Różne oblicza emigracji

·

Różne oblicza emigracji

Jakub Kępiński ·

„Polish Portraits” (Polskie portrety) w założeniu były jedynie szkolnym projektem przygotowywanym na zaliczenie. Ale stały się chyba czymś większym. Ledwie zdając sobie sprawę z fenomenu polskiej emigracji do Wielkiej Brytanii po 2004 r., byłem zafascynowany jej istotą i chciałem ją lepiej poznać; nie wystarczała mi lektura polskich mediów, w których brakowało głębszych analiz. Zresztą to zjawisko wymyka się poznaniu, wziąwszy pod uwagę fakt, iż objęło ono bezpośrednio i pośrednio wiele milionów osób (czy jest ktoś, kto nie ma znajomego czy członka rodziny, który by mieszkał bądź pracował w Wielkiej Brytanii czy Irlandii, choćby krótkoterminowo?). Porównania z Wielką Emigracją po 1830 r. (kilka-kilkanaście tysięcy osób) czy z irlandzką emigracją do USA w latach 1820-1860, dają ogólny obraz tego, z czym mamy do czynienia.

Projekt skoncentrował się na polskiej społeczności w Luton, blisko 200-tysięcznym mieście 50 km na północ od Londynu. Momentami sięga ona kilkunastu tysięcy osób. Punktem wyjścia było znalezienie w niej ludzi, którzy wybijają się z tłumu: swoją pracą, zainteresowaniami lub tym, kim są, nie dają się wpisać w stereotyp Polaka ignoranta, dresiarza, cwaniaka czy nieroba. Projekt realizowany był od października 2007 r. do stycznia/lutego 2008 r., a jego bohaterami stali się: Maciek – bokser-amator, Tomek – tatuażysta, Ojciec Czesław z polskiej parafii w Dunstable, Przemek z Wrocławia, który pracuje w Luton jako świecki misjonarz oraz członkowie polskiego klubu w Dunstable. W „Obywatelu” prezentujemy trzy pierwsze postacie. Projekt ma swoją stronę internetową, pod adresem http://www.polish-portraits.blogspot.com/

Jakub Kępiński


Maciek

Chłopak, który naprawdę wierzy w filozofię straight edge, od lat wegetarianin, a dodatkowo ktoś, kto przeszedł długą drogę w nie tak przecież długim życiu (jest ledwie po dwudziestce). Wydaje się kimś, kto nigdy nie przestał walczyć, czy to w życiu, czy na koncertach hard core’owych, czy w tańcu na nagie pięści gdzieś w bocznej uliczce. – Zawsze coś się działo, taka była rzeczywistość tego, kim byliśmy i gdzie żyliśmy.

Przyjechał do Anglii podszkolić język w szkole letniej, organizowanej przez jeden z tutejszych uniwersytetów, aby po zakończeniu wakacji móc zapisać się na studia – turystykę. – Gdybym został w Polsce, najprawdopodobniej w ogóle nie przekonałbym się, co to znaczy studiować.

Początki były naprawdę niełatwe – taka myśl narzuca się, gdy słuchamy historii o tym, jak nieomal został bezdomnym. – Autokar wysadził mnie na Toddington [stacja paliw przy zjeździe z autostrady M1] i nie miałem pojęcia, co robić, poza łapaniem stopa do Luton. Pierwsze wrażenia z miasta też nie należały do najciekawszych: zatłoczona, pełna Azjatów dzielnica znana jako Bury Park bardziej przypominała kolorowe targowisko w Kaszmirze czy Katmandu niż Anglię, o jakiej uczą się dzieci w polskich szkołach, tę z Big Benem czy Tower Bridge. Królowa była gdzieś tam, ale schowana głęboko w portfelach czy przyklejona do kopert nie miała zbyt wiele do powiedzenia. – Wyglądało to beznadziejnie, uratował mnie pewien Włoch, u którego mogłem się zatrzymać. Do dzisiaj co Święta wysyłam mu życzenia.

