„Nędza etyki” Jarosława Górskiego jest tekstem ważnym i odważnym. Autor stawia w nim najważniejsze kwestie na ostrzu noża, bez niedomówień. Zarazem jest to przykład wypowiedzi, która udatnie łączy przemawiającą do rozumu analizę społeczno–polityczną z literackim warsztatem, dzięki któremu tekst trafia do emocji i wyobraźni czytelnika. Jarosław Górski wykorzystuje ową szczególną swobodę, jaką ma felietonista, by bez ogródek powiedzieć: jest wojna!
Nie pozostawia przy tym wątpliwości co do jej charakteru. Kanwę felietonu stanowi opowieść o Sebastianie – niegdyś uczniu, którego przygotowywał do matury, dziś upokarzanemu warunkami życia i pracy młodego i zdolnego kucharza. Sebastian mógłby stać się ofiarą bezwzględnej walki silniejszych ze słabszymi, zamiast kapitulować decyduje się na bezpardonową walkę o swoje w ramach narzuconych reguł. Wie, że jest na wojnie, gdzie nie ma miejsca dla dezerterów: maszerujesz albo giniesz. Warunki narzucają tu silni, zamożni i ustosunkowani, dysponujący ekonomicznymi oraz ideologicznymi środkami nacisku na słabych. Słabym pozostają zaś kły i pazury – to dzięki nim mają szanse przetrwać. Przetrwanie w tej wojnie ma jednak swoją cenę. Trzeba tłamsić, poniżać i narzucać swoje warunki jeszcze słabszym lub dającym się dosięgnąć na polu bitwy, licząc wszelkie możliwe zyski, nie licząc się natomiast z etyką jako niedostępnym luksusem.
Cieniem Sebastiana w felietonie Górskiego jest postać Macieja Kuronia. Niczym w powieści Dostojewskiego mamy więc parę bohaterów, których losy wchodzą ze sobą w dialog – uprzywilejowany staje naprzeciw uciskanego. Pozostawiam na boku prawomocność doboru składników kontrastu. Pisarsko jest on atrakcyjny, a przy tym ma niewątpliwie liczne analogie w mniej lub bardziej anonimowej mikrohistorii społecznej naszego kraju.
Wiem, skąd znam taki świat. Wiem, skąd znam taką konsekwentną pisarsko metodę jego przedstawiania. Tak pisał Tadeusz Borowski, autor „U nas, w Auschwitzu…”: „Pamiętasz, jak lubiłem Platona. Dziś wiem, że kłamał. Bo w rzeczach ziemskich nie odbija się ideał, ale leży ciężka, krwawa praca człowieka. To myśmy budowali piramidy, rwali marmur na świątynie i kamienie na drogi imperialne, to myśmy wiosłowali na galerach i ciągnęli sochy, a oni pisali dialogi i dramaty, usprawiedliwiali ojczyznami swoje intrygi, walczyli o granice i demokracje. Myśmy byli brudni i umierali naprawdę. Oni byli estetyczni i umierali na niby”.
To była inna wojna i inny świat. Mamy tyle szczęścia, że historia oszczędziła nam najgorszego. Nie znaczy to, że w naszym świecie nie istnieje to wszystko, co wtedy, „na dnie historii”, ujawniło się z całą siłą. Świat Sebastiana jest więc zalążkiem świata Tadka.
Sebastian jest korwinistą – tak felietonista otwiera przed czytelnikiem jeden z wątków swej wypowiedzi. Twierdzi on, że „właśnie Korwin–Mikke umie coś, co kiedyś potrafili socjaliści: opisać zjawisko, którego i Sebastian, i większość z nas doświadcza zmysłowo: w tym świecie toczy się bezwzględna wojna”.
Celne spostrzeżenie. Korwin-Mikke, wiemy o tym, opanował umiejętność opisywania zjawisk. Jego retoryczna sprawność może budzić podziw, podobnie jak skuteczność trafiania do ludzi, zwłaszcza młodych, takich jak Sebastian. Gdy byłem w wieku Sebastiana zdającego maturę, także mnie uwiódł Janusz Korwin-Mikke. Pisał znakomite książki o brydżu. Nauczył mnie licytacji i rozgrywki, stawiania impasów i wielu sztuczek, które pomagały realizować trudne kontrakty. Zasadą jest tu zimna krew i wykorzystanie każdej nadarzającej się szansy, każdego błędu przeciwnika i – nade wszystko – umiejętne posługiwanie się rachunkiem statystycznym. Brydż to gra, która nie zna dylematów, najzupełniej wystarczy w nim umiejętność liczenia.
