Przechodziłem dziś obok lokalu gastronomicznego, w którym sprzedawany jest döner kebab. Moją uwagę przyciągnęła informacja w dolnym rogu witryny. „Polska firma rodzinna” – głosił napis. Uśmiechnąłem się półgębkiem, bo dotarło do mnie, że mam do czynienia z kwintesencją tego, co można nazwać narodowym wzmożeniem.
Nie ma nic przeciwko polskim firmom rodzinnym, pod warunkiem, że zapewniają pracownikom godziwe warunki, odprowadzają składki i płacą podatki. Mój ironiczny uśmieszek wywołał ten nasz rodzimy paradoks, że knajpę sprzedającą dania kuchni tureckiej chrzci się polską etykietą. To zresztą przykład dość skromny. Zwłaszcza gdy porównamy go ze słynnymi „polskimi hot dogami Husaria”. Zdjęcia wózka, z którego sprzedawano te patriotyczne bułki z parówką, były kilka miesięcy temu hitem internetu.
Ale dość żartowania. Wbrew pozorom problem jest bardziej złożony i poważny. Nie chodzi rzecz jasna o nalepkę przy szyldzie lokalu gastronomicznego czy Januszów biznesu, którzy koniunkturalnie wykorzystują symbole narodowe do nabijania własnej kabzy i sprzedają pościel z godłem Polski czy chcą wprowadzić na rynek napój energetyczny „Żołnierze Wyklęci”.
Pod koniec września Prokuratura Okręgowa w Białymstoku umorzyła postępowanie w sprawie kazania wygłoszonego w kwietniu przez ks. Jacka Międlara. Młody kapłan podczas mszy w katedrze białostockiej mówił przez blisko pół godziny m.in. o „zwykłym tchórzostwie, zwykłej żydowskiej pasywności, która wkrada się w grupy społeczne na całym świecie”. Zdaniem prokuratury, zakonnik odwoływał się do treści historycznych, a zatem nie nawoływał tym samym do nienawiści. Sam Międlar wystąpił w ostatnich dniach września ze zgromadzenia Księży Misjonarzy, czyniąc polskiemu Kościołowi przysługę. Obie sprawy zbiegły się w czasie. Ksiądz wyraził radość z decyzji organów ścigania, wrzucając na Twittera zdjęcie z 1937 r. Przedstawiało narodowców pozdrawiających się
„salutem rzymskim”. Opatrzył je komentarzem: „Białostockie postępowanie umorzone! Zero tolerancji dla »żydowskiego tchórzostwa«. Salut!”. Na udostępnionej fotografii widać oskarżonych w procesie uczestników tzw. wyprawy myślenickiej. W czerwcu 1936 r. bojówki pod dowództwem Adama Doboszyńskiego opanowały na kilka godzin małopolskie miasto. Doszło wówczas do wystąpień antysemickich, niszczono żydowskie sklepy i próbowano podpalić synagogę.
Przypadek ks. Międlara to sprawa ostatnio najgłośniejsza. Ważniejsze niż wypowiedzi zbuntowanego kapłana są incydenty o podłożu rasistowskim i ksenofobicznym. Atak na Rumunkę w Łomży, pobicie profesora, który rozmawiał ze swoim niemieckim kolegą w języku Goethego, wyzwiska pod adresem ciemnoskórego chłopca w Przemyślu czy pod adresem Azjatek podróżujących warszawskim metrem – to tylko kilka ujawnionych przykładów na to, jak w naszym kraju niebezpiecznie przesuwają się granice. Śmiem jednak wątpić, że społeczeństwo zaczyna dryfować w kierunku nacjonalizmu. Istota problemu tkwi gdzie indziej. Jest nią odgórne przyzwolenie czy może raczej tworzenie klimatu, który daje zwykłym rasistom, ksenofobom, ale też środowiskom nacjonalistycznym poczucie, że mogą nie tylko głosić swoje poglądy, lecz także bezkarnie wprowadzać je w życie.
Owo przyzwolenie nie zostało i nie zostanie wyartykułowane wprost, ale wystarczy czytać między wierszami, by je dostrzec. Przykład? Minister Mariusz Błaszczak broniący partyjnej koleżanki i jej córki po tym, jak obie próbowały zablokować gdański Marsz Równości, a młