Wyklęta polska lewica

Z Remigiuszem Okraską rozmawia ·

Wyklęta polska lewica

Z Remigiuszem Okraską rozmawia ·

– z Remigiuszem Okraską rozmawia Juliusz Gałkowski

Jeżeli wpiszę do googla słowo „proletariat” to jak Pan myśli, co wyskoczy jako pierwsze, zespół muzyczny czy partia robotnicza? Proszę nie odpowiadać, w pytaniu zawarta jest odpowiedź, ważniejsza od ciekawostek jest kwestia – czy tradycja ruchu robotniczego, rewolucyjnego nie jest już częścią naszej polskiej historii?

Remigiusz Okraska: Odpowiedź jest oczywista, ale akurat z tego nie wyprowadzałbym dowodu na cokolwiek. Podejrzewam, że w niemal każdym kraju po wpisaniu do wyszukiwarki terminu dotyczącego dawnych dziejów najpopularniejsze wyniki będą dotyczyły nie przeszłości, lecz czegoś współczesnego – popkultury, nazw firm czy inicjatyw komercyjnych itd.

Natomiast oczywiście nie zmienia to faktu, że dzieje polskiej lewicy robotniczej, rewolucyjnej czy jak ją nazwiemy, to rzecz dawno zapomniana, nisza interesująca niewielką garstkę naukowców czy hobbystów. Ale sądzę, że nie jest to problemem jedynie tej tradycji. Poza renesansem rozmaitych haseł i idei z dorobku ugrupowań prawicowych – zwykle tych skrajnych i hałaśliwych, bo przecież trudno w internecie znaleźć ślady dzisiejszego zainteresowania i popularności np. Karola Popiela czy ks. Adamskiego – dotyczy to w zasadzie wszystkich dawnych nurtów polskiej myśli politycznej. Wyszukiwarka „wypluje” zapewne nieco współczesnych inspiracji obozem piłsudczykowskim, ale też niezbyt wiele i niezbyt głębokich, ale podobnie jak z ruchem robotniczym obejdzie się z tradycją ludowców, chadeków, spółdzielców, z myślą propaństwową II RP, z ówczesnymi koncepcjami gospodarczymi itd. Sądzę, że ideowopolityczne dziedzictwo dawnej Polski jest mało znane, niszowe i martwe w powszechnej świadomości. Ciągłość została zerwana przez PRL, a później przez dynamiczny nowoczesny kapitalizm, powstanie społeczeństwa konsumpcyjnego, nowe wzorce kulturowe, postawy, style życia itd.

A może Google nie jest miarodajny, jaki jest naprawdę poziom rozpoznawalności takich postaci jak: Ludwik Kulczycki, Ludwik Waryński czy na przykład Ignacy Daszyński?

R.O.: Ten poziom jest oczywiście mizerny, ze względów wspomnianych wyżej. Ale także dlatego, że dawne tradycje czy „idole” z kręgów lewicy są ofiarą wyjątkowo dla nich niekorzystnego zbiegu różnych okoliczności, czy raczej, mówiąc bardziej „po marksistowsku”, tendencji społecznych i ekonomicznych. Znaczna część lewicowych tradycji – z nurtu demokratycznego, niepodległościowego i niekomunistycznego – była przemilczana lub marginalizowana przez cały okres PRL. Weźmy przykład wspomnianego Daszyńskiego. Tak znacząca i wybitna postać polskiej lewicy doczekała się przez 45 lat PRL-u zaledwie trzech poważniejszych publikacji. Na fali popaździernikowej odwilży ukazało się wznowienie jego pamiętników, a wiele lat później, u schyłku tamtego systemu wydano w roku 1986 niewielki i mało reprezentatywny wybór jego tekstów, a w 1988 r. biografię polityczną. Wszystko to w nakładach niewielkich, wręcz kolekcjonerskich jak na 40-milionowy kraj, gdzie ponoć rządzono w imię ideałów ludowładztwa, postępu, socjalizmu itd. Podobnie było z wieloma innymi czołowymi myślicielami i ideologami dawnej lewicy – w jedno- czy dwutysięcznych nakładach ukazywały się zbiory pism Abramowskiego, Brzozowskiego, Krzywickiego, Kelles-Krauza, zwykle opatrzone „ideowo słusznym” komentarzem, który albo korygował ich „błędy i wypaczenia”, albo wręcz przeciwnie, na siłę przykrawał ich myśl i czyn do topornego „marksizmu-leninizmu”. A wielu nie miało nawet tyle szczęścia – przez te 45 lat nie wydano żadnych poważniejszych tekstów takich postaci, jak choćby Mieczysław Niedziałkowski, Feliks Perl, Kazimierz Czapiński, Romuald Mielczarski, Herman Lieberman czy wspomniany Kulczycki, a przecież mowa tu o przywódcach PPS, głośnych publicystach i ideologach, liderach parlamentarnych klubów socjalistycznych czy założycielu spółdzielczości spożywców „Społem”. W niełaskę popadli albo dlatego, że za życia wprost zwalczali komunizm, bolszewizm i ZSRR, albo dlatego, że głosili „herezje” z punktu widzenia sowieckiej wykładni lewicowości.

