– Skąd pomysł na książkę „Matka Polka na odległość”?
– dr Sylwia Urbańska: Duży wpływ miała frustracja wywołana obserwowaniem przemian rzeczywistości po 1989 roku. Pomysł pojawił się pod koniec studiów magisterskich i był związany z moim doświadczeniem osobistym – wychowałam się w rodzinie transnarodowej. Miałam czternaście lat, gdy moja mama wyjechała na emigrację zarobkową. Musiałam przejąć jej obowiązki, w tym opiekę nad siostrą, która miała wtedy osiem lat. Poza tym widziałam, że osób takich jak ja jest bardzo dużo. Moje koleżanki i moi koledzy też regularnie rozstawali się z rodzicami, z ojcem, z matką, czasem były to dwie osoby wyjeżdżające z gospodarstwa domowego.
Gdy przyjechałam na studia do Warszawy, zaczęłam chodzić na kursy związane z socjologią rodziny, socjologią przemian posttransformacyjnych i równocześnie obserwowałam dyskurs publiczny. Zauważyłam, że w debacie publicznej nie porusza się wielu kwestii lub – jeśli są w niej obecne – przedstawia się je inaczej niż wynika to z mojego doświadczenia wyrastającego z obserwowania codzienności wsi, małych miasteczek, szerzej – zwyczajnego społeczeństwa polskiego.
Przyglądałam się tym dyskusjom publicznym dotyczącym rodziny, obserwowałam, jak się zmieniają normatywne oczekiwania wobec kobiet. Dyskurs stawał się coraz bardziej konserwatywny, a „zdrowa rodzina” to był obrazek pełnej rodziny rezydencjalnej.
– Co to jest rodzina rezydencjalna?
– To rodzina osadzona w jednym miejscu, utożsamiana z jednym domem. Taki wizerunek rodziny – jakby na przekór masowym migracjom i rozwodom – zaczął być nadreprezentowany w polityce społecznej, w mediach, w sferze publicznej. Stał się nowym wzorcem zdrowej rodziny, a zarazem pejczem dyscyplinującym, blokującym prowadzenie polityki społecznej nastawionej na rozwiązywanie realnych problemów.
Po PRL-u, gdzie przynajmniej w sferze deklaratywnej kładziono nacisk na równość płci i emancypację, w debacie publicznej zagościł na dobre model rodzinności, w którym silny nacisk kładzie się na intensywne macierzyństwo, pojmowane jako wielozadaniowa misja kobiety. Powinna ona być w domu, by zajmować się dziećmi i inwestować w nie całą energię. Dyskurs neoliberalny, który przedstawia opiekę nad dzieckiem jako inwestycję w przyszłość i profesjonalną kompetencję, wszedł w sojusz z dyskursem konserwatywnym, uświęcającym rolę kobiety jako tej, która poświęca się roli emocjonalnej, pozostając w domu. Stała się ona zarówno udomowioną świętą, jak i menedżerką inwestującą w dziecko we wszystkich możliwych wymiarach: w rozwój emocjonalny, wykształcenie, rozliczne sprawności. To właśnie obecność matki w domu zaczyna być postrzegana jako najważniejsza z inwestycji w dobrostan osobowościowy dziecka, przyszłego obywatela, który dzięki takim inwestycjom powinien osiągnąć sukces, zostać liderem. Po 1989 roku – w trochę innej postaci niż wcześniej – powrócił, silnie wspierany przez Kościół katolicki, wzorzec Matki Polki jako „pusty element” do dyscyplinowania kobiet.
– Dlaczego mówisz o pustym elemencie?
– Ponieważ konserwatywny dyskurs nie daje obywatelkom, a zwłaszcza matkom, żadnych skutecznych narzędzi do politycznej walki o prawa kobiet, prawa opiekujących się osobami zależnymi, prawa socjalne czy pracownicze, co świetnie pokazały dr Renata Hryciuk i dr Elżbieta Korolczuk w „Pożegnaniu z Matką Polką”. Stąd, im dłużej obserwowałam dyskusję wokół rodziny, macierzyństwa, a także zmiany w praktyce instytucjonalnej i zmiany rynkowe, tym większe miałam poczucie, że nie wypływały one z realnego życia większości Polek, że jest to dyskurs demagogiczny i normatywny.
– A jakie były twoje intuicje?
– Wiele zjawisk transformacji można lepiej zrozumieć, analizując je na tle procesów i nierówności globalnych. Widziałam, że kobiety, które wyjeżdżają na emigrację zarobkową, zmieniają się, emancypują. Migracja była katalizatorem dla wielu interesujących przemian polskich rodzin.
Nie znajdywałam wyjaśnień dla tych intuicji nie tylko w sferze publicznej, lecz także w debacie naukowej. Nawet dyskurs feministyczny, jeszcze do niedawna, był bardzo mocno skupiony na problemach w obrębie granic narodowych. Kiedy czytałam teksty feministyczne, miałam wrażenie, że sprawy macierzyństwa czy pracy kobiet analizuje się bardzo lokalnie. Gdzieś umykał fakt, że od wielu już dekad Polki migrują, żyją tu i tam, pracują w sektorach zdominowanych przez imigracyjne robotnice. I dotyczy to przede wszystkim kobiet z klasy ludowej, rolniczek, pracownic zakładów i gospodyń domowych ze wsi i małych miasteczek, a nie tylko wielkomiejskich menedżerek czy absolwentek wyższych uczelni. Wyjazd za granicę do pracy otwierał dostęp do różnych zasobów, powodował, że kobiety przekraczały nie tylko granice państw, lecz także wiele innych granic społeczno-obyczajowych. Trudno było dostrzec takie niuanse, bo cała para badawcza szła, jak w przypadku analiz przemian wsi, raczej w analizę uwarunkowań strukturalnych, makroekonomicznych zmian w rolnictwie, przemian demograficznych i tym podobnych niż w studia nad doświadczeniem.