W sumie to ciężko stwierdzić, dlaczego boksuję. Po prostu, robię to dla sportu. Kiedy dostanę licencję i zacznę się bić bardziej na serio, zobaczę, co dalej. Jeśli wygram pierwsze dwie walki, albo nawet je przegram, ale będę widział, że jest sens dalej trenować, zostanę. Inaczej po prostu to rzucę. Sport był zawsze nieodłącznym elementem emigracji – przykładem może być baseball i Latynosi oraz Włosi. Czy i tutaj będzie podobnie?

* * *

Dwóch gości walczy na ringu. Podczas przerwy Danny, trener, wspomaga większego z nich radą, po czym pozwala im kontynuować. Zaskakuje ilość dzieciaków, które przyszły na zajęcia – nie wyglądają na więcej niż 10-12 lat i na pierwszy rzut oka rękawice są dla niejednego z nich zbyt dużym obciążeniem. – Tak, sporo ich tu przychodzi, niektórzy są nawet całkiem nieźli – komentuje Maciek podczas bandażowania rąk. Pytam, jak długo zwykle trwają treningi. – To zależy, ale przeważnie około dwóch godzin: rozgrzewka, worek, potem jakieś sparringi, trochę dodatkowych ćwiczeń. Czasem Danny wyskakuje z dziwnymi pomysłami, każe ci w przerwie wyjść z sali i biegać na zewnątrz. To potrafi człowieka wykończyć. Zresztą, tu jest sporo ludzi, którzy patrzą z byka na jego metody, zdarzało mu się tak wymęczyć gości, że potem nie mieli siły się bić. Osobiście słucham jego porad, ale dostosowuję to, co mówi do swojego treningu. Oglądam się za siebie, żeby zerknąć na Danny’ego, który z lekkim uśmieszkiem na ustach bez słowa obserwuje chłopców na ringu. Tu nie ma miejsca na gadulstwo.

maciek4small
maciek7small
maciek2small
maciek1small
34
maciek5small
maciek3small
maciek6small

Ojciec Czeslaw

Poznawszy go tego samego dnia podczas krótkiej wizyty w polskiej szkole w Luton, postanowiłem po południu odwiedzić jego parafię – Dzisiaj będzie mały maraton, mam chrzciny i dwa śluby, więc jeżeli cię to interesuje, przyjedź. Nie było sensu namyślać się dwa razy.

Polska Parafia Matki Bożej Częstochowskiej mieści się przy Victoria Street w Dunstable (przedmieścia Luton). Dostać się tam nie jest problemem, właściwie wystarczy zapytać kogoś o siedzibę policji, jako że do kościoła jest od niej niedaleko. Samo Dunstable to małe miasteczko, zamieszkane głównie przez włoskich emigrantów. Kościół zaś raczej nie przypomina katolickich świątyń znanych z Polski czy z innych miejsc w Wielkiej Brytanii (wkrótce dowiem się dlaczego).

Do lat 60. miejsce to należało do zboru metodystów, którzy sprzedali świątynię polskiej społeczności, złożonej przeważnie z weteranów, którzy osiedlili się tu zaraz po zakończeniu drugiej wojny. Ludzie ci szybko się zorganizowali, czego świadectwem jest obecność działających do dziś klubów polskich w Luton, Bedford i właśnie Dunstable. Charakter polskiej emigracji na Wyspy uległ sporej zmianie, jednak w owych klubach czas poniekąd się zatrzymał i każdy, kto chciałby posłuchać historii sprzed 50-60 lat i poczuć „polskość” tego ginącego już gatunku, powinien tam się znaleźć choćby na jedno niedzielne popołudnie.

Tamtego dnia miałem szczęście być świadkiem polskiego ślubu, który odbywał się w polskiej parafii. Wystrzelałem chyba z tysiąc zdjęć (człowiek przestaje się dziwić tym, którzy mówią, że aparaty cyfrowe niszczą ducha robienia fotografii), każde następne gorsze od poprzedniego. Podczas edycji odkryłem zasadniczo tylko jedno ciekawe. Przedstawia ono dwóch mężczyzn wyglądających na Hindusów i krzyż niemalże „wyrastający” z głowy jednego z nich.

