Wąska strużka feminizmu
Wąska strużka feminizmu
Jeśli czytujecie prasę powszechnie uznawaną za feministyczną, zauważycie z pewnością jej skupienie na tzw. szklanym suficie, czyli barierach awansu zawodowego kobiet. Łatwo zaobserwować, jak feministyczne pisarki celebrują osiągnięcia Sheryl Sandberg, dyrektor generalnej Facebooka, cieszą się z posady, którą Christine Lagarde zdobyła w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, załamują ręce nad faktem, że dyrektor generalna Yahoo, Marissa Mayer, odmówiła nazywania siebie feministką albo zastanawiają się – jak to robiła Anne-Marie Slaughter na łamach „The Atlantic” – czy kobiety (białe, dobrze sytuowane, wykształcone) mogą „spełniać się pod każdym względem” [„to have it all” – wyrażenie to w tym kontekście nie oznacza „mieć wszystko”, ale „połączyć jedno i drugie”, czyli karierę zawodową i prowadzenie domu – przyp. tłum.].
Podczas gdy debatujemy nad sytuacją niektórych z najbardziej uprzywilejowanych kobiet świata, większość przedstawicielek naszej płci jest postawiona pod ścianą. Według badań Sargent Shiver National Center dotyczących Poverty Law [instytucji, która zajmuje się prawami osób o niskich dochodach do świadczeń socjalnych – przyp. tłum.] kobiety stanowią prawie połowę krajowej siły roboczej, ale już około 60 proc. pracujących za minimalne wynagrodzenie i 73 proc. pracowników utrzymujących się głównie z napiwków. W regionie Nowego Jorku aż 95 proc. pracowników sektora opieki to kobiety. Zdominowane przez nie sektory zatrudnienia, takie jak sprzedaż detaliczna, usługi gastronomiczne i domowa opieka nad chorymi, to jedne z najszybciej rozwijających się obszarów nowej gospodarki, ale nawet tam kobiety zarabiają mniej – np. w gastronomii otrzymują średnio 83 centy w stosunku do dolara zarabianego przez mężczyznę.
To właśnie w takich warunkach, a nie na najwyższych piętrach Googleplex [siedziba firmy Google – przyp. tłum.] żyje większość kobiet. I wraz z nimi, w takich a nie innych realiach, powinny spędzać swój czas feministki.
Stawka jest wysoka. Pracownice domowe, opiekunki osób chorych, pielęgniarki i inne zdominowane głównie przez kobiety segmenty rynku pracy muszą zorganizować się jako siła robocza – albo praca, którą wykonują, nadal będzie niedoceniana, świadczona na praktycznie nieuregulowanych zasadach i prekaryjna. „Odzwiązkowienie”, które sprawiło, że aż 88 proc. Amerykanów nie należy do związków zawodowych, odbije się na nas wszystkich. Jednak większości przedstawicielek feminizmu głównego nurtu sprawa jawi się tak, jakby nic się nie stało – jakby gospodarka nie uległa zmianom i jakby w całym tym zjawisku nie było nic wartego uwagi czy zbadania z perspektywy płci. I chociaż w Wisconsin i Ohio miały miejsce poruszające cały kraj wystąpienia związkowe dotyczące praw pracowniczych, chociaż ruch na rzecz sprawiedliwości społecznej wyszedł na ulice na całym świecie, feministyczne dziennikarki nie poświęciły tematowi wiele uwagi, a jedynie zbiorczo wzruszają ramionami. Jest tak, jak Laurie Penny napisała w „New Statesman”: Kiedy my wszystkie martwimy się kwestią szklanego sufitu, miliony kobiet stoją w piwnicy i to zalewanej przez wodę.