Kiedy rozpoczynałam prace, brakowało mi w dyskursie feministycznym badań sytuacji kobiet wiejskich. Podobne doświadczenia miała Izabela Desperak. Kiedy kilka lat temu przygotowywała się do badań na wsi, znalazła tylko kilka publikacji. Niewiele było też dyskusji wokół robotnic, kobiet spoza klasy średniej. Impas przełamały m.in. badaczki i badacze z Think Thanku Feministycznego, którzy analizy ubóstwa zogniskowali właśnie na doświadczeniu robotnic i matek ze specjalnych stref ekonomicznych oraz migrantek. Oczywiście, zainteresowanie badaniami nad tymi grupami jest coraz większe, ale to dzieje się od niedawna, od 5–10 lat. To istotny zwrot po feminizmie z lat 90. XX w., który formował się w innym kontekście, skupiony był na walce z silnym zwrotem konserwatywnym.
Podejmując się tych badań, miałam poczucie, że temat rodziny rozłączonej imigracją dotyka sedna zmiany społecznej, zarówno globalnej, jak i lokalnej.
– Czy możemy nakreślić perspektywę czasową, która ukazywałaby różne etapy imigracji zarobkowej kobiet oraz ich specyfikę?
– Trzeba mówić o dwóch procesach. Pierwszy, to globalna współczesna historia migracji kobiet, która stworzyła warunki również do migracji Polek. Od lat 70. XX w., w związku z neoliberalizacją polityk społecznych, czyli przekierowaniem myślenia o budżecie ze sfery opieki na inne wydatki, skurczyło się wsparcie sfery opiekuńczej. To zjawisko ogromnie zwiększyło zapotrzebowanie krajów pierwszego świata na usługi opiekuńcze. Stworzyło warunki do outsourcingu, który miał inną specyfikę, niż ten dotyczący choćby przemysłu, gdy wyprowadzano fabryki do krajów Trzeciego Świata. Ekonomistki feministyczne pokazują, że to jest „outsourcing wewnętrzny” – importuje się tanią pracę opiekuńczą imigrantek do krajów zamożniejszych.
Jeśli chodzi o Polskę, to pracę kobiet importujemy od końca lat 70. XX wieku, przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych. Wynikało to z faktu, że kobietom było łatwiej wyjechać, łatwiej dostawały wizę, właśnie ze względu na ich role macierzyńskie. Decydenci uważali, że kobieta, która ma dzieci tutaj, z pewnością wróci. Pokazała to antropolożka Frances Pine, która przez trzydzieści lat badała społeczności Podhala.
– Przychodzi 1989 rok.
– W latach 1989-2004 doszło do zupełnej zmiany profilu emigranta i skali imigrowania. Pojawiła się wolność przemieszczania się, ale nie wolność pracy i pobytu. Od tego momentu migranci rekrutują się przede wszystkim z klasy ludowej. To rolniczki i rolnicy, pracownicy zakładów, bezrobotni. To bardzo ważne, bo w PRL migrowały przede wszystkim osoby z wyższym wykształceniem, które dodatkowo stać było na wyjazd. Wyjątkiem były społeczności o dużych tradycjach migracji, jak Podhale czy Podlasie, z których łatwo było wyjechać dzięki gęstym sieciom migracyjnym.
Co więcej, od początku III RP znacznie przybywa migrujących kobiet. Oprócz faktu, że na pracę kobiet jest większy popyt na Zachodzie, w Polsce równocześnie mamy do czynienia z feminizacją ubóstwa. Polki ponoszą ogromne konsekwencje narastania ubóstwa transformacyjnego. Badania pokazują, że transformacja ekonomiczna dotknęła najbardziej kobiet przed 24. rokiem życia, kobiet w wieku 50+, kobiet spoza wielkich miast, mieszkanek wsi i małych miasteczek, kobiet zatrudnionych w rolnictwie i przemyśle. To one stanowią grupy nowych wykluczonych i zaczynają na masową skalę włączać się w łańcuchy migracyjne.
Imigracja staje się strategią przetrwania, zdobycia środków na elementarne życiowe potrzeby. Zmienia się też przelicznik zarobków emigranta. W latach 80. można było z pracy na emigracji utrzymać rodzinę na dobrej stopie, wybudować dom, kupić sprzęt rolniczy i samochód, nie wspominając o sprzętach do gospodarstwa domowego. W latach 90. imigracja staje się strategią przeżycia. Odłożyć na inwestycje można, ale tylko wtedy, gdy pracuje się do późnych godzin nocnych, także w soboty i niedzielę – bo rosną koszty życia w Polsce.
Z kolei po 2004 roku, kiedy Polska wchodzi do UE, dochodzą jeszcze migracje młodych ludzi – absolwentów. Są to już migracje spośród wszystkich grup społecznych. Nie są już one tylko strategią przetrwania, ale mają na celu założenie rodziny, posiadanie dzieci czy ucieczkę od marazmu i konserwatyzmu społeczności. Dla kobiet to również migracje motywowane potrzebą znalezienia bezpieczeństwa egzystencjalnego, które sprzyja zdecydowaniu się na przynajmniej jedno dziecko.
– Jak wygląda imigracyjna mapa Polski? Czy i jak się ona zmienia? Jak często imigrantki pochodzą ze wsi, a jak często z miast mniejszych i większych?
– Ze statystyk wynika, że obecnie strumień migracji z Polski najliczniej reprezentują osoby z województwa dolnośląskiego, śląskiego, opolskiego, podkarpackiego. Jednak intensywniejsze migracje, w przeliczeniu na liczbę mieszkańców poszczególnych województw, są ze wschodniej Polski. Dla „ściany wschodniej” migracje to wciąż przede wszystkim strategie przeżycia i ratowania gospodarstwa domowego, związane z brakiem możliwości normalnego funkcjonowania i zarobkowania w tamtych regionach.
