Uczestniczyłem niedawno w nadmorskim kurorcie w manifestacji, którą zwołano w odpowiedzi na (rozmywaną następnie) deklarację poparcia PiS oraz jego liderów dla zaostrzenia prawa reprodukcyjnego. Trzeba przyznać, że demonstracja zgromadziła kilkaset, może nawet tysiąc osób, co w polskich warunkach pozwala mówić o masowości. Jako jej uczestnika kilka razy rozbolały mnie zęby, jednak szczególnie zaniepokoił mnie jeden z okrzyków, skandowany zresztą dość długo: „Idźcie rodzić za pięć stówek”. Warto zatrzymać się na moment nad tym hasłem. Adresatami byli uczestnicy kontrdemonstracji, którzy przez biologiczne uwarunkowania męskości rodzić nie mogą. Tak przynajmniej można grupę odbiorców określić, gdy będziemy trzymać się zamierzonej trajektorii sloganowego naboju. Ale slogany, podobnie jak pociski, rażą niekiedy odłamkami.
W tym konkretnym przypadku uderzają one w pierwszy od lat śmiały gest redystrybucyjny. Wspomniana demonstracja zorganizowana została przez Razem, pojawiły się na niej również inne środowiska, którym z dobrą lub złą wolą można przypisać afiliacje lewicowe. Wściekłość wywołana przez zamiar zaostrzania ustawy częściowo usprawiedliwia to nieszczęśliwe połączenie haseł wolnościowych i antysocjalnych. Potraktowałbym jednak ten incydent jako sygnał ostrzegawczy, który powinien zwrócić uwagę na to, co może w przyszłości zagrozić lewicowej narracji.
Użyty na demonstracji slogan wpisuje się bowiem w linię wyjaśniania sytuacji, którą wkrótce po ostatnich wyborach przyjął obóz religii wolnorynkowej. Słyszeliśmy wtedy, że zwycięstwo PiS było wynikiem przekupstwa, a cały program „dobrej zmiany” – jedynie sprawną socjotechniczną manipulacją. Właściwie trudno wyobrazić sobie bardziej toksyczną mieszaninę pogardy, samozadowolenia i błędnego rozpoznania przyczyn werdyktu wyborców. Co gorsza, nie były to jedynie reaktywne okrzyki, będące wynikiem podwójnej porażki obozu uprzednio rządzącego. Dziś, gdy piszę te słowa, usłyszałem w radiowej audycji redaktora Pawła Wrońskiego, cytującego Margaret Thatcher. Cytat brzmiał: Każdy socjalizm kończy się tam, gdzie kończą się pieniądze. Zdanie to padło w kontekście rozważań nad polityką PiS, którą prowadząca audycję Janina Paradowska określała sarkastycznie jako „rewolucję”. Rewolucję, która polega na upartyjnianiu państwa. Moim zdaniem nieprzypadkowo – choć niekoniecznie w pełni świadomie – sięgnięto w określaniu praktyk partii rządzącej po leksykę kojarzoną z ideami lewicowymi i emancypacyjnymi.
Zabieg, polegający na wymieszaniu określeń z różnych porządków ideowych, znany jest dobrze w polskiej debacie ostatniego ćwierćwiecza, a jego podstawową funkcją była i jest pacyfikacja adwersarza i jego poglądów. Jest przy tym prosty i polega na utożsamieniu stanowisk różnych lub zgoła konkurencyjnych, do czego wystarcza zwykle uparta repetycja jakiejś wadliwej logicznie, lecz dobrze wpadającej w ucho analogii. W wersji prostackiej metodę tę stosowały i stosują środowiska leseferystów spod znaku Janusza Korwin-Mikkego. W ich wykładni każda polityka polegająca na wzmacnianiu państwa uderza w wolność jednostki, każdy, kto taką politykę popiera, staje się późnym wnukiem Adolfa Hitlera i Józefa Stalina, a każdy „socjal” to zwiastun totalitarnego zamordyzmu.
Gdy więc we wspomnianej audycji skojarzono socjalizm i redystrybucję z zawłaszczaniem państwa i ograniczaniem procedur demokratycznych, poczułem się jak za dawnych czasów, gdy każdego oponenta neoliberalnego kursu przemian ustrojowych odmalowywano jako homo sovieticusa lub faszystę, oszołoma lub roszczeniowego populistę. Ostatnio słyszało się tego jak gdyby mniej, ale najwyraźniej ludzie, a wśród nich publicyści, pozostają niewolnikami swych nawyków. Obawiam się, że takie dyskredytowanie polityki odwołującej się do społecznej solidarności i sprawiedliwszego podziału dochodów może być coraz łatwiejsze.
