Dwadzieścia lat temu w Cité Scolaire Internationale w Lyonie zaczęła działać w ramach francuskiego szkolnictwa publicznego pierwsza sekcja polska. W kolejnych latach dołączyły do niej analogiczne placówki w Strasburgu i dwie w Paryżu. Miałem szczęście i zaszczyt przez kilka lat pracować w sekcji polskiej w Lyonie i z radością odnotowuję tutaj ten jubileusz. Ale o sekcjach polskich w szkolnictwie francuskim wspominam nie tylko z przyczyn jubileuszowych i osobistych. Myślę, że historia ich powstania i działania zawiera dla nas cenne sugestie jak możemy radzić sobie w Polsce z dwoma równoczesnymi kryzysami migracyjnymi.
W 1995 roku we Francji europejski entuzjazm był jeszcze całkiem żywy, podobnie jak pewna sympatia dla kraju „Solidarności”. Nie brakowało także polskich emigrantów, którzy dbali, by ich dzieci mówiły po polsku i uczestniczyły, nawet na obczyźnie, w rodzimej kulturze. Dzięki zbiegowi tych szczęśliwych okoliczności i wielkiej pracy pani Joanny Bonnard, udało się utworzyć pierwszą lyońską sekcję polską, która funkcjonuje do dziś obok sekcji niemiecko- i anglojęzycznej, a także włoskiej, hiszpańskiej, japońskiej, portugalskiej i chińskiej. Wielokulturowy wachlarz bywa znacznie okazalszy w pozostałych francuskich szkołach międzynarodowych.
Celem działania sekcji międzynarodowych jest dwujęzyczność i dwukulturowość uczniów pobierających w nich naukę. Każdy z nich przechodzi zwykły kurs publicznej szkoły francuskiej, ale w ramach tego samego planu zajęć i w tym samym budynku uczy się w języku sekcji literatury, historii i geografii kraju pochodzenia. Cały cykl, obejmujący szkołę podstawową, gimnazjum i liceum, kończy się międzynarodową maturą uznawaną przez szkoły wyższe na całym świecie.
Dla polskiej emigracji we Francji, a jej pozycja społeczna nie jest tam szczególnie wysoka, istnienie sekcji polskiej było ogromną szansą na zdobycie wykształcenia francuskiego na bardzo wysokim poziomie. Sprzyjało to integracji w nowym kraju, przy jednoczesnym zachowaniu związków z kulturą polską. Myślę też, że przy odpowiednim wsparciu ze strony państwa polskiego zarówno nauczyciele, jak i uczniowie sekcji mieliby szansę odegrać ważną rolę w kształtowaniu wizerunku Polski we Francji, w pewnej perspektywie – być może nawet swoistego lobby. Sam jednak miałem okazję przekonać się, że szansa ta była traktowana przez polskie władze taniego państwa jako kolejne nieznośne obciążenie finansowe.
Tymczasem władze francuskie nie szczędziły, przynajmniej początkowo, środków na szkoły z sekcjami zagranicznymi. Przypadek Lyonu był tu specyficzny, bowiem szkoła międzynarodowa powstała w odpowiedzi na umieszczenie w mieście siedziby Interpolu. Plan władz miasta polegał jednak i na tym, by szkoły międzynarodowe stały się częścią infrastruktury potrzebnej dla ściągania cudzoziemców do jednostek badawczych, laboratoriów, ale również – inwestorów zagranicznych. Posyłając dzieci do międzynarodowej szkoły, wiązali się na dłużej z krajem, do którego przyjeżdżali z biznesem i pieniędzmi. Założyć można, że inny był także ich stosunek do miejscowych pracowników i obowiązków podatkowych, widzieli bowiem, że mają do czynienia z państwem traktowanym serio.
We francuskich szkołach międzynarodowych widzę jednak coś więcej, niż tylko składową projektu rozwoju. Widzę w nich to, co do niedawna mogło uchodzić za ważny składnik polskich autostereotypów. Polska gościnność, państwo bez stosów, wielonarodowa Rzeczpospolita – z satysfakcją się tym wszystkim przez lata łechtaliśmy. Teraz jednak wiemy już z pewnością, że są to autostereotypy niewarte funta kłaków.
Nie pierwszy raz okazało się, że gdy świat naprawdę się zatrzęsie, nasze wirtualne państwo-minimum nie potrafi przedstawić żadnej spójnej odpowiedzi na rzeczywisty kryzys, oddając pole lękom i odruchom ksenofobicznym. Nie powinno to dziwić, skoro brakuje jakiejkolwiek wizji działania.
Dlatego wypada docenić starania Związku Nauczycielstwa Polskiego, Polskiej Akcji Humanitarnej oraz Fundacji na rzecz Różnorodności Społecznej. Organizacje te wystosowały 21 września wspólny, dotyczący kryzysu uchodźczego list otwarty do minister Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Sygnatariusze nawołują w nim do podjęcia pilnych działań, które przygotują polską edukację do przyjęcia dzieci uchodźców. Deklarują przy tym uruchomienie na własną rękę stosownych konsultacji i studiów.