Najliczniej migrują osoby w wieku reprodukcyjnym 20-40 lat, co wiąże się z planem zakładania rodzin. Najliczniej migrują też ludzie z rejonów o największych wskaźnikach bezrobocia, czyli z terenów wiejskich, mało uprzemysłowionych, które charakteryzuje rozdrobnione rolnictwo. Na przykład, na podlaskich wsiach bezrobocie wśród młodych waha się w przedziale 40-60% i dotyka przede wszystkim kobiet. Jest im o wiele trudniej niż mężczyznom znaleźć pracę w rejonach rolniczych – produkcja rolna to sektor, który zatrudnia przede wszystkim mężczyzn.
– Kim są – bardziej szczegółowo – bohaterki twojej książki, matki na odległość?
– Moimi rozmówczyniami były kobiety z klasy ludowej: rolniczki, pracownice zakładów przemysłowych i gospodynie domowe, co najwyżej ze średnim wykształceniem. Większość z nich w momencie rozmowy była w wieku 30-65 lat, pochodziła ze wsi lub małych miasteczek. Zależało mi, żeby badać kobiety, które miały co najmniej roczne doświadczenie bycia z dzieckiem na odległość. Niektóre z nich były nawet ponad 20 lat za granicą.
Badania wyglądały tak, że dwa miesiące prowadziłam obserwacje na wsiach na Podlasiu, a pięć miesięcy w Belgii, przede wszystkim w Brukseli. Chciałam dotrzeć do jak najbardziej zróżnicowanej grupy osób, a przez to uchwycić lepiej niuanse doświadczenia bycia robotnicą i matką na odległość. Aby to się udało, musiałam szukać Polek i Polaków na ulicy. Zagadywałam kobiety w polskich sklepach, zakładach usługowych, w metrze, w dzielnicach gett imigracyjnych, gdzie mieszkają Polki. Sporo czasu spędziłam pod Polskimi Misjami Katolickimi. Zebrałam ogółem ponad 50 wywiadów biograficznych. Doświadczenie migracyjne kobiet, z którymi rozmawiałam, wpisywało się w lata 1989-2010. Nie jest to więc historia najnowszych migrantów, którzy wyjechali na Wyspy już legalnie i mieli zupełnie inny start, dostęp do wsparcia socjalnego. Ważna jest również kwestia nielegalności pracy Polek. Bruksela dopiero w 2009 r. otworzyła rynek pracy dla Polaków, więc historie badanych przeze mnie kobiet to w większości historia doświadczeń „niewidzialnych” i wykluczonych.
Zakładałam, że będę badać migrantki ekonomiczne. Wcześniej właściwie nie myślało się w polskiej socjologii o wyjazdach w innych terminach niż uchodźcy polityczni z czasów PRL i imigranci ekonomiczni z czasów transformacji. Okazało się, że potrzebna jest inna kategoria: migracja społeczno-ekonomiczna.
– Dlaczego?
– Ponieważ oprócz motywacji ekonomicznych wyjazdów istotne są inne przyczyny – przemoc wobec kobiet w Polsce. W Brukseli po jakimś czasie zrozumiałam, że zamiast opowieści o macierzyństwie na odległość słucham historii o problemach polskich żon. W większości wywiadów kobiety mówiły, że wyjazd był dyktowany nie tylko potrzebami ekonomicznymi, lecz także strategią radzenia sobie z przemocą – zarówno z przemocą fizyczną, jak i z eksploatacją, z mężami-pieczeniarzami, czyli ludźmi, którzy nie podejmowali żadnej odpowiedzialności opiekuńczej i zarobkowej. To były ucieczki przed kilkoma formami przemocy: psychiczną, fizyczną, ekonomiczną i gwałtem małżeńskim. Skala tego zjawiska wśród badanych przeze mnie migrantek była uderzająca.
W literaturze dotyczącej migracji z Polski zagadnienia dotyczące ucieczki kobiet pojawiały się na marginesie. Opisywano je jako pojedyncze przypadki, a nie jako strukturalne, masowe zjawisko. Były one też opisywane przez termin „eskapizm”, który moim zdaniem zrobił dużo złego, ponieważ sugeruje ucieczkę od odpowiedzialności wobec rodzin i dzieci. Taka powierzchowna psychologizacja, zamiast rzeczywiście rozpoznać zjawisko, zamiotła pod dywan systemowe przyczyny ucieczki kobiet, czyli patriarchalizm i niedowład polityki państwa oraz modelu rodzinnego. A termin eskapizm wrzuca do jednego worka uciekiniera alimentacyjnego z uciekającą matką bitą przez męża.
– Jaki obraz strategii emigracyjnej Polek wyłania się z twoich badań?
– Zarówno w okresie przedakcesyjnym, jak i po akcesji widać wyraźnie, że często występuje cyrkulacyjno-wahadłowa strategia imigrowania. W przypadku kobiet są to wyjazdy naprzemienne: kobieta wyjeżdża do pracy na 3 miesiące, później wraca do domu, a na jej miejsce pracy wyjeżdża przyjaciółka lub krewna. Ta strategia służyła temu, by regularnie wracać do domu, być z rodziną, ale też zrobić pracę w gospodarstwie rolnym, ogródku, przygotować weki na zimę, zaopiekować się starszymi rodzicami.
Inna strategia dotyczyła wyjazdu długookresowego, choć także definiowanego jako tymczasowy. Zdarzało mi się rozmawiać z kobietami, które „tymczasowo” przebywały na emigracji zarobkowej już ponad 20 lat! To strategia kobiet, które najczęściej miały różne problemy małżeńskie i wyjechały, aby wziąć rozwód albo żyć w nieformalnej separacji.
