepisy powstawały nie tyle jako realizacja zamysłu stworzenia spójnych ram prawnych dla różnych aspektów sygnalizowania (nie tylko ochrony osób sygnalizujących), co raczej przy okazji regulowania określonych dziedzin, np. działalności Państwowej Inspekcji Pracy, ochrony danych osobowych, procedury karnej, umów cywilnoprawnych, prawa pracy etc. Przepisy te tworzą więc raczej patchwork przypadkowych i oderwanych od siebie przepisów. Patchwork, który nie zawsze jest wewnętrznie spójny i kompletny, a czasem może nawet stwarzać bariery dla sygnalizowania. Obowiązek sygnalizowania jest zawarty m.in. w kodeksie postępowania karnego. Anna Wojciechowska-Nowak twierdzi, że trudno w polskim prawie znaleźć instytucje prawne, które nie tyle chroniłyby osobę sygnalizującą przed działaniami odwetowymi, ile zapobiegały takiemu ryzyku. Ochrona tożsamości zgłaszającego ma niestety jedynie fragmentaryczny charakter. Istnieje co prawda instytucja świadka anonimowego, ale dotyczy ona tylko wyjątkowych przypadków, gdy zagrożone jest życie lub zdrowie.

Według autorki niezadowalające są również przepisy dotyczące Państwowej Inspekcji Pracy: Z jednej strony zobowiązują pracowników PIP do nieujawniania informacji, że kontrola przeprowadzana jest w następstwie skargi, o ile zgłaszający skargę nie wyraził na to pisemnej zgody (art. 44 ust. 3). Z drugiej jednak decyzję o zachowaniu w tajemnicy okoliczności umożliwiających ujawnienie tożsamości pracownika, w tym danych osobowych, pozostawia decyzji inspektora pracy (art. 23 ust. 2). Przepisy prawa natomiast nie umożliwiają pracownikowi zgłaszającemu nieprawidłowości pracodawcy dokonania zastrzeżenia danych osobowych do wyłącznej wiedzy osoby, która w imieniu pracodawcy zgłoszenie przyjmuje.

Problematyczna pozostaje także kwestia ochrony danych osobowych sygnalisty. Może się bowiem okazać, że pracodawca będzie miał obowiązek ujawnić osobie, której nieprawidłowości dotyczą, dane osobowe sygnalizującego. Zgodnie bowiem z art. 25 ustawy, w przypadku zbierania danych nie od osoby, której one dotyczą, pracodawca jest zobowiązany poinformować tę osobę między innymi o źródle danych, celu i zakresie gromadzenia danych, odbiorcach lub ich kategoriach. Tymczasem zachowanie poufności jest niezbędne dla efektywności wewnętrznych procedur sygnalizowania – zwraca uwagę autorka publikacji.

Jej zdaniem niewystarczająca jest też ochrona sygnalistów przed działaniami odwetowymi w kodeksie pracy. Przepisy nie zawierają bowiem dyrektyw adresowanych do pracowników, które wyjaśniałyby, jak sygnalizować, aby nie narazić się na zarzuty przekroczenia granic konstruktywnej krytyki i naruszenia dobra pracodawcy. Wojciechowska-Nowak twierdzi, że barierą w aktywności sygnalisty jest także zatrudnianie pracowników na umowy „śmieciowe”, nie podlegające przepisom kodeksu pracy.

W związku z wieloma niedostatkami polskiego prawa oraz dowolnością jego interpretacji Anna Wojciechowska-Nowak twierdzi, że Polsce są potrzebne jasne i klarowne przepisy chroniące sygnalistów. W publikacji „Ochrona sygnalistów w Polsce. Stan obecny i rekomendacje zmian” sugeruje, żeby polski ustawodawca wzorował się na krajach, które wprowadziły efektywne prawo dotyczące sygnalistów. Wśród tych państw można wyróżnić dwa podejścia: tzw. ochronę sektorową oraz ochronę przez uniwersalną regulację. W pierwszym przypadku zapisy związane z ochroną prawną znajdują się w różnych aktach prawnych regulujących poszczególne dziedziny i sektory gospodarki. Do krajów reprezentujących takie podejście należą m.in. Stany Zjednoczone i Irlandia. Państwa, które wprowadziły całościowe, uniwersalne regulacje, to m.in. Wielka Brytania, Australia, Korea Południowa, Japonia, Indie, Rumunia, Węgry i Słowenia.

Anna Wojciechowska-Nowak przyznaje, że wzorem dla nas powinny być w pierwszej kolejności kraje z uniwersalnymi przepisami, bowiem mankamentem rozwiązań sektorowych jest brak jednolitych i przejrzystych zasad ochrony prawnej, w konsekwencji zaś – ich niższa skuteczność. – W Europie uważa się, że przykładem wzorcowej regulacji jest brytyjska ustawa o ujawnianiu informacji w interesie publicznym (Public Interest Disclosure Act) – mówi moja rozmówczyni.

Jakie w takim razie powinny być konkretne rekomendacje dla polskiego ustawodawcy? Anna Wojciechowska-Nowak podsuwa politykom pięć pomysłów. Pierwszym jest właśnie budowanie całościowej ochrony poprzez stworzenie jednego aktu prawnego. Ustawa taka może uwzględniać odmienności wynikające z różnorodności i specyfiki aktów prawnych, jednak powinna opierać się na wspólnych założeniach. Po drugie – ustawa powinna obejmować możliwie jak najszersze grupy zatrudnionych. Chodzi nie tylko o osoby zatrudnione na umowę o pracę, ale również o pracowników z umowami cywilnoprawnymi. Po trzecie – przepisy muszą być tak skonstruowane, aby ewentualne postępowanie sądowe mogło zweryfikować nie tylko prawdziwość przyczyny rozwiązania stosunku pracy lub innego stosunku prawnego, na podstawie którego świadczona jest praca, ale także to, czy pracodawca nie zastosował działań odwetowych. Po czwarte – ustawodawca powinien zwrócić uwagę na zagadnienia związane z rozkładem ciężaru dowodu i jego treścią. Autorka sugeruje, że odpowiednim rozwiązaniem byłoby obciążenie pracodawcy dowodem, że podjęte wobec pracownika decyzje personalne, takie jak wypowiedzenie czy pominięcie w przyznaniu premii, nie pozostawały w związku z okolicznością sygnalizowania przez pracownika nieprawidłowości. Ostatnią kwestią, którą według prawniczki ustawodawca powinien rozpatrzyć, jest kwestia ochrony tożsamości osoby sygnalizującej. W jej opinii konieczne jest zawarcie zapisu mówiącego, że dane osobowe zgłaszającego objęte są poufnością, a ujawnienie ich osobom trzecim lub pracodawcy może odbyć się tylko za zgodą samego sygnalisty. Jak twierdzi autorka, powyższe rekomendacje to standard minimum, który należy wprowadzić w interesie publicznym.

Niestety jak dotąd polscy politycy nie zajęli się tym problemem. Chęć stworzenie projektu ustawy o whistleblowerach zadeklarowało w 2011 r. Prawo i Sprawiedliwość, ale mimo poparcia innych klubów parlamentarnych nic z tego nie wyszło. Wydawało się, że przełom nastąpił, gdy w 2013 r. rząd umieścił prawa dla sygnalistów w projekcie Rządowego Programu Przeciwdziałania Korupcji w latach 2014–2019. Nadzieje okazały się płonne. Fragment o sygnalistach został z projektu usunięty w ostatniej chwili na wniosek Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Do tej pory nasz kraj nie doczekał się sensownych rozwiązań prawnych dotyczących sygnalistów.

komentarzy