Nowa, „wspaniała” gospodarka, która jest obecnie odbudowywana w następstwie krachu finansowego, bazuje na nisko płatnej pracy świadczonej w sektorze usług, jako że rola przemysłu jest coraz mniejsza, a sektor budownictwa tkwi w zastoju. Na początku Wielkiej Recesji, jak zauważyła w „Slate” ekonomistka Heather Boushey, liczba miejsc pracy w sektorach wytwórczym i budowlanym spadła dokładnie o połowę, tak samo jak w branży finansowo-biznesowej. Dziennikarze ogłaszali wtedy „męską recesję” (mancession) lub nawet, jak głosił tytuł popularnej książki Hanny Rosin, „koniec mężczyzny”. Ale, jak wskazywali inni, podczas gdy recesja trwała, to właśnie kobiety doświadczyły największych strat nie tylko wskutek bezpośrednich ataków na sektor publiczny, który był przez nie zdominowany pod względem zatrudnienia, lecz także w efekcie rosnącej konieczności konkurowania z mężczyznami, którzy zostali pozbawieni dotychczasowych etatów. Jak wykazały badania Institute of Women’s Policy Research, około 60 proc. miejsc pracy, które zostały zlikwidowane w sektorze publicznym, wcześniej zajmowały kobiety. Odzyskały one jednak tylko 12 proc. z nich, podczas gdy mężczyźni – aż 63 proc. utraconych posad.
Być może kobiety są nadreprezentowane w rozwijających się sektorach gospodarki, ale sektory te zapewniają im głodowe pensje. Cięcia zatrudnienia w sektorze publicznym, najbardziej ciążące na tym, że stopa bezrobocia zatrzymała się na 8 procent, dotknęły kobiet w nieproporcjonalnie dużym stopniu (a w kobiety o innym niż biały kolorze skóry zjawisko to uderzyło najmocniej). Dobre, otoczone związkową opieką miejsca pracy zniknęły, a zastąpiły je praca w Wal-Marcie za płacę minimalną – zresztą nawet w handlu detalicznym kobiety zarabiają tylko 90 proc. tego, co mężczyźni.
– Każda praca jest różnicowana płciowo. A nasza gospodarka, bazując na tym, przypisuje jej różne poziomy wartości – mówi Ai-Jen Poo, dyrektorka generalna National Domestic Workers Alliance. Poo trafiła do działalności związkowej dzięki ruchowi feministycznemu. Jak wyjaśnia, jako wolontariuszka w schronisku dla kobiet z Azji – ofiar przemocy domowej, zdała sobie sprawę, że to właśnie te kobiety, które miały możliwość pracy zawodowej, mogły wydostać się z błędnego koła przemocy. Poo do walki o szacunek dla pracowników i ich lepsze traktowanie wnosi ostrą perspektywę genderową – i upomina się przede wszystkim o szacunek dla kobiet, które „sprawiają, że każda inna praca jest możliwa” [chodzi o pracę najemną i reprodukcyjną – dzięki reprodukcyjnej pracy kobiet, czyli prowadzeniu gospodarstwa domowego, mężczyźni mogą łatwiej wykonywać pracę zawodową – przyp. tłum.]. – Z czasem społeczeństwo przestało cenić tę pracę – mówi o wszelkich czynnościach związanych ze sprzątaniem, opieką, gotowaniem i innymi zajęciami domowymi, głównie tymi niewidocznymi dla publicznego oka. – I myślę, że ma to wiele wspólnego z tym, kto ją wykonuje.
Ten argument był podstawą do walki o dostęp kobiet do zatrudnienia poza sektorem „różowych kołnierzyków” [„pink-collar workers” – pracownicy sektora usług – opieki, nauczycielskiego, drobnego handlu, obsługi restauracyjnej; głównie kobiety – przyp. tłum]. Być uwięzioną w „kobiecej pracy” oznacza być na zawsze złapaną w pułapkę pewnej określonej wizji kobiecości. Wyłamanie się z zawodów tego rodzaju było więc formą ucieczki od „mistyki kobiecości”, którą potępiła Betty Friedan. Ale sama praca nadal musi być wykonywana i, jak zauważa Poo, warunki, które od dawna cechowały obowiązki domowe i panowały w sektorze usług – brak stabilności, szkoleń i możliwości rozwoju zawodowego oraz niskie płace – stają się codziennością wszystkich amerykańskich pracowników, nie tylko kobiet. Gdy koncentrujemy się na równościowym dostępie do pracy i rozwoju „na górze”, przegapiamy prawdziwą historię, którą opisuje Bethany Moreton: Nie chodzi już o: „Och, kobiety są prawniczkami”, ale o to, że ludzie zostają zdegradowani do roli zwykłych popychadeł.