To również strategia w rodzinach, w których układa się dobrze, ale w związku ze zmianami, jakie spowodowała transformacja, coraz trudniej było odłożyć z emigranckich zarobków. Pensja imigrantki musi wystarczać na utrzymanie i edukację dzieci w Polsce, żywienie, leczenie, spłatę kredytu, utrzymanie gospodarstwa domowego, remonty i równoczesne własne utrzymanie w dużej metropolii, w której trzeba się wyżywić, wykupić bilet komunikacji miejskiej, zapłacić za pokój. Wtedy okazuje się, że niewiele zostaje z relatywnie dużych zarobków, które wynoszą ok. 6–8 tys. złotych. Nawet przy bardzo oszczędnym trybie życia koszty utrzymania w kraju imigracji to ok. 3 tys. złotych. Jeśli ma się więcej dzieci, jeździ raz na jakiś czas do domu, robi zakupy, obdarowuje krewne, które wypada obdarować za to, że pomagają opiekować się domem, robią obiady, „mają oko” na dzieci i męża, migrantki opowiadają o różnych sytuacjach… Czasem jeszcze trzeba przesłać pieniądze starszym rodzicom. W efekcie tych zarobionych pieniędzy nie zostaje zbyt dużo.
Zwykle kariera migrantki zarobkowej w okresie, który badałam, wyglądała tak, że jeżeli nie była ona świetnie osadzona w polskich rodzinnych sieciach migracyjnych, to musiała podejmować pracę z zamieszkaniem u pracodawców, czyli być zarazem pracownicą, służącą i pomocą domową. Wtedy przez rok zyskiwała mieszkanie, możliwość nauczenia się języka. Podobnie wyglądała praca związana z opieką nad osobami starszymi czy chorymi.
– Takie strategie migracyjne wykluczały możliwość sprowadzenia do siebie rodziny?
– W okresie, który badałam, sprowadzenie do siebie rodziny było wręcz strategią przeczącą zdrowemu rozsądkowi. Kobiety mieszkały w dzielnicach, które nazywamy gettami migracyjnymi. To dzielnice, gdzie stłoczeni są ubożsi mieszkańcy, w tym migranci – tam są relatywnie tanie mieszkania na wynajem. Wskutek tego, że mnóstwo osób w tych dzielnicach-sypialniach pracowało i mieszkało nielegalnie, występowała tam duża przestępczość. Większość moich rozmówczyń przynajmniej raz została napadnięta na ulicach Brukseli, niektóre w mieszkaniach. W tamtym okresie powstały liczne drobne gangi, grupy przestępcze, które wiedziały, że w Brukseli pracuje mnóstwo nielegalnych migrantek, które nie poskarżą się policji, a w torebkach noszą ze sobą dniówkę za wysprzątane mieszkania. Te kobiety były nazywane w slangu grup przestępczych filet mignon – najlepsza część mięsa – w ich torebkach zawsze znajdzie się kilkadziesiąt euro.
– Z tego, co opowiadasz wynika, życie tych kobiet musiało być bardzo stresujące. Czy kwestia stanu ich zdrowia i kondycji psychosomatycznej pojawiła się w twoich badaniach?
– Możliwości zapewnienia sobie dostępu do opieki zdrowotnej były niewielkie. Leczono się domowymi sposobami. Kobiety opowiadały mi, jak trudna jest praca sprzątaczki. Często pracowały w bardzo zamożnych rodzinach, w domach mieszczaństwa belgijskiego o kolonialnych tradycjach, czyli domach urządzonych antykami. W związku z tym miały kontakt z olbrzymią ilością chemikaliów. Przynajmniej raz dziennie myły okna, co zwiększa ryzyko infekcji dróg oddechowych, związane z wdychaniem szkodliwych oparów. Do tego dochodziły alergie, problemy skórne, nieustanne zapalenia spojówek. Nieustanny kontakt z wilgocią u kobiet, które pracowały wiele lat, sprawił, że mają problemy reumatyczne, artretyzm stawów, najczęściej powykręcane stawy dłoni. W Belgii jest duża wilgotność powietrza, częste opady – a Polacy w latach 90. wynajmowali tanie piwnice, gdzie spali na materacach, oszczędzali na ogrzewaniu. W dodatku Polki nie były przyzwyczajone, by do sprzątania zakładać rękawice ochronne. Rozpoznawałam je w Brukseli w metrze czy w tramwajach po bardzo zniszczonych, obrzękniętych dłoniach.
Do tego dodajmy noszenie ciężarów. Dopiero po 2009 r., gdy praca stała się legalna, kobiety są świadome i informowane o swoich prawach przez agencje Titres-service [agencje takie emitują bony titre service, służące do opłacania drobnych usług domowych – przyp. red. NO]. Dziś jest tak, że niektóre kobiety mają wydrukowaną listę swoich praw i jeżeli pracodawca każe im przenieść np. ciężki stół, który waży 25 kilogramów, machają mu tym dokumentem przed nosem i odmawiają.
W latach 1989-2010, które badałam, istniała niewielka sieć nieformalnej pomocy medycznej. Zajmowano się także ciałami osób, które zmarły, a miały nielegalny status. Na przykład, kiedy mężczyzna pracujący nielegalnie na budowie spadł z konstrukcji i zmarł, nierzadko wszyscy – pracodawcy i pracownicy – uciekali, bo bali się policji. W takich sytuacjach informowano wolontariuszy z Polskiej Misji Katolickiej. Były to osoby, które dawały wsparcie imigrantom w kryzysowych sytuacjach. Niektórzy księża organizowali zbiórki pieniędzy na transport do rodziny w Polsce ciała osoby, która zmarła na poddaszu czy w piwnicy, lub pieniądze na operację złamanej nogi. Niektóre wolontariuszki asystowały przy porodach, tłumaczyły. Czasami były wzywane do interwencji. Słyszałam historię, że jedna z imigrantek z Polski prosto z fotela porodowego chciała iść do pracy, sprzątać. Bała się stracić nielegalną pracę u pracodawczyni, która nie dawała jej urlopów. Belgijscy lekarze dzwonili do Polskiej Misji Katolickiej, żeby ktoś koniecznie przyszedł i wyperswadował to świeżo upieczonej matce, bo jeśli pójdzie do pracy wprost z porodówki, to może skończyć się krwotokiem lub sepsą. Jedna z moich rozmówczyń, samotna matka czwórki dzieci, którą mąż zostawił bez środków do życia, z przepracowania zemdlała na ulicy. Zanim znalazła pracę z zamieszkaniem, trzy miesiące spała na klatkach schodowych. Gdy zemdlała na ulicy, zabrano ją do charytatywnego szpitala prowadzonego przez zakonnice.