Był też oczywiście drugi „nurt”. Do niego należeli ci, których PRL wprost hołubił i kreował na swoich prekursorów – oczywiście za cenę wielu przemilczeń i ideowych zafałszowań – jak było np. ze wspomnianym Waryńskim. Byli też tacy, którzy mimo pewnych „pomyłek” zostali uznani za sprzyjających komunistom w II RP i zapisani, znów za cenę licznych i topornych uproszczeń, do filokomunistycznego skrzydła ruchu socjalistycznego – taki los spotkał m.in. Adama Próchnika, Stanisława Dubois czy Norberta Barlickiego. Te postaci były traktowane o wiele lepiej – Waryński miał wręcz oficjalny „kult”, od banknotów, przez znaczki pocztowe, masowe publikacje, po pomniki, akademie czy portrety wywieszane w szkolnych salach. Ale wcale im to nie pomogło, a wręcz przeciwnie. Po pierwsze, cała promocja tych osób i ich dzieł była bardzo drętwa, toporna, odgórna, nieatrakcyjna. Po drugie, gdy zapisano ich do „rodziny” komunistów i ich pobratymców ideowych, to spadło na nich całe odium wspierania systemu, który szybko został znienawidzony przez znaczne odłamy społeczeństwa. Gdy PRL upadł, to natychmiast upadł także ten sztuczny „kult”, a w dodatku wiele postaci i ideałów z dziejów lewicy na trwałe skojarzono z systemem, który zakończył żywot na śmietniku historii. Mało kogo obchodziło – i mało kto był w stanie zrozumieć – iż ten system zbankrutował także dlatego, że pogwałcił ideały głoszone przez ludzi, na których się powoływał…

A później nastała III RP, w której na takie procesy nałożyło się coś jeszcze. Mianowicie zachłyśnięcie się ideologią wolnorynkową, neoficka czołobitność wobec liberalizmu i prawicowości, obłożenie anatemą wszelkiej lewicowości i skojarzenie z sowieckim zamordyzmem także tych postaci i tradycji, które bolszewizm krytykowały nierzadko jako pierwsze. A na domiar złego jedyną lewicowością, jaka zaistniała na szerszą skalę w polityce i debacie publicznej, była postkomuna, czyli ci, których dotyczyły najgorsze skojarzenia i praktyki z przeszłości; z kolei dość silny niegdyś nurt lewicujący i humanistyczny w opozycji antykomunistycznej, odwołujący się wprost m.in. do tradycji lewicy niesowieckiej i niepodległościowej, już u progu III RP porzucił takie ideały i podjął sztandar liberalizmu. Mam na myśli środowisko dawnej „lewicy laickiej”, które niemal w całości szybko porzuciło „obronę robotników” na rzecz uwielbienia Balcerowicza, neoliberalnych „reform” i etykietkowania wszelkich przejawów ideałów egalitarnych jako postawy spod znaku homo sovieticus.

Ten splot czynników sprawił, że nawet taka postać jak Daszyński, czyli człowiek, który w większości krajów byłby powszechnie znany jako jeden z ojców niepodległości i wyraziciel nowoczesnych ideałów, jest w Polsce postacią ledwo kojarzoną wśród zwykłych ludzi. A gdyby młodym Polakom powiedzieć, że był on liderem polskich socjalistów, to zapewne stwierdziliby, że w takim razie tworzył gułagi, prześladował „wyklętych”, wprowadził kartki na mięso i cenzurował gazety… A przecież to nie tylko paradoks, ale i wielka, kolokwialnie mówiąc, ściema faktograficzna – Daszyński był ostrym krytykiem komunizmu już na początku lat 20. oraz ministrem w Rządzie Obrony Narodowej w okresie walk z bolszewikami.