Pracodawcy nauczyli się nie tylko korzystać z możliwości płacenia kobietom mniej, lecz także bazować na specjalnych umiejętnościach i cechach tej płci. W swojej książce „To Serve God and Wal-Mart” Moreton szczegółowo opisuje, jak ten potwór handlu eksploatuje szczególne umiejętności białych kobiet – pochodzących z Południa USA chrześcijanek, które po raz pierwszy idą do pracy poza domem i godzą się pracować za niskie wynagrodzenie, ponieważ nigdy wcześniej za nic im nie płacono. Tradycja „usługiwania”, w której zostały wychowane, sprawiła, że pragnęły utrzymać nawet tę nisko płatną pracę, a także utrudniała im dostrzeżenie dyskryminacji płciowej, dziejącej się przecież na ich oczach – przynajmniej do momentu złożenia przez kilka z nich pozwu sądowego.
Warunki, w jakich znajdują się kobiety z samego dołu drabiny społecznej, mają wpływ na każdego z pracowników, jako że środkowe jej szczeble rozchwiały się lub zniknęły. Używanie wymówki, że chodzi o „opiekę”, aby płacić kobietom mniej, jeszcze bardziej ściągnęło płace w dół, gdyż „różowe” zawody stanowią obecnie coraz większą część gospodarki, określając warunki życia rosnącej rzeszy pracowników. Gdy najszybciej rozwijające się gałęzie gospodarki to te, w których praca jest najgorzej płatna, nie jest to w żadnym razie „zwycięstwo kobiet”, chociaż, jak zauważa Poo, daje to możliwość przewartościowania sposobu, w jaki postrzegamy pracę w usługach, tak by stała się ona mniej prekaryjna i by udało się stworzyć realną ochronę dla jej wykonawców. Innymi słowy, nie chodzi tylko o deklaracje, że nadchodzi „koniec prymatu mężczyzn”, ale także o przydanie pracy kobiet prawdziwej wartości i znaczenia.
To oczywiście prawica używa argumentu, że kobiety dobrowolnie wybierają nisko opłacane formy zatrudnienia, ponieważ wolą wykonywać prace związane z opieką albo potrzebują dużo wolnego czasu dla swoich dzieci. – Nie istnieje żaden powód, aby przypuszczać, że przeciętne kobiety kiedykolwiek będą miały takie same preferencje jak mężczyźni w kwestii pogodzenia zatrudnienia z rodzicielstwem, albo że kiedykolwiek nadejdzie moment, gdy będą chciały zostać bibliotekarzami lub kierowcami ciężarówek na taką skalę jak oni – napisał Ramesh Ponnuru, felietonista magazynu „Bloomberg”, „wyjaśniając”, dlaczego nie powinniśmy chcieć, aby nierówności płacowe ze względu na płeć odeszły w przeszłość. Jeśli dany zawód jest od dekad uznawany za jedną z akceptowalnych profesji dla kobiety (zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn), to czy jest niespodzianką, że kobiety go „wybierają”? A gdy pracownice wykonujące tę profesję organizują się, by wywalczyć dla siebie szacunek, ich walki są postrzegane przez zbyt wielu teoretyków jako znajdujące się poza sferą zainteresowania lub wpływu feminizmu.
Nauczyciele z Chicago rozpoczęli strajk we wrześniu 2013 r. The Chicago Teachers Union (CTU) składa się w 87 proc. z kobiet. Związek dowodzony jest przez Karen Lewis, reformatorkę, która była jedyną Afroamerykanką w swoim roczniku w college’u Dartmouth. Prominentni dziennikarze płci męskiej natychmiast stanęli po stronie burmistrza z ramienia Demokratów, Rhama Emanuela, w jego walce ze związkiem, powtarzając jak echo anyzwiązkową retorykę na temat przepłacanych pracowników sektora publicznego. Nicholas Kristof na łamach „New York Times” nazwał żądania strajkujących nauczycieli „horrendalnymi i bez sumienia” i wzywał ich, aby „odważyli się” zrezygnować z części standardów dotyczących swojego zawodu. Dana Goldstein, dziennikarka feministyczna pisząca o edukacji, zamieściła na swoim blogu wpis, w którym wskazuje na feministyczną historię związków zawodowych nauczycieli i wyjaśnia, że decyzja o zatrudnieniu kobiet na stanowiskach nauczycielskich została podjęta, gdy państwo zdecydowało się zapewnić obywatelom publiczną edukację, ponieważ kobiety były tańszymi pracownikami – a politycy i publicznie wypowiadający się intelektualiści postarali się ukryć ten tok rozumowania, prezentując kobiety jako te, które są „naturalnymi opiekunami”.