– Czy powodem, dla którego tak niewiele miejsca i czasu w debacie publicznej poświęcono opisanemu przez ciebie zjawisku, jest niski/niższy status społeczny tych kobiet?
– Ewa Charkiewicz i Monika Bobako upowszechniły w polskim dyskursie feministycznym pojęcie „rasizmu klasowego”. Pokazały, analizując różnego typu badania empiryczne, jak wyklucza się i stygmatyzuje kobiety z warstw mniej uprzywilejowanych. Rasizm klasowy widać wyraźnie w praktyce urzędniczej, dyskursie publicznym, w programach w rodzaju „Polska 2030”. Na to nakłada się wyjaśnianie problemów osób spoza klasy średniej językiem moralistyczno-psychologicznym. Jak pokazuje wiele badań, konstruuje się polską wersję „homo sovieticusa”, czyli warstwy leniwych, biernych, roszczeniowych i niezaradnych z własnej winy.
Echa tego dyskursu słychać również w sposobie opisywania przyczyn migracji i samych migrantów. Ten problem bardzo mocno pokazuje także panika moralna, jaka wybuchła wokół eurosieroctwa na przełomie lat 2007 i 2008, kiedy to dzieci migrantów uznano za dzieci porzucone.
– Co masz na myśli?
– Ówczesna panika moralna pokazała, że inaczej traktowało się uboższe migrantki próbujące wychowywać dzieci na odległość, a inaczej np. europosłanki, posłanki, przedsiębiorczynie, o których zupełnie nie myśli się w kategoriach „złych matek”. W przypadku tych drugich wyjazd kobiety jest inwestycją w dziecko, dobrą drogą do zapewnienia sukcesu potomstwu czy rodzinie.
– Określenie „Matka Polka” niesie z sobą wartościującą symbolikę. Jest w dodatku pojęciem mitycznym, o silnym zabarwieniu romantycznym, które czyni kobietę zarówno strażniczką domowego ogniska, jak i często siostrą miłosierdzia. Odarłaś je z tego nimbu, wskazując, że „Matka Polka” nie tylko nie jest własnością (konserwatywnej) klasy średniej, lecz z reguły wcale do niej nie należy. Prawdziwa matka, prawdziwa Polka niewiele ma wspólnego z nobliwymi opowieściami na jej temat.
– Bardzo konsekwentnie rozprawiły się z tym mitem dr Renata Hryciuk i dr Elżbieta Korolczuk w wydanej w 2012 r. antologii tekstów „Pożegnanie z Matką Polką? Dyskursy, praktyki i reprezentacje macierzyństwa we współczesnej Polsce”. We wstępie do książki dodefiniowały ten efemeryczny wzorzec. I tak, Matka Polka to heroina, która powinna poświęcić siebie na ołtarzu ojczyzny. Jej misją jest wychowanie przyszłego obywatela, której to misji powinna poświęcić wszystko ze swojej biografii, a najbardziej osobistą przyjemność. I tak funkcjonuje Matka Polka w naszym symbolicznym uniwersum, ale w rzeczywistości ten termin ma jedynie znaczenie dyscyplinujące, nie idzie za tym żaden potencjał polityczny. Kobiety, które angażują się w różnego rodzaju ruchy polityczne na rzecz poprawy sytuacji kobiet ubogich, rodzin i dzieci, oraz próbują odwoływać się do opinii publicznej przez hasło Matki Polki – dostrzegają, że nie ma to żadnej siły przebicia. To pojęcie jest politycznie bezwartościowe.
Co więcej, jeżeli przyjrzymy się praktykom życiowym kobiet z różnych warstw społecznych, to widać dobrze, że nie realizują tego wzorca poświęcenia w jego mitycznej formule.
– A jak się to ma do sytuacji opisywanych przez ciebie migrantek ekonomicznych?
– Tutaj sprawa dodatkowo się komplikuje. Imigrantki, mimo że chcą, nie mogą być matkami dla swoich dzieci na miejscu. W konfrontacji z ubóstwem muszą w trudnych warunkach zapewnić przeżycie swoim rodzinom. Często właśnie na emigracji kobiety zyskują świadomość bycia Matką Polką. Widzą swoje ogromne poświęcenie dla własnych rodzin – ciężką pracę, koszty nielegalności, utratę zdrowia, niemożność bycia z dziećmi, poczucie okradania z biografii oraz brak wsparcia i ostracyzm. Mówią o tym jak o amputacji biografii – czują, że ich życie jest im zabrane. Dodatkowo na emigracji konfrontują swoje doświadczenia z realiami życia pracodawczyń, zamożniejszych Belgijek, które kilka razy w roku wyjeżdżają na wakacje, które na emeryturze nie finansują swoich dzieci, ale jeżdżą po świecie, chodzą do spa, myślą o sobie. Imigrantki widzą to od środka i dopiero tam nabywają świadomości, że są inne, że są Matkami Polkami indywidualnie i jako grupa. Dodatkowo cały czas muszą walczyć z polskim urzędniczo-politycznym ostracyzmem i udowadniać, że są zaangażowanymi matkami, które nie porzuciły dzieci. Poczucie, że są Matkami Polkami to autentyczna broń w walce z oskarżeniami polityków o materializm, egoizm, porzucanie dzieci i rodzin. To bardzo ważne, że mogą odwołać się do takiego wzorca i nadać mu nowy, subwersywny potencjał polityczny.
– Ten opis nie idzie za daleko?