Na portalu histmag.org pisał Pan, że obecna polityka historyczna prowadzona jest w imię warstw posiadających i dlatego wypycha z naszej pamięci tradycję lewicową, rewolucyjną. Nie tylko tę z XIX wieku, ale i z czasów okupacji, czy nawet PRL-u. Chyba dosyć łatwo będzie zarzucić, że to przesada, że jeżeli gdy opisuje się historię antykomunistycznej opozycji to dominuje legenda KOR-owska, a wypycha się ze zbiorowej pamięci nurty niepodległościowe. Może po prostu inaczej rozumie Pan pewne pojęcia, niż większość naszych czytelników. Przykładem może być to, że „lewica” dzisiaj przeważnie kojarzy się ze sfera obyczajową, a nie z walką klas czy klasą robotniczą.

R.O.: Historyczne i politologiczne definiowanie lewicy dotyczy przede wszystkim stosunku wobec warstw posiadających, własności i roli środków produkcji, metod i celów redystrybucji dochodu narodowego, równości społecznej itd. Trudno na serio uznać, że takie ideały i ich prekursorzy dominują w dzisiejszym obrazie przeszłości. Oczywiście sam obraz lewicowości zmienił się z biegiem lat, gdy na kwestie klasowe nałożyły się nurty, nazwijmy to w uproszczeniu, obyczajowo-kulturowe. Ale i one w debacie o przeszłości są marginalne – trudno usłyszeć o polskich lewicowych sufrażystkach, o prekursorach batalii o świeckie państwo, o dawnym antyklerykalizmie itp., bo i dzisiejsi adepci takich postaw niewiele wiedzą o swoich rodzimych poprzednikach, czerpiąc wzorce raczej z Paryża czy Nowego Jorku niż od Daszyńskiej-Golińskiej, Czapińskiego czy Czarnowskiego. Jeśli chodzi o mniej odległe w czasie wzorce z przeszłości, to kto dzisiaj poza garstką historyków zajmuje się KOR-em? Może jedynie starszyzna „Gazety Wyborczej” i jej okolic sięga po te wątki w swoim micie założycielskim i romantycznej legendzie, ale też przecież robi to w sposób daleki od nawiązań do lewicowych tradycji tego środowiska. Ile razy w szerszej debacie pojawiają się odwołania do takich postaci, jak Antoni Pajdak, Aniela Steinsbergowa czy Ludwik Cohn? Komu one coś dzisiaj mówią? Kim dla ogółu Polaków są Lidia i Adam Ciołkoszowie, Adam Pragier, Zygmunt Zaremba, Jan Kwapiński – czyli czołowe postaci emigracyjnego nurtu socjalizmu niepodległościowego? Porównajmy ich popularność z Pileckim, „Łupaszką”, z mitem „żołnierzy wyklętych”, za którymi stoją instytucjonalne i hojnie dotowane wysiłki IPN-u, filmy fabularne, dokumenty, wystawy, publikacje itd. Przecież nawet jeśli gdzieś na marginesie tych debat pojawi się ktoś z „czerwonych”, jak choćby przypominana przez IPN postać Henryk Sławika, który bohatersko ratował Żydów przed zagładą, to zwykle skrzętnie pomija się silne związki takich postaci z ruchem socjalistycznym.

Polskie tradycje lewicowe zostały nie tylko zohydzone, zdeformowane i zmarginalizowane przez PRL. Są podobnie traktowane także dzisiaj, tyle że tym razem czyni to z nimi ktoś inny. Robi to obóz liberalny, który czasami odwołuje się do części tego dziedzictwa w sferze kulturowej, ale przemilcza lub zwalcza jego ekonomiczny, ustrojowy, egalitarny i klasowy aspekt, który dla np. PPS-u był kluczowy, a kwestie pozostałe dopiero z niego wynikały. Robi to także prawica nacjonalistyczna, klerykalna, wzdychająca do Polski „panów i plebanów” – i trudno mieć o to do niej pretensje, bo to przecież ciąg dalszy „odwiecznej” wojny endecji, konserwatystów i warstw posiadających z polskim socjalizmem. Smutny paradoks polega na tym, że ów polski socjalizm został złamany jako ruch i tradycja ideowa przez autorytarne rządy komunistów, a później przez hegemonię kulturową liberałów, a prawica już tylko kopie leżącego.