To ważny głos, ponieważ nie tylko pozwala wstydzić się trochę mniej. Jednocześnie – wobec powodzi emocjonalnych wypowiedzi – jest to stanowisko, które akcentuje rolę instytucji państwa. Państwa, które wcześniej czy później będzie musiało mierzyć się z tym, co nieuniknione. Bo przecież nie chodzi tu tylko o dzieci z Syrii lub Afryki, ale też o te przybywające z rodzicami zza naszych wschodnich granic oraz te, które w zgoła innych okolicznościach przybywają tu z zachodu Europy. Nieuniknione jest zaś to, że Polska przestanie być wkrótce, posłużmy się tym koszmarnym określeniem, „krajem jednolitym narodowo”. Zasadnicze pytanie brzmi, co zamierzmy z tym zrobić i jak tę wielokulturowość wyzyskać i rozsądnie wprowadzić do naszego systemu edukacyjnego.
Warto przy tym pamiętać, że wszelkie pomysły na to, by umiędzynarodowić naszą edukację zrodzą się w sytuacji nędzy edukacji istniejącej. Być może integrowanie przybyszów będzie tym właśnie impulsem, które wyrwie rządzących z błogiej drzemki o tanim państwie i taniej edukacji. Budujmy więc projekt śmiały, bo potencjalnych zysków można wymienić niemało.
Polska poniosła w ostatnim czasie poważne straty wizerunkowe, zarówno za sprawą rządzących, jak i tych, którzy rozpętali na ulicach i w internetowych kanałach nasze małe piekiełko nienawiści do obcych. Zapłacimy za to wszyscy, bo gęba egoistycznych ksenofobów, raz przyprawiona, pozostanie z nami na dłużej. Tym ważniejsze jest, by również na użytek międzynarodowego wizerunku kraju potraktować edukację wielokulturową jako jeden z priorytetów. Po drugie, nie warto chyba z młodych Ukraińców lub Syryjek robić na siłę Polaków i Polek. O wiele bardziej owocna wydaje mi się metoda zastosowana we Francji. Kształćmy więc dwukulturowych i dwujęzycznych obywateli polskich – to lepsze od przymusowej asymilacji. Po trzecie, stwórzmy na wzór francuski szkoły z sekcjami międzynarodowymi. Ich zalety byłyby z grubsza podobne. W warunkach polskich chodziłoby nie tylko o integrację imigrantów zarobkowych, ale też o ściągnięcie do kraju uczonych i inwestorów. Być może dobra szkoła publiczna z sekcjami międzynarodowymi okaże się lepszą zachętą niż niskie podatki i Specjalne Strefy Ekonomiczne. Istniejące obecnie szkoły międzynarodowe mają charakter prywatny i służą raczej izolacji, nie zaś integracji. Warto stworzyć dla nich alternatywę, która nie będą działała na zasadach enklawy.
Edukacja dwujęzyczna wymaga odpowiednio przygotowanych nauczycieli, zwłaszcza w dziedzinach humanistycznych i społecznych. Zamiast więc zwalniać już zatrudnionych, przygotujmy ich do pracy w szkołach międzynarodowych. Przygotowujmy także programy nauczania i podręczniki. Rychło okaże się, że – wbrew dominującym przekonaniom zarządzających nauką – filologia, antropologia i socjologia mogą się jeszcze do czegoś przydać, podobnie jak uniwersytety. Jednocześnie wśród mieszkających w Polsce obcokrajowców z całą pewnością znajdą się nauczyciele pracujący w innych zawodach, często poniżej kwalifikacji. Włączenie ich w system edukacji polskiej będzie korzystne dla wszystkich. Uczmy się budować takie szkoły, bo najwyższa pora, by aktywnie działać na rzecz budowy takiej polskiej edukacji za granicą, która byłaby włączona w systemy edukacji angielskiej lub niemieckiej. Obecnie ogranicza się ona głównie do szkół sobotnich oraz kursów korespondencyjnych. Przy liczbie dzieci, które wyemigrowały lub przychodzą obecnie na świat w rodzinach polskich i mieszanych, taki szczątkowy model może okazać się niewystarczający dla podtrzymania łączności z językiem i kulturą kraju rodziców. Doprowadzi to niechybnie do utraty tysięcy obywateli, którzy mogliby kiedyś wrócić do kraju, ale w żadnym razie nie zaryzykują powrotu z dzieckiem, które nie mówi po polsku. Chyba że na miejscu w Polsce znajdą szkołę międzynarodową.
Oczywiście, wszystko to wymaga nakładów. Ale to samo dotyczy całej polskiej edukacji i całej sfery publicznej. Można postawić pytanie o sens otwierania się na przybyszów, gdy sami sobie nie potrafimy zapewnić jako takiego państwa, w miarę przyzwoitych usług publicznych i czegoś choćby przypominającego dobrobyt. Rzecz w tym, że wszystkich tych rzeczy nie zabierają nam imigranci. Można nawet przypuszczać, że dobrze przyjęci przez nasze państwo zapłacą u nas podatki chętniej, niż robi to dziś wielu rdzennych Polaków i (niesłusznie) szanowanych inwestorów zagranicznych. Jeśli zostaną oni odpowiednio poinstruowani w dziedzinie obowiązków patriotycznych i podatkowych, będzie nas stać na ambitne projekty edukacyjne dla wszystkich, którzy urodzili się obywatelami Rzeczpospolitej lub zechcą nimi zostać. Możemy przyjąć, że otwierając drzwi szkoły dla przybyszów, spłacimy długi z czasów polskiego wychodźstwa. Można też mieć nadzieję, że uruchomimy na bazie edukacji otwartej na cudzoziemców twór przypominający Polskie Inwestycje Rozwojowe, ale znacznie lepszej jakości.