– Przecież te kobiety zmagały się nawet z donosami wysyłanymi w Polsce przez sąsiadów do szkół, do których chodziły ich dzieci… W takich sytuacjach kobiety bronią się, mówiąc, że przecież też są Matkami Polkami, że poświęcają wszystko. Feminizm intersekcjonalny [tu: zajmujący się wzajemnym wzmacnianiem się różnych kategorii wykluczeń – przyp. red. NO], który stoi u podstaw moich badań, pozwala zwrócić uwagę, jak różne warunki życia mają różne klasy społeczne w Polsce. Jak inaczej, bo subwersywnie!, może być używany repertuar symboliczny, który kojarzymy z ideologią konserwatywną. Debata o sytuacji kobiet musi uwzględniać to, że tego typu obronna (i autentyczna) narracja wcale nie jest „konserwatywna”, ponieważ wbrew pozorom imigrantki realizują o wiele bardziej ponowoczesne wersje życia niż kobiety wielkomiejskie w Polsce.
– Pytanie, czy same imigrantki tak to postrzegają.
– Nie mówią o swoich doświadczeniach językiem praw kobiet, ale świadomość nienormatywności nowych wzorców występuje u nich, nawet jeśli przebija się przez to poczucie winy. Tym bardziej, że nierzadko Wcodzienne praktyki intymno-rodzinne migrantek wiążą się z przekraczaniem norm obyczajowych. Kobiety mówią, że mają prawo do romansów z innymi emigrantami czy Belgami, że mają prawo do wchodzenia w związki partnerskie, legalne (PACS) lub nielegalne, albo do życia z kimś na emigracji, mimo wciąż istniejącego formalnie małżeństwa w Polsce.
A nie poruszyliśmy jeszcze sprawy migracji jako strategii separacyjno-rozwodowej, chroniącej przed rozwodem formalnym jako stygmatem. W literaturze migracyjnej te związki imigrantek się upupia w kategoriach demoralizacji, promiskuityzmu, a nie dostrzega się, że te małżeństwa już nie funkcjonują, że trwanie w nich wiąże się np. z lękiem o utratę mieszkania lub praw opiekuńczych do dzieci przy rozwodzie. Nierzadko jest tak, że gdy mężczyzna zostaje na miejscu w Polsce, ma romanse, to rozgrzesza się go z tego, bo „ona go zostawiła”. Jednak ona nie ma już takiego prawa do romansu, bo jest matką, a więc w domyśle osobą aseksualną; odmawia się jej tego prawa nawet, gdy jest matką samotną. Kobiety wchodzą tam w związki nie tylko z innymi imigrantami z ojczystego kraju, lecz także z imigrantami z Afryki, z krajów arabskich, o innym kolorze skóry, z innego kręgu religijnego. Notabene, wiele młodszych imigrantek mówiło mi, że gdy idą ulicą za rękę z czarnoskórym mężczyzną, to są zaczepiane przez Polaków, zupełnie obcych ludzi, którzy wyzywają je w wulgarny sposób. Ten „polski szariat”, czyli kontrola i roszczenie sobie prawa do kontroli wśród polskich mężczyzn wobec kobiet, jest bardzo silny.
– Jak wygląda życie Polek na emigracji zarobkowej? Co stanowi o jego charakterystyce, a co – poza biografią – różnicuje te doświadczenia?
– Różne kraje oferują różne systemy wsparcia społecznego. Polacy w ramach swoich sieci informują się, gdzie i jakie istnieją systemy wsparcia i gdzie najlepiej byłoby założyć rodzinę lub żyć. Wiadomo, że najlepsze systemy są na Wyspach i w krajach skandynawskich, dlatego są to najbardziej popularne kierunki migrowania.
Nasi imigranci są grupą bardzo niejednorodną. Młodzi imigranci często edukują się w krajach, do których wyjeżdżają, próbują wyrwać się z sektorów prac dla imigrantów, choć w przypadku kobiet wciąż mamy do czynienia ze zjawiskiem lepkiej podłogi i to wręcz dosłownie – bardzo trudno im się wydostać z pracy w sektorze opiekuńczym.
To, co jest wspólne dla sektora opieki, to zjawisko, które socjolożka Arlie Russell Hochschild nazywa zglobalizowaniem biografii, zassaniem biografii przez globalne rynki prac dla imigrantów. A to dlatego, że te zajęcia wymagają pełnej dyspozycyjności, praca w nich jest elastyczna. Kobiety, z którymi rozmawiałam, opisywały swoją pracę, sprzątanie gospodarstw domowych, właśnie jako zawłaszczenie biografii. Zwykle zajmowały się pięcioma-sześcioma gospodarstwami domowymi. Codziennie pracowały w dwóch, pięć godzin w jednym, pięć w drugim. Opisywały swoją pracę i życie jako orbitujące wokół tych sprzątanych domów i ich potrzeb: generalne porządki, czasem robienie zakupów, dodatkowe rzeczy takie jak zapewnienie opieki dzieciom. Postrzegały swoje życie jako zrutynizowane, kręcące się wokół potrzeb i problemów pracodawców. Jedna z kobiet opisywała mi to jako ciągłą eksploatację fizyczną i separację od życia społecznego – nie ma czasu na spotkania ze znajomymi, przyjaciółmi, krewnymi.
Moje rozmówczynie, które miały rodziny w Polsce, rozdzielały swoje życie na to, które jest poświęcone pracy, czyli czas wyjazdu, i przestrzeń prywatną, kojarzoną z odpoczynkiem i przyjemnością, czyli z Polską. Czas na przyjemność i regenerację dla kobiet, które nie wchodziły w romanse, to był kościół, godzinne spotkanie z innymi kobietami na herbatę i wódeczkę, żeby poplotkować, nadanie paczek i telefony do Polski. I właściwie to wszystko. Czas wolny tam prawie nie istnieje. Dla Matki Polki czas wolny na ogół zaczynał się w polskim domu, dlatego kiedy zapraszałam rozmówczynie do cukierni, aby móc tam rozmawiać, to nie chciały pójść – bały się, że zostaną zauważone przez krewnego czy koleżankę i oskarżone o to, że poszły tam dla przyjemności. Bar/pub jako miejsce spotkania odpadał zupełnie – to niemoralna przestrzeń. W barze mogłam umówić się tylko z kobietami, które w Belgii miały już własne życie prywatne.