Kolejnym problemem jest to, że tematyka „rewolucyjna” nie jest w żaden sposób zakazana. Każdy może wydać książkę o PPS-ie czy PZPR. Nie ma cenzury i państwowych przydziałów papieru. Może ludzi z obozu postępu nie interesuje historia, może „wybrali przyszłość”? Tym bardziej, że z całą pewnością historia ruchu rewolucyjnego jest atrakcyjna i może być opowiedziana nie tylko rozprawami ale także fascynującymi filmami czy komiksami. Życie Okrzei, wraz z tragiczną śmiercią, czy wspominanego już Kulczyckiego, to są gotowe scenariusze. A jak ktoś się mnie pyta o takie filmy to mogę co najwyżej wspomnieć „Białego Mazura”, czyli dosyć nudnawy (choć nie najgorszy) film o Waryńskim. Co się dzieje, czemu tak łatwo oddajecie każde możliwe pole pamięci historycznej?

R.O.: Oczywiście, że każdy może wydać książkę na dowolny temat, ale co z tego? Ważne jest jeszcze to, kto wydaje – niszowa lub akademicka inicjatywa, jak książki o lewicy niepodległościowej, czy wielka, bogata instytucja państwowa, z całą machiną promocyjną, jak robi to IPN z książkami o NSZ? W jakich realiach wydaje – w takich, w których niemal nie istnieją lewicowe media mogące promować takie publikacje, czy w takich, w których książki o dziejach prawicy są recenzowane przez kilka wysokonakładowych tygodników i dzienników czy stacje telewizyjne tej opcji? W jakim klimacie się to odbywa – w takim, w którym jest moda na „wyklętych”, „narodowy radykalizm” itp., więc książki o prawicy z tego korzystają, czy w takim, w którym skojarzenia z lewicą dotyczą zbrodni Stalina i octu w sklepach, a sporej części społeczeństwa udało się wmówić, że balcerowiczowcy z „Gazety Wyborczej” czy były KLD-owiec Tusk to „lewacy”, więc nikt o dziejach lewicy nie chce czytać, bo ma same złe skojarzenia? No i o ile książkę może wydać każdy, o tyle już nie każdy może zrobić wystawę obwożoną po dziesiątkach miast w Polsce lub nakręcić profesjonalny film edukacyjny, bo to wymaga zupełnie innych środków. Proszę sprawdzić, ile książek czy wystaw poświęcił IPN narodowemu podziemiu zbrojnemu czy losom Kościoła w PRL, a ile emigracyjnemu socjalizmu niepodległościowemu czy demokratyczno-robotniczemu nurtowi opozycji antykomunistycznej.