Inne fotografie, którym udało się uchwycić ducha tamtych miejsc, to np. zdjęcia z polskiego cmentarza, zrobione podczas obchodów Wszystkich Świętych. Niesamowita mieszanka dziwnych elementów, zabawek powpychanych w nagrobkowe grządki, ludzie jakby zamrożeni w przeszłości i stary różaniec owinięty wokół krzyża – czy jest coś, co silniej niż tradycja i religia opisuje Polaków? Od tej ostatniej ucieczki nie było – szczególnie, gdy tuż przed opuszczeniem kościoła znalazłem się w domu parafialnym przy pustym stole, jakby próbującym zrozumieć, co wydarzyło się po tym, jak Ostatnia Wieczerza została już skonsumowana.

8

12

19

4

2

5

10

17

Tomek

Prawdopodobnie jedna z najbardziej enigmatycznych, a zarazem interesujących postaci, jakie dotychczas spotkałem. Tomka, z biografią i CV, które mogłyby wypełnić niekrótką książkę, poznałem w przeddzień jego czterdziestych urodzin, dzięki znajomemu. Zajmuje się głównie tatuażem, lecz w przeszłości pracował na farmie zarządzanej przez Japończyka, gdzie poznał tajniki aikido oraz kenjutsu, sztuki posługiwania się mieczem japońskim (kataną), a także podstawy kaligrafii. Później pracował jako ochroniarz, zajmował się survivalem cywilnym i militarnym – szkolił snajperów, uczył się kowalstwa artystycznego i zarządzał kuźnią, pracował jako fotograf oraz uczył w szkole dla ochroniarzy. Czegoś brakuje?

W Anglii Tomek pracował jako wolny strzelec, potem w studiu tatuażu, by znów powrócić do pracy na własne konto. Tatuowanie się jest wśród Polaków mieszkających na Wyspach czymś nieprawdopodobnie wręcz popularnym. Wytłumaczenie tego fenomenu nie jest proste; być może bierze się on z faktu, iż tamtejsi Polacy generalnie bardzo dbają o swój wygląd – stąd już szósty czy siódmy polski zakład fryzjerski lub kosmetyczny w Luton, kilka solariów i niemałe tłumy w miejscowych siłowniach. Często Polacy, których życie ograniczone zostaje do pracy przy taśmie w fabryce, muszą po prostu znaleźć coś, aby wypełnić sobie czas.

Historia przedstawiona na zdjęciach, to zapis sesji, która odbyła się późnym listopadem 2007 r., zaraz po tym, kiedy umówiłem się z Tomkiem w samym sercu „polskiej dzielnicy” Luton, jak określa się rejon Dallow Road. Pamiętam, że było przeraźliwie zimno i czekałem pod dziurawą markizą aż zauważyłem wielką sylwetkę Tomka z nieodłącznym papierosem w ustach. W rozmowie opowiedział mi o tym, jak przez siedem lat, niczym biblijny Jakub, pracował na farmie u Japończyka o polskich korzeniach; wspomniał również, iż początki jego przygody z tatuażem zaczęły się w… więzieniu, gdzie trafił jako siedemnastolatek i skąd wyniósł sporo doświadczeń.

W mieszkaniu telewizor ustawiony był na jakąś polską stację, Tomek systematycznie przygotowywał cały niezbędny sprzęt, podczas gdy ja i chłopak z Rzeszowa, który miał być tatuowany, obserwowaliśmy ten cały rytuał. Tomek co chwila rzucał jakieś komentarze, opowiadał historie o tym, skąd wziął się tatuaż, gdzie i jakie techniki stosuje się na świecie, wreszcie – jak to się stało, iż jego zacięcie artystyczne przeniosło się z kartki i płótna na ludzką skórę.

r

tomek3small

tomek5small

tomek6small

tomek2small

tomek4small

tomek1small

tomek7small

komentarzy