Na początku XX w. amerykański socjolog Robert E. Park ukuł pojęcie człowieka marginalnego. Pisał w ten sposób o emigrantach z Włoch, którzy przyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych, a tam wyłącznie pracowali, nie funkcjonowali w przestrzeni prywatnej, w życiu publicznym, właściwie przemieszczali się tylko między noclegownią a miejscem pracy. Myślę, że ten termin można zastosować także do biografii wielu Matek Polek na imigracji zarobkowej.
– Długo da się tak żyć?
– Dubravka Ugrešić, chorwacka pisarka, napisała kiedyś esej zatytułowany „Requiem dla emigrantów”. Poświęciła go serbskim imigrantom, którzy żyją w Berlinie przez 30, 40 lat na wynajmowanych poddaszach, w piwnicach, kanciapach, właściwie poza czasem…
Zaprzyjaźniłam się z niektórymi z moich rozmówczyń, spędzałam z nimi niedziele. Jedną z nich, która uciekła z Polski przed przemocą i mieszkała w Belgii od dwudziestu lat, zaprosiłam na spacer po Brukseli. Po tym spacerze powiedziała mi, że ostatni raz na Starówce i na spacerze była piętnaście lat wcześniej. Nie miała czasu, bo pracowała. Trudno to sobie wyobrazić, ale tak jest.
– Czy imigrantki w trakcie wizyt w Polsce opowiadały w swoich domach o tym wszystkim, o problemach z wyobcowaniem, harówką?
– Niektóre skarżyły się, czasami była to strategia obrony w konfliktach rodzinnych, gdy słyszały: zostawiłaś nas. I wtedy pojawiał się „matkopolskoizm” jako reakcja obronna: ja się tam dla was zaharowuję! Czasem kobiety ukrywały warunki, w jakich żyją i pracują, żeby nie martwić rodziny, dzieci. Jednak wiele kobiet mówiło mi też o mężach, którzy mocno je wspierali, pracowali nad wizerunkiem matki-heroiny w oczach dzieci. A to było ważne, bo rodziny i dzieci łatwo oskarżają matkę o porzucenie, a szybko zapominają o pierwotnych powodach wyjazdu. Wiele kobiet mówiło mi, że aby ta strategia się udała, mąż musi często przypominać dzieciom, po co matka tam jest, co tam robi, dlaczego wyjechała. I czasem tę nieobecną matkę oprawia się w uświęconą ramkę, co jest potrzebne, żeby zachować ciągłość relacji.
– Poruszasz w książce jeszcze jeden temat, który w Polsce stanowi tabu: przemoc wobec kobiet. Jak często doświadczenie przemocy, nieradzenia sobie w patologicznym związku stało u podstaw decyzji o emigracji?
– W książce pokazuję choćby historię kobiety, której mąż był przemocowym alkoholikiem. Nawet policja, która bardzo chciała jej pomóc, była bezradna. Doszło do tego, że policjanci posunęli się do działania poza procedurami – wrzucili pijanego pod mocny strumień wody w stodole, żeby go przestraszyć. Nie chcieli go zawieźć do izby wytrzeźwień, ponieważ to ta kobieta musiałaby zapłacić 350 zł za taki pobyt. Ten mężczyzna był pieczeniarzem – nie zarabiał, ale brał chwilówki w parabankach, żeby pić, a ona musiała je spłacać. Tego dnia próbował udusić żonę. W końcu policjanci poradzili kobiecie, żeby wyjechała do pracy zarobkowej, a więc zrobiła to, co inne kobiety w ich regionie robią w takich sytuacjach. To pokazuje bezradność policji w tamtym czasie (był to rok 2006) i to nawet w przypadku faktycznie zaangażowanych funkcjonariuszy, którzy chcieli pomóc. Na Podlasiu na ponad milion mieszkańców było tylko 8-12 łóżek dla kobiet, które doświadczały przemocy domowej. W dodatku te miejsca były ciągle zajęte.
Problemem jest także obyczajowość w tych tradycyjnych społecznościach, w której jest więcej wzorców adaptowania się do przemocy w rodzinie niż wzorców dotyczących tego, jak szukać efektywnej pomocy, jak wyjść z sytuacji. Te wzorce adaptacji są bardzo silne. Lokalna wspólnota czy krewni na różne sposoby zachęcają do tego, aby trwać i przetrwać. Co smutne, w tych opowieściach w ogóle nie było Kościoła katolickiego – nie pojawiał się jako przestrzeń, gdzie szuka się pomocy i wsparcia.
Infrastruktura wsparcia właściwie ograniczała się do tego, żeby przemoc nazwać przemocą – i to już było dużo. W mojej książce opisuję doświadczenia Wiesławy, która była regularnie gwałcona przez męża. Tym, co pozytywnego „wyciągnęła” ona z naszych instytucji, jest fakt, że w pewnym momencie jedna z pracownic z ośrodka pomocy nazwała po imieniu przemoc wobec niej. Dla tych kobiet bardzo ważne jest, że uzyskują takie potwierdzenie – bo w swoich społecznościach wyrosły w obserwowaniu akceptowanej przemocy wobec matek, babek, koleżanek.
Zmiana wzorców radzenia sobie z przemocą wymagałaby przebudowy całej obyczajowości społecznej, a są to bardzo mocno zakorzenione wzorce. Jednak już samo doświadczenie migracyjne spowodowało załamywanie się tego tradycyjnego ładu społecznego. Otworzyły się granice i zaczęła się emancypacyjna, „feministyczna” rewolucja – cicha, przeżywana indywidualnie, z rosnącą świadomością, że rzecz dotyczy przemian zbiorowych czy klasowych. W klasach niższych rewolucja obyczajowa dokonuje się właśnie za sprawą migracji – społeczności przestają być homogeniczne i tradycyjne, przestają odzwierciedlać oczekiwania i wizje konserwatywnych polityków.