Jednak oczywiście muszę się zgodzić także z sugestią, że lewica częściowo oddała ten mecz walkowerem. Trochę już mówiłem o tym, dlaczego tak się stało. Postkomunistów nigdy nie interesowały dzieje obcego im nurtu socjalistyczno-niepodległościowego. Może to i dobrze, bo gdy ich zainteresowały, to dochodziło do takich absurdów jak ten, gdy SLD-owscy postkomuniści utworzyli organizacyjkę imienia antykomunisty Daszyńskiego… Z kolei dawna „lewica laicka” wolała raczej zapomnieć i zatuszować – lub sporadycznie instrumentalnie wykorzystywać – dawne swoje odwołania do Abramowskiego czy Ciołkosza, bo to nawet dla ludzi niezbyt zorientowanych w historii i ideach kiepsko pasowało do popierania Balcerowicza i neofickich wywodów, że „rynek ma zawsze rację”. Ale problem ten dotyczył także mniejszych środowisk intelektualnych i politycznych. Przez długie lata lewicowe partyjki, grupki, stowarzyszenia czy środowiska nieformalne niemal zupełnie lekceważyły – czy może raczej nie miały o nim niemal żadnego pojęcia – ogromny dorobek i tradycje rodzimej lewicy. W Polsce lewicowy plankton obejmował miłośników Trockiego, ludzi zaczytanych w historii hiszpańskiego anarchosyndykalizmu, grupki przekonane, że o prawa kobiet walczono wszędzie na świecie, ale nie u nas; były tu dzieciaki z „Che” na koszulkach, byli intelektualiści znający detale węgierskiej republiki rad czy maoizmu w Peru etc. A zarazem wszyscy oni nie pisnęli słowem o Okrzei, rewolucji 1905, dorobku ideowym czy organizacyjnym PPS, nie wiedzieli, kto to Pużak, kim byli Czerwoni Harcerze, po co i kto stworzył Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową i tysiące sklepów spółdzielczych na całym obszarze II RP, jak działały uniwersytety ludowe i Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego, co to był „polski strajk”, kto zacz Maria Orsetti czy Kazimiera Bujwidowa itd. Jednostki, policzalne chyba na palcach jednej ręki, podejmowały takie zagadnienia, zwykle niezbyt systematycznie, czasami w sposób typowy dla odkrywania tradycji zupełnie zerwanej, czyli wynajdując niszową ciekawostkę, a pomijając zjawiska masowe i zakorzenione społecznie. Wynikało to z niewiedzy, ale także ze swoistego désintéressement – przez lata na tej niszowo-intelektualnej lewicy było w dobrym tonie nie wiedzieć i nie chcieć wiedzieć niczego o poprzednikach ideowych, a wręcz wierzyć i głosić, że „w tym kraju” nie wymyślono nigdy niczego postępowego, że tu zawsze dominowali kler i prawica. Ta mieszanina ignorancji, oikofobii, pogardy dla własnej wspólnoty i zapatrzenia w „cywilizowany świat” była naśladownictwem postaw salonowych liberałów, z którymi mikrolewica zresztą dzieliła wiele innych poglądów i postaw, a także redakcyjnych i knajpianych stolików.

To się częściowo zmieniło w ostatnich latach, m.in. dzięki pracy wykonanej przez nas – książki i teksty w „Nowym Obywatelu”, a przede wszystkim portal Lewicowo.pl uświadomiły środowiskom niszowo-lewicowym, szczególnie ich młodszemu pokoleniu, pozbawionemu ideowych obciążeń starszych koleżanek i kolegów, że mamy w Polsce bogate tradycje lewicy innej niż komunizm i PRL, że te tradycje miały ogromny dorobek praktyczny, że były zakorzenione w masach społecznych, że nie mamy się czego wstydzić, za to mamy kogo naśladować i co przywoływać jako wzorzec. To oczywiście efekt nie tylko naszych starań. Warto zwrócić uwagę, że nawet lewica mocno powiązana z liberalnym salonem i zapatrzona w „Zachód” przejawia w swoim młodszym pokoleniu znacznie większe zainteresowanie rodzimymi tradycjami. Przy całym moim dystansie ideowym i środowiskowym wobec „Krytyki Politycznej” należy im zapisać na plus, że dołożyli cegiełkę do przypominania Brzozowskiego, Ciołkosza, Kelles-Krauza czy Rewolucji 1905 roku. A takich inicjatyw jest więcej. To zjawisko wciąż niszowe, lecz możemy już pomału zacząć mówić o swoistym renesansie zainteresowań polskim socjalizmem niepodległościowym, dziejami rodzimej lewicy różnych nurtów, postępowymi wizjami z lat II RP czy II wojny światowej, dorobkiem polskiej spółdzielczości, etatyzmu, lewicowo-egalitarnymi wątkami w „Solidarności” itd. Co ciekawe, widać to także coraz bardziej w kręgach akademickich i podobnych – o dziejach szeroko pojętego polskiego obozu postępowego ukazuje się dzisiaj tyle ciekawych, solidnych i obszernych książek, że właściwie trudno nadążyć z ich czytaniem. Z jednej strony jest oczywiście za późno, żeby można było odrobić wieloletnie zaniedbanie i odwrócić trendy, ale, z drugiej, lepiej późno niż wcale. Doczekamy się koszulek z Okrzeją, Baronem czy Montwiłł-Mireckim zamiast z „Che”, jestem o to spokojny.