Krzysztof Posłajko pisał ostatnio w swych trzech akapitach, że jesteśmy świadkami kontynuacji polityki „zarządzania przez konflikt”. Ta metoda sprawowania władzy, polegająca na nieustanym kreowaniu wroga i podsycaniu konfliktu przy pomocy mediów tożsamościowych, daje rządzącym alibi i zwalnia z trudu rzeczywistego wysiłku na rzecz budowania lepiej urządzonego państwa. Nie jest to nowa praktyka, wszak z jej coraz słabiej ucharakteryzowanymi na plan rządzenia odmianami mamy do czynienia nieprzerwanie od co najmniej dekady. Nie jest to także nowa obserwacja, bowiem przewija się ona w opiniach o tzw. scenie politycznej od lat. Uważam jednak, że odnotowanie takiej praktyki rządzenia jest istotne właśnie teraz i w kolejnych latach, zwłaszcza jeśli będzie mu towarzyszyć staranne oddzielanie ziarna od plew. Z obecnej sytuacji wyłania się, moim zdaniem, poważne niebezpieczeństwo dla odrodzenia się wiarygodnej lewicy społecznej.
Niebezpieczeństwo to wynika z dwu, wzajemnie wzmacniających się, przyczyn. W polityce rządu mamy do czynienia z osobliwym mariażem słusznych postulatów redystrybucyjnych i solidarnościowych z nieznośnym narastaniem retoryki i działań, które kojarzą się jak najgorzej. Ksenofobia, parafiańszczyzna oraz neoendecki ton przemówień liderów i przekazu „mediów tożsamościowych” przekroczyły już dawno poziom, za którym zaczyna się przyzwolenie (jeśli nie zgoła zachęta) na bardzo niebezpieczne zjawiska. Do takich przecież należy pojawienie się w Łodzi bojówek mających stanowić ochronę przed fantomowym zagrożeniem islamistycznym, a także coraz częstsze napady na osoby wyróżniające się „nieodpowiednim” wyglądem. Jeśli do wielomiesięcznego i paskudnego rozgrywania kwestii przyjęcia uchodźców dodamy gmeranie przy Trybunale Konstytucyjnym oraz prowokowanie kolejnej wojny wokół aborcji – problemami stają się nie tylko jałowość wynikająca z „zarządzania przez konflikt” i groźba poważnego nadszarpnięcia wiarygodności i opinii Polski za granicą w czasach bardzo niepewnych. Groźne jest także to, że idee redystrybucji i społecznej sprawiedliwości, które od lat PiS rozgrywa w opozycji do tzw. Polski liberalnej i wykorzystuje do przyciągania tzw. elektoratu socjalnego, skojarzone zostaną jeszcze mocniej ze wskazanym przed chwilą tłem. Odwrotną stroną medalu jest zaś to, że owa „Polska liberalna” chętnie wykorzystuje i wykorzystywać będzie zarówno te skojarzenia, jak i wszelkie błędy w wykonaniu programów socjalnych. Nie będzie to trudne, bowiem ich finansowanie jest niepewne, a ostateczny kształt mija się z zapowiedziami z kampanii wyborczej.
Istnieje zatem poważna groźba, że postulaty socjalne oraz elementy lewicowej polityki uda się w przekazie propagandowym skojarzyć z praktykami, których demokratyczność budzi bardzo poważne zastrzeżenia. W ostatnich miesiącach podejmowano już takie próby, czego najlepszym przykładem były niejasne sugestie Ryszarda Holzera (sugerujące agenturalność partii Razem) lub wymiana polemik między Barbarą Brzezicką i Agatą Bielik-Robson, w której ta ostatnia wytykała tejże partii brzydkie totalitarne odchylenia od liberalnego minimum.
Zabieg taki nie będzie niczym nowym w naszej historii, wszak praktyki PRL nie tylko skompromitowały niemal cały słownik lewicowy, ale też stanowią niewyczerpane źródło natchnienia dla propagandy wymierzonej w lewicę. Warunkiem jej skuteczności jest zaś niemal zupełne zapomnienie demokratycznej i antykomunistycznej tradycji polskiej lewicy. I jeśli nie uda się skutecznie przywrócić jej dyskursowi oraz praktycznie odrodzić, będziemy mieli do czynienia z przedziwną, wielopiętrową ironią historii. Może się bowiem okazać, że partia PiS, odwołująca się do antykomunizmu, sięgając po lewicowe postulaty, skompromituje je tak samo, jak uczyniła to niegdyś, odwołująca się do komunizmu, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. A wtedy – biada nam i naszym dzieciom.