Gdy tylko nauczycielki rozpoczęły pikiety, ta zdominowana przez kobiety profesja natychmiast zaczęła być demonizowana. Obie główne partie polityczne żądały cięć wynagrodzeń oraz „rentowności”, co przybrać miało formę wprowadzenia standaryzowanych testów dla uczniów i mniejszej ochrony pracownic. Nie było żadnej fali publicznego oburzenia, takiej jak choćby wtedy, gdy Susan G. Komen wycofała finansowanie należne Planned Parenthood. I to wszystko pomimo faktu, że 81 proc. nauczycieli w szkołach podstawowych i gimnazjach stanowią kobiety. Gloria Steinem wystosowała gorące poparcie dla strajku jako współzałożycielka Coalition of Labor Union Women (Koalicji Związków Pracowniczych Kobiet), ale inne znane feministki poświęciły problemom strajku mało uwagi lub wcale.
30 września 2013 r. gubernator stanu Kalifornia, Jerry Brown, zawetował historyczną ustawę, która dałaby pracującym w domu ochronę podobną do tej, jaką cieszy się większość pozostałych pracowników – drugą po nowojorskiej ustawę tego typu w kraju. Praca domowa jest od dawna przedmiotem zainteresowania twórców analiz feministycznych, a także tematem, wokół którego podejmowane są próby organizowania się. Jednak nawet w 2012 roku, w czasie trwania „wojny wypowiedzianej kobietom” – jak politycy Demokratów nazywali ten okres w e-mailach wysyłanych w celu zbierania finansów na kampanię wyborczą – gubernator-Demokrata czuł się na tyle pewnie, żeby zawetować ochronę obejmującą głównie pracowników-kobiety. – Jaki będzie to miało ekonomiczny i ludzki wpływ na niepełnosprawnych czy osoby starsze i ich rodziny, gdy personel, który zapewnia im całodobową opiekę, zażąda nadgodzin, odpoczynku i przerw na posiłki? – pytał Brown w swoim stanowisku po tym, jak pochwalił „szlachetność ich działań”. – Jakie będą dodatkowe koszty i jaka jest zdolność finansowa tych, którzy zajmują się swoimi ukochanymi członkami rodziny w ostatnich latach ich życia? Pracujący w domu, wydaje się mówić Brown, są zatem mniej ważni, niż ludzie, o których dbają.
Feministki znają tę argumentację już zbyt dobrze. Historia walki o uznanie pracy domowej ciągnie się od dawna. W latach 60. i 70. ruch Wages for Housework (Pensje za Pracę Domową) stał się gruntem, na którym kobiety kolektywnie domagały się uznania dla swoich zajęć. Selma James argumentowała: Organizujemy walkę o pensje za pracę, którą wykonujemy w domu. Żądamy, by uznana została ona za obowiązek, który, jak każdy w społeczeństwie kapitalistycznym, wykonujemy pod przymusem i którego nie kochamy, ale, jak wszyscy inni pracownicy, musimy go wykonywać, bo my i nasze dzieci umarlibyśmy z głodu, gdybyśmy go zaniechały.
Kobiety z ruchu Wages For Housework jawnie mówiły, że żądanie płac za ten rodzaj pracy jest częścią ich strategii odmowy pracy. Domagać się płacy, jak udowadniały, to odrzucić założenie, że praca domowa/opiekuńcza jest naturalnym elementem życia kobiet. The National Domestic Workers Alliance nie popiera do końca rezygnacji z pracy w domu, ale – wzywając do nadania jej uczciwych standardów i do wypłacania wyższych płac – członkowie tej organizacji mówią, że praca, którą wykonują, jest tak samo wartościowa jak każda inna, i że sprzątanie po innych nie jest „naturalnym” zajęciem dla kobiet, głównie tych o innym niż biały kolorze skóry oraz imigrantek.
Podczas gdy takie kobiety jak James walczyły o uznanie zajęć domowych za prawdziwą pracę, główny nurt feminizmu walczył o porzucenie jej na rzecz „kariery”. Jak wskazała Barbara Ehrenreich w książce „Global woman”, bohaterka drugiej fali feminizmu Betty Friedan szalała z gniewu wymierzonego przeciwko społeczeństwu, które przypisało wykształconym kobietom obowiązki, które ona postrzegała jako właściwe sprzątaczkom, a więc poniżej możliwości kobiet o przeciętnej inteligencji, a także, według cytowanych przez nią niezidentyfikowanych badań, szczególnie pasujące do dziewcząt ociężałych umysłowo.
Jednym z fundamentalnych założeń ruchu robotniczego było zawsze to, że każda praca zasługuje na szacunek – nie ma degradujących zawodów, są tylko poniżające warunki ich wykonywania. Nie chodzi o to, jak przekonuje Ehrenreich, że praca w domu była pracą fizyczną, i to, według Friedan, sprawiło, że wydawała się poniżająca, ale raczej o to, iż została osadzona w poniżających relacjach i nieuchronnie służyła ich wzmocnieniu. Robienie bałaganu, z którym inna osoba będzie musiała się uporać – rozrzucone skarpetki, pasta do zębów rozpryśnięta na łazienkowym lustrze, brudne naczynia pozostawione po nocnej przekąsce – służy pokazywaniu dominacji w jednej z najcichszych i najbardziej intymnych form.
Jak pisze Ehrenreich, National Organization for Women walczyła o objęcie pracy w domu ustawą Fair Labor Standards Act (Ustawa o Uczciwych Standardach Pracy), ale w sposób, który wydawał się zakładać, że płatna praca w domu jest koniecznością dla „pewnych kobiet”, tak by pozostałe mogły spełniać się w innych, bardziej satysfakcjonujących zawodach. Pod pewnym względem, jak się wydaje, walczyła ona więc o prawo do rzucania skarpetek czy pozostawiania brudnych naczyń i chociaż działaczki z NOW chciałyby, żeby inne kobiety, te wykonujące „brudną robotę”, miały zapewnione bezpieczeństwo pracy, to nadal wydawały się ją postrzegać jako profesję, do której one same są w pewnym sensie „zbyt dobre”.
Ehrenreich sugerowała, że fakt, iż walka o pracę w domu wciąż wydaje się niezakończona, ma prostą przyczynę – ludzie, którzy podtrzymywali to zagadnienie przy życiu, to w dużej mierze dobrze sytuowane osoby z klasy wysoko wykwalifikowanych pracowników, dziennikarze, teoretycy, politycy, profesorowie, a więc opiniotwórcza elita. To oni właśnie pozwolili, by kwestia pracy znikła z widoku, zastąpiona przez wizerunek „zajętej, pracującej zawodowo profesjonalistki, która w pośpiechu wybiega rano z domu”.
To klasa społeczna stworzyła i podtrzymuje podział między feministkami-profesjonalistkami a kobietami, które szukają pomocy w związkach zawodowych, a nie w ruchu feministycznym. Nie znajdziemy samozwańczej feministki, która przynajmniej deklaratywnie nie skłania się ku idei równej płacy za równą pracę, ale nie widać wielkiego związku między deklaracjami dostrzegania problemu a działaniami, które mogłyby zostać podjęte, żeby naprawić tę krzywdę. Ustawa Paycheck Fairness Act, dotycząca transparentności wynagrodzeń, która pozwala pracownikom dyskutować między sobą o otrzymywanych płacach, by mogli odkryć ich rozbieżności, była reklamowana jako część rozwiązania problemu rozziewu płac wynikającego z różnic płci. Ale już idea organizowania się pracowników w związki zawodowe, z pomocą których wchodziliby w układy zbiorowe dotyczące lepszej płacy i warunków pracy, wydaje się na tym etapie dawno zapomniana.
Gdy mówimy jedynie o kwestii równej płacy za równą pracę, koncentrujemy się tylko na indywidualnych stawkach płacowych konkretnych kobiet w porównaniu ze stawkami konkretnych mężczyzn. Zakładamy również, że ta praca ma miejsce w pewnego rodzaju środowisku „białych kołnierzyków”, gdzie czyjaś pensja może być negocjowana raczej indywidualnie niż zbiorowo. Marilyn Sneiderman, przez całe życie zawodowe angażująca się w działalność związkową jako liderka Jewish Service Corps, zauważa, że starania prawniczki, by zostać partnerką w kancelarii to walka indywidualna, ale już kelnerka, sprzątaczka czy pokojówka hotelowa to nie są zawody, w których pracownice karmią się nadzieją na zdobycie lepszej pracy w przyszłości za pomocą awansu zawodowego. Chodzi im raczej o płatny urlop zdrowotny, o bezpieczeństwo, o podwyżkę – a to są rzeczy, które można zdobyć tylko organizując się wraz ze współpracownicami.
Kobiety działają w ruchu pracowniczym od początku jego istnienia, poczynając od podżegającej lud do walki Mary Harris „Mother” Jones po anarchistki takie jak Lucy Parsons czy Emma Goldman. Poo wskazuje, że pierwszy odnotowany strajk pracownic domowych w kraju miał miejsce już w 1881 r. Kobiety te musiały w dodatku walczyć o swoje miejsce wewnątrz ruchu robotniczego. Daniel Katz, dziekan National Labor College, napisał, że w 1909 r., gdy miał w Nowym Jorku miejsce słynny strajk pracownic fabryk odzieżowych, a 20 tysięcy kobiet wyszło na ulice, by protestować przeciwko warunkom w fabrykach, nie walczyły one tylko przeciwko swoim szefom: Kobiety powstały przeciwko fabrykom odzieżowym, ale to było powstanie również przeciw mężczyznom. Domagały się równych praw także w związku zawodowym.
W tym samym czasie, gdy złożony głównie z imigrantek ruch pracownic fabryk odzieżowych walczył o swoje prawa, również ruch sufrażystek był w pełnym rozkwicie. Sufrażystki pochodziły głównie z klasy średniej i były częścią większego ówczesnego ruchu postępowego, który starał się „ciągnąć w górę” ubogich. Katz zauważa, że postrzegały to jako walkę dwutorową, której jedna część dotyczyła powstania przeciwko potężnym, a druga – przeciwko „kulturze ubogich”. Ubodzy mieli zatem zostać „uratowani”, a nie pytani o jakąkolwiek opinię.
Podczas gdy kobiety z fabryk odzieżowych prowadziły strajk, mężczyźni ze związków zawodowych zostawili je w dużej mierze same sobie, ale przyłączyły się do nich niektóre z sufrażystek, łącznie ze znanymi i dobrze sytuowanymi kobietami, takimi jak Nancy Astor czy Alva Vanderbilt Belmont, które, jak opisuje to Katz, miały znacznie więcej pieniędzy niż właściciele fabryk. Ale z biegiem lat pracownice fizyczne zaczęły wahać się, czy pozwolić bogatym kobietom z klasy średniej dyktować im zasady, na jakich miały działać związki zawodowe w przemyśle.
Dorothy Sue Cobble w swojej książce „The Other Women’s Movement” („Ruch Innych Kobiet”) przygląda się „związkowym feministkom”, których aktywność pomiędzy erą sufrażystek a drugą falą feminizmu uczyniła wiele dla kobiet w miejscach ich zatrudnienia. Argumentuje ona, że nie da się zrozumieć batalii między „równościowymi” feministkami a feministkami prospołecznymi, które organizowały się poprzez ruch pracowniczy, bez przyjrzenia się kwestiom klasowym.
W dzisiejszym ruchu feministycznym kwestia ta wcale nie wygląda inaczej. Znane twarze są w większości białe i dobrze wykształcone, to autorki książek i felietonistki, dyrektorki generalne w organizacjach zajmujących się jednym wybranym celem. Ale dzisiejsze feministki mają już większe pojęcie o tych kwestiach, a przynajmniej powinny je mieć. Cecile Richards, dyrektorka Planned Parenthood, zaczęła najpierw działać w Justice for Janitors (Sprawiedliwość dla Sprzątaczy), rewolucyjnej kampanii z lat 90., mającej na celu sprawienie, by pracodawcy i cały świat zaczęli dostrzegać godność i człowieczeństwo pracowników, którzy sprzątają nie tylko w domach, ale także na skalę przemysłową. Większość sprzątaczy stanowiły kobiety, najczęściej imigrantki o kolorze skóry innym niż biały.
Podział jednak nadal trwa. Kiedy Narodowa Liga Piłki Nożnej zastosowała w roku 2013 lokaut wobec związku zawodowego sędziów, wydawało się, że jej członkowie rozkoszują się wykorzystywaniem znanego antagonizmu „kobiety kontra praca”, posyłając je po raz pierwszy na boisko jako zastępstwo dla szykanowanych sędziów. Feministki wiwatowały, mężczyźni ze związku narzekali, a część ludzi lewicy schowała twarze w dłoniach, zagniewana tym cynicznym ruchem. Chcieliśmy cieszyć się z nowego pola wywalczonego dla kobiet, ale zamiast tego musieliśmy odebrać nową, trudną lekcję, mówiącą, że nie wszystkie pierwsze kroki uczynione przez kobiety oznaczają dla nich postęp. Czy chodzi o rzeczniczkę Rady Miasta Nowy Jork Christine Quinn, blokującą płacę za dni urlopu zdrowotnego, Marissę Meyer, obejmującą stery nad Yahoo, czy też Shannon Eastin, przejmującą za mniejsze wynagrodzenie obowiązki pracownika objętego lokautem – musimy zdawać sobie sprawę z faktu, że niektóre zmiany w sytuacji kobiet na rynku pracy dokonują się kosztem innych pracowników, wśród których nie brakuje także kobiet.
Dziś wiele feministek postrzega „ratowanie” pracownic seks-biznesu jako odpowiednią dla siebie działalność, ale nie uczestniczą już w strajkach i pikietach nauczycielek, pielęgniarek i pokojówek hotelowych. Gdy Dominique Strauss-Kahn został oskarżony o zgwałcenie Nafissatou Diallo, pokojówki hotelowej, feministki pospieszyły w jej obronie, ale to wsparcie nie doprowadziło do wzrostu poparcia dla związków zawodowych działających w hotelach, mimo że pracownicy hoteli Hyatt zaangażowali się w ogólnokrajowy bojkot, a UNITE HERE, związek zawodowy pracowników hotelowych, wspierał Diallo i nadal broni pracownic przed zwolnieniem z pracy za głośny sprzeciw wobec wykorzystywania seksualnego. Natomiast bardzo emocjonalne reakcje feministek skupiły się w tamtym czasie wokół Christine Lagarde, która zajęła miejsce Strauss-Kahna w Międzynarodowym Funduszu Walutowym.
Tak długo jak kobiety wychwalają własne awanse na stanowiska członkiń rad nadzorczych i innych ciał decyzyjnych ze względu na cele równościowe i nie kwestionują tego, co dzieje się w owych radach i ciałach, do prawdziwego wyzwolenia droga jest wciąż daleka.
W lipcu 2013 r. grupa kobiet-działaczek, przywódczyń lokalnych społeczności, aktywistek oraz pracownic restauracji i punktów handlowych zgromadziła się przy frontowych schodach ratusza w Nowym Jorku, aby otwarcie zabrać głos w sprawie płatnych zwolnień chorobowych. Gloria Steinem, znana feministka, nie walczyła na pierwszej linii ognia, ale stała się częścią wydarzenia, dzięki temu, że tego samego ranka opublikowała na stronach „New York Times” tekst popierający ustawę o płatnych zwolnieniach i wywarła presję na rzeczniczkę Rady Miejskiej Christine Quinn – która miała nadzieję zostać pierwszą kobietą-burmistrzem Nowego Jorku – by poparła poddanie ustawy pod głosowanie.
Quinn bez wątpienia liczyła, że podczas kampanii wyborczej poprą ją „twarde” feministki. Ale Steinem, Ai-Jen Poo, a także około dwustu innych wpływowych kobiet podpisało list mówiący, że ich poparcie dla jej kandydatury zależne jest od tego, czy pozwoli na głosowanie nad ustawą o płatnym urlopie chorobowym. Tak długo, jak kobiety będą głównymi opiekunami dla swoich rodzin, a także stanowić będą większość nisko opłacanych, pozbawionych zasiłków pracowników w mieście, walka o zmianę ich sytuacji pozostanie zadaniem dla feministek. Nie da się ukryć tego faktu za apelami o przebicie szklanego sufitu w gabinecie burmistrza.
Zorganizowanie publicznej kampanii nacisku na Quinn, by ujęła się za wszystkimi kobietami, pokazuje, jak liderki ruchu praw kobiet walczą na rzecz jego celów – jednak to stanowczo zbyt rzadki widok. Quinn nie zmieniła zdania w wyniku nacisków. Ale kampania w sprawie płatnych zwolnień jest znakiem niosącym nadzieję, znakiem, że być może ruch feministyczny na nowo rozpatruje swoje miejsce w pierwszej linii walk pracowniczych. Wąska strużka, jaką feminizm sączy się z góry ku kobietom znajdującym się niżej w strukturze społecznej – nie wystarczy.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w amerykańskim lewicowym czasopiśmie „Dissent” w numerze z zimy 2013.
tłum. Magda Komuda