Ale pomówmy o czymś jeszcze, swego czasu w Polsce wielka karierę robiło powiedzenie: „kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią”. Czy środowiska lewicowe nie powinny czuć się odpowiedzialne za wychowanie młodzieży, tak aby w roku 2015, gdy Polacy nie zestarzeją się, nasz kraj nie zamienił się w wielki chlew? Jakie długoterminowe skutki w polskiej świadomości społecznej może przynieść wyrugowanie tradycji socjalistycznej?

R.O.: Nie przepadam za tym bon motem, choć jest korzystny dla bliskiej mi tradycji ideowej.Powiedziałbym raczej, że ocalenie tej i innych polskich tradycji ideowych jest korzystne dla Polski, jej społeczeństwa i narodu, bo przypomina nam, skąd przychodzimy, kim byli nasi pradziadowie, o co walczono, spierano się, w imię czego działano, jaki to był kraj; to rezerwuar mnóstwa świetnych idei, postaw, wzorców itd. Wskutek zerwania historycznej ciągłości utraciliśmy świadomość istnienia ogromnej części polskiego dorobku ideowokulturowego. Dotyczy to nie tylko lewicy, ale także ruchu ludowego, chadecji, ruchu spółdzielczego/kooperatywnego, polskiej myśli morskiej czy etatyzmu gospodarczego, idei Międzymorza i wielu, wielu innych spraw. W tej kwestii jestem zresztą pluralistą i oprócz przypominania dziejów i osiągnięć lewicy wielokrotnie starałem się pokazywać, że również inne nurty miały w Polsce ciekawe zdobycze intelektualne czy osiągnięcia praktyczne. Dziś jesteśmy narodem bez korzeni, wspólnotą bez rodzimych wzorców, ślepo zapatrzoną w „Zachód” lub „Wschód”, nierzadko zawstydzonymi rzekomym brakiem tutejszych osiągnięć, pozbawionymi środowiskowej, rodzinnej czy innej kontynuacji tożsamościowej. To przekłada się na wiele spraw, poczynając od obezwładniającego poczucia niższości i bezmyślnego małpowania cudzych pomysłów, przez swoistą pustkę społeczną (świetnie to widać, gdy polskie kampanie wyborcze bazują na banalnych i okazjonalnych hasełkach, a np. w Wielkiej Brytanii całe regiony i grupy społeczne głosują wedle pewnej tożsamości, na którą składa się obcowanie z weteranami postaw politycznych, sztandarami, wspomnieniami, pieśniami czy filmami z przeszłości i o przeszłości – i nie jest to muzeum czy skansen, lecz inspiracja twórczo rozwijana w zmieniającym się świecie), po coraz większą obcość kanonu kulturowego (jak zrozumieć np. „Przedwiośnie”, gdy nie wiemy nic o tym, kim Żeromski był jako człowiek, w co się angażował społecznie i politycznie, jakie idee i postaci – np. Abramowski czy syndykalizm – go inspirowały).

I na zakończenie, w gruncie rzeczy to samo pytanie lecz zadane od „drugiej strony”. Czego uczy historia ruchu socjalistycznego? Że ludzie są równi, że warto być solidarnym? Po co nam taka wiedza i tradycja. Ostatecznie, grunt żebyśmy zdrowi byli…