Badania migracji kobiet pokazują, że ta rzekomo tradycyjna Polska jest coraz bardziej różnorodna, jeśli chodzi o wzorce życia i myślenia o świecie. Mimo to w naszej debacie publicznej nierozpoznanie całego kontekstu zjawisk wywoływało co najwyżej moralną panikę – opisywano migrację jako to, co rozbija zdrową polską rodzinę…
– W swojej książce pokazujesz jak bardzo wybory indywidualne były i są warunkowane systemowo. Przyjrzyjmy się kwestii: Matka Polka i polskie instytucje. Kobieta często chyba niewiele im zawdzięcza?
– Dorota Szelewa określa nasz system wsparcia społecznego mianem domniemanego familializmu. Polega to na tym, że odpowiedzialność w każdym wymiarze – jeśli chodzi o działanie i wsparcie ekonomiczne – jest przerzucona prawnie i faktycznie na rodzinę. Oczywiście są jakieś elementy wsparcia, ale dla niewielkiej grupy potrzebujących. Osoby starsze, chore, dzieci są de facto na barkach kobiet, one są pielęgniarkami, są też menedżerkami ubóstwa.
– Z migracjami dość mocno wiąże się wspomniana już sprawa spod znaku paniki moralnej, popularnie nazwana eurosieroctwem. Jakimi modelami opisu tego zjawiska dysponujemy? Jak ono jest duże? Na jakie kwestie zwracasz uwagę przy jego analizowaniu?
– Cały XX w. to czas gigantycznych migracji Polaków. Jednak rodziny migracyjne odkryto u nas dopiero w związku z panikami moralnymi wynikłymi z wejścia do Unii i migracji poakcesyjnych. Problem eurosieroctwa bardzo mocno nakręciły media. Wtedy zaczęto postrzegać rodziny objęte migracją jako rodziny z dziećmi dotkniętymi wszystkimi objawami sieroctwa. Zaczęto liczyć „eurosieroce pogłowie” w szkołach, wprowadzono nawet termin europółsieroty. Gdy to się zaczęło, przecierałam oczy ze zdumienia – bo jeśli za pomocą terminu europółsieroty określać dzieci, w których przypadku jedno z zarobkujących rodziców mieszka w innym kraju lub w innym mieście w Polsce (co też nie jest tak rzadkie), to jak nazywać dzieci, których rodzice się rozwiedli i mieszkają osobno? A jak nazwać dzieci naszych posłów i posłanek mieszkających w hotelu poselskim? Posłosieroty?
Wkrótce okazało się, że rzeczywistych eurosierot, czyli dzieci faktycznie zostawionych w domach dziecka wskutek migracji rodziców, jest jakiś ułamek promila. I że są to głównie dzieci rodziców, którzy już wcześniej mieli problemy z alkoholem, byli notowani przez policję. Ta panika trwała 2–3 lata. Wreszcie Rzecznik Praw Dziecka stwierdził, że ten termin nie może być używany w oficjalnych dokumentach ze względu na jego stygmatyzujący charakter. Dziś raczej nie używa się go w dokumentach instytucjonalnych, ale wciąż funkcjonuje w wyobraźni społecznej i w praktyce instytucjonalnej.
– Z tego, co mówisz, wynika, że najłatwiejszą formą reakcji na duże wyzwanie społeczne była stygmatyzacja.
– Mamy badania i ankiety robione przez pedagogów Magdalenę Kwiecień i Sławomira Trusza, zatytułowane „Społeczne piętno eurosieroctwa”. Wynika z nich, że pedagodzy i nauczyciele mają na temat dzieci z rodzin migracyjnych fałszywe założenia wstępne: że to dzieci, które gorzej ubrane przychodzą do szkoły, są gorzej odżywione, mają mniejsze szanse na sukces edukacyjny. Z badań wynikało, że realia nie potwierdzają tych stereotypów.
Co bardzo ważne, często wśród pedagogów to migracja jest postrzegana jako czynnik, od którego zaczyna się wszelkie zło. Nie spostrzega się, że w przypadku wielu dzieci to nie sama migracja rodzica jest problemem, ale procesy, które zachodziły w rodzinach wcześniej, choćby silne konflikty między rodzicami, alkohol, przemoc. Podobnie masowe rozwody małżonków po 2004 roku (rzeczywiście mamy do czynienia ze znacznym wzrostem rozwodów po tej dacie) tłumaczone są migracją. Dzieje się to nawet w analizach instytucjonalnych, przygotowywanych przez urzędników tworzących profile polskich rodzin. Czytałam dokument przygotowany przez urzędniczki z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, które po wizycie u pewnej rodziny napisały w diagnozie, że mąż nie pracuje, używa przemocy, regularnie pije od wielu lat, dlatego matka musiała podjąć emigrację zarobkową i zostawić swoje córki pod opieką odwiedzającej je siostry. Jako wniosek podały, że to… migracja matki przyczyniła się do problemów dziewczynek i spowodowała obniżenie ocen tych dzieci.
– To pokazuje – wróćmy do stereotypu Matki Polki – że to matka ma być remedium na wszelkie zło i to ją obarcza się odpowiedzialnością za dysfunkcje rodziny.
– Zjawisko eurosieroctwa pokazało, że obwinia się matki nie tylko za to, że wyjechały, ale i za to, że nie robią tego, co robiły w Polsce, choć one starają się robić to na odległość, na różne sposoby. Nie rozlicza się ojców z tego, jak wywiązują się z opieki, jak przejęli pewne role i czy są w ogóle do tego zdolni.
– Dziękuję za rozmowę
Warszawa, 6 października 2015 r.