O ile przy zielonym stoliku statystyka pozwala trzymać się czystego opisu sytuacji, o tyle w życiu społecznym sytuację naszą stanowimy. Robimy to m.in. posługując się językiem. Językiem, który nie tylko nazywa świat, ale też pozwala go tworzyć. Korwin-Mikke o tym wie. Jego bezlitosna narracja społeczna, w której widać odbicie zimnej brydżowej kalkulacji, wyklucza ze świata jednostki, grupy, poglądy. Dostarcza także gotowych formuł – słownych, a więc pojęciowych – i sloganów, po które sięgają jego zwolennicy. To samo można powiedzieć o każdej narracji dotyczącej życia społecznego. Każda z nich zawiera w sobie swoistą etykę (a zoologiczna etyka korwinistów nie stanowi tu wyjątku), która porządkuje świat i którą można wykorzystać dla własnych celów. Tu także – w języku, a nie tylko w świecie przedmiotowym – toczy się wojna o nasze sprawy. W języku, w którym takie słowa jak „socjalizm” i „sprawiedliwość społeczna” stały się prawie niecenzuralne. Dlatego wydaje mi się, że od czerpania inspiracji ze spostrzegawczości i instynktu Korwina ważniejsze jest to, by przywrócić słowom ich właściwe znaczenia. Tymczasem pod tym względem omawiany felieton wydał mi się krokiem w przeciwnym kierunku.
Tytuł „Nędza etyki” ma, jak się zdaje, dwóch adresatów. Mam tu wątpliwość, bowiem tylko jeden z nich został jednoznacznie wskazany. Chodzi mianowicie o „młodą polską lewicę”, która „swoim etycznym przesłaniem” zakłamuje obraz sytuacji, czyli bezwzględnej walki o byt. W tym adresie polemicznym autor ma chyba sporo racji – zapewne wielu „socjalnie nastawionych idealistów” operuje jedynie w sferach wysublimowanej spekulacji etycznej lub do indywidualnej etyki ogranicza horyzonty swego myślenia i działania. Mniejsza już o to, kogo autor miał na myśli, chociaż takie doprecyzowanie zapewne posłużyłoby jasności przekazu. To jednak niepokoi mnie mało.
Mój niepokój budzi głównie ostatni akapit felietonu. Czytamy tam: „Tyle że i Sebastianowi, i mnie, nic po etycznej przemianie, i myślę, że także nic po niej innym ludziom, którzy żyją na wojnie, gdzie jeśli chcą coś mieć, to muszą to komuś wyrwać. Nie ma sensu mówić do ludzi żyjących w dżungli językiem etycznej powinności I przemiany”. Wydaje się, choć to jedynie moja interpretacja, że ten fragment należy rozumieć nie tylko jako podważenie stanowiska części współczesnej polskiej lewicy, ale też – zamierzone lub niezamierzone – podważenie tej części jej tradycji, którą uosabia twórczość i praktyczna działalność Edwarda Abramowskiego. I nie chodzi tu jedynie o słowa-klucze, w rodzaju „etycznej przemiany”. Rzecz dotyczy przede wszystkim zawartych w całym tekście sugestii o nicości etyki indywidualnej wobec potęgi stosunków ekonomicznych.
Myśli Abramowskiego zawdzięczają swoje miejsce w historii światowego marksizmu i w polskiej historii myśli właśnie etycznej oraz indywidualistycznej reinterpretacji tez niemieckiego filozofa. A także – chociaż w przebiegu biografii intelektualnej niekonsekwentnemu – odrzuceniu determinizmu. Był to akt odwagi i przenikliwości, któremu polska lewica wiele zawdzięcza.