R.O.: Dla ludzi o poglądach lewicowych znajomość dziejów polskiego ruchu socjalistycznego będzie potwierdzeniem tego, że ideały równości, solidarności, samoorganizacji, walki z uciskiem, wspierania słabych, budowy nowoczesnego państwa i sprawiedliwego społeczeństwa mają na naszej ziemi długie i piękne tradycje. Będzie ich mogła nauczyć tego, co jest sednem tej tradycji – to z kolei jest bardzo ważne w takich czasach, jak dzisiejsze, czasach frazesu i obiecanek, postpolityki, billboardów, uśmiechów i w zasadzie… niczego więcej, gdy mowa o polityce. Będzie ich mogła nauczyć, co to znaczy wierzyć w coś na serio i walczyć o to – bo mówimy o ludziach, którzy za swoje idee i ideały byli zabijani, bici, więzieni w koszmarnych warunkach, zsyłani na Sybir, ukrywali się, tracili zdrowie, przerywali kariery czy wygodne życie. Będzie ich mogła nauczyć, że Polacy nie tylko nikogo nie naśladowali czy „doganiali”, ale że w wielu kwestiach byliśmy na gruncie lewicowości przodownikami czy szliśmy od początku ramię w ramię z przedstawicielami innych narodów. Będzie ich mogła nauczyć także tego, że lewicowość oznacza odwagę myślenia nie tylko wobec świata zastanego, ale także wobec własnej tradycji. W dziejach polskiej lewicy znajdziemy bowiem wiele postaw nowatorskich – ot, choćby Abramowskiego, który postawił na głowie tezę Marksa o prymacie „bazy” nad „nadbudową”, albo Krzywickiego, który wiele lat przed tzw. Szkołą Frankfurcką zaproponował podobne sposoby analizy współczesnej kultury, czy raczej „przemysłu kulturalnego”, albo Kelles-Krauza, który jako pierwszy w skali świata tak całościowo powiązał koncepcyjnie teorię Marksa z poparciem dla „sprawy narodowej”, w tym dla niepodległości Polski (to zresztą właśnie Polacy i „sprawa polska” byli czołową zaporą przed rozrostem popularności „beznarodowego” nurtu w światowym ruchu socjalistycznym, gdy taka postawa zdobywała popularność). Znajdziemy tutaj także sporo postaw nieortodoksyjnych, które, paradoksalnie, dały piękne świadectwo wierności ideałom, gdy inni je porzucali – mam tu na myśli np. konsekwentny polski lewicowy antybolszewizm, który nastał tuż po rewolucji październikowej i trwał przez dekady także wtedy, gdy znaczna część np. zachodniej lewicy stoczyła się na pozycje „użytecznych idiotów” ZSRR za cenę całkowitego porzucenia własnych ideałów, choćby demokratycznych, dotyczących praw obywatelskich czy praw robotników.

Sądzę również, że wiedza o dziejach i ideałach dawnej polskiej lewicy byłaby przydatna także osobom o niekoniecznie lewicowych poglądach. Istnieje relacja z rozmowy Andrzeja Tadeusza Kijowskiego z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, który miał mu powiedzieć tak: „Michnik powie coś, odwraca się i co ma za plecami: całą plejadę szlachetnych socjalistów od Rzewuskiego czy Mickiewicza poprzez Abramowskiego i Nałkowskiego wliczając Brzozowskiego czy Irzykowskiego aż po Wykę bądź Kołakowskiego. Same najzacniejsze głowy. A półka myśli prawicowej? Co ma z niej wartość poza kilkoma książkami Dmowskiego?”. Zostawmy w spokoju Michnika i Rymkiewicza, dzisiejsze spory i orientacje, ale fakt jest faktem: dużą i ważną część nowoczesnej polskiej kultury – tej sprzed PRL lub szybko z nim wchodzącej w spór – stworzyli ludzie zorientowani lewicowo lub lewicująco. Kto ma dzisiaj tego świadomość? Kto wie, że z lewicą była związana Maria Dąbrowska, że emigracyjnym PPS-owcem był Gustaw Herling-Grudziński, że sympatii wobec lewicy nie ukrywał Janusz Korczak, że rodzinny klimat lewicowy był ważną inspiracją dla ratowania Żydów przez Irenę Sendlerową, że znaczna część polskich „spiskowców” antycarskich, a później żołnierzy Legionów wywodziła się ze środowisk postępowych, że ludzie lewicy tworzyli podwaliny nowoczesnego państwa po odzyskaniu niepodległości, jego instytucji, polityki społecznej, że „ojcem” polskiej socjologii był wybitny uczony i zarazem marksista Ludwik Krzywicki? To wszystko nie spadło z nieba, lecz wzięło się tutaj, na polskiej ziemi, z tego, że kiedyś niespokojne, szlachetne, zbuntowane głowy przejęły się lewicowymi ideałami – warto to wiedzieć w kraju, w którym skojarzenia z lewicowością dotyczą głównie dawnych gułagów czy współczesnych liberalnych wygłupów.


Powyższa rozmowa pierwotnie ukazała się 15 października 2015 r. na portalu Historykon.pl. Przedruk za zgodą redakcji, tytuł przedruku pochodzi od redakcji „Nowego Obywatela”.

Dział
Wywiady
komentarzy
Przeczytaj poprzednie