Jak wiele? W tym miejscu odwołam się do znanej anegdoty, którą w swych wspomnieniach umieścił Ludwik Krzywicki. Cytuje on kpiarską wypowiedź pewnego socjalistycznego działacza, wygłoszoną w obecności Abramowskiego: „Jestem jak atom wody, nurt mnie dokądś niesie, kierunek nie ode mnie zależy, ani szybkość, z jaką prąd mnie unosi, a gdybym, jako atom, miał przymioty duchowości ludzkiej, a więc gdybym myślał, czuł, chciał, to snułbym tę samą filozofię, jaką snuje pan, panie Abramowski, dowodziłbym, że ja, atom, wpływam na kierunek biegu, iż ode mnie zależy prędkość pędu rzecznego. Idę, dokąd mnie pchają moje przekonania, są mi one narzucone przez cały mój układ duchowy, przez otoczenie, w którym się wychowałem, w którym żyję; dążę ku socjalizmowi, bo każdy uczciwy, inteligentny człowiek, o ile usłyszał o dzisiejszych teoriach społecznych i przyjrzał się krzywdom ludzkim, musi być socjalistą. Jeśli pan chce, jestem jak człowiek opętany, moją ideą opętańczą jest wyzwolenie klasy pracującej”. Tak żartował sobie z indywidualizmu i etycyzmu Abramowskiego nie kto inny, lecz sam Feliks Dzierżyński. Gospodarz i kronikarz ich spotkania pisze następnie, że poglądy Abramowskiego ekscytować mogły najwyżej zapatrzone weń „gromadki dziewcząt” lub nieco większe grupy inteligencji, podczas gdy Dzierżyński miał w sobie zdolność „pozyskania tysięcy”.
Czy Krzywicki w swej ocenie miał rację? Co do Dzierżyńskiego – z pewnością. Jeśli zaś idzie o Abramowskiego, to jego wpływ na kształt polskich inicjatyw lewicowych nie da się przecenić. Chodzi tu, oczywiście, o ruch spółdzielczy. Ale także – z postulatami etycznego indywidualizmu związany – wpływ na całe pokolenie nauczycielek i nauczycieli o prospołecznej orientacji, które działało pod wpływem Abramowskiego w czasach strajku szkolnego i później – niekiedy poza połowę wieku XX. Nie sposób również zapomnieć o tym, jak etycyzm Abramowskiego wpływał na polską kulturę literacką, na Żeromskiego i Dąbrowską, by trzymać się tylko nazwisk najbardziej znanych. To nie była etyka nędzna i samowystarczalna, lecz etyka kierująca skutecznym działaniem. Wciąż nie potrafimy być równie skuteczni, nie znaczy to jednak, że należy zarzucić raz na zawsze postulaty etyczne lub zawiesić je do czasu przekształcenia społecznych instytucji.
Dlatego właśnie nie kupuję ferworu retorycznego, w którym ginie etyczny aspekt lewicowości, zaś na pierwszym planie pojawia się sposób widzenia spraw, jaki narzuca nam bezlitosna, deterministyczna frazeologia korwinistów. Język niekiedy nas ponosi i zdradza. Uwagę tę odnoszę zresztą i do siebie. Jako czytelnika omawianego tu felietonu, który mógł mylnie go odczytać, oraz autora repliki, któremu drżała ręka, gdy w takim a nie innym kontekście przywoływał wypowiedzi Borowskiego i Dzierżyńskiego.
W obronie „abramowszczyzny”, ale też w poczuciu elementarnej solidarności z Sebastianem – pozwolę sobie na ostatni już, zamykający cytat z „Prób świadectwa” Jana Strzeleckiego:
„W naszym oporze nie chodziło o ocalenie nas samych; to zyskiwało się nierównie pewniej przez uległość. Nasz opór był oporem przeciwko światu, który oni chcieli ludziom zgotować. Ale nasz opór nie był bez reszty wyznaczony przez obiektywny układ rzeczy, tylko przez nasz sąd o tym układzie, przez orzeczenie, że to, co oni czynią, jest zbrodnią, której istnienie jest dla nas wyzwaniem. Działaliśmy więc, jak mówią filozofowie, w szczelinie wolności. Nasz opór był aktem moralnego podmiotu, nie dało się go ani wywieść, ani uzasadnić wyłącznie przedmiotową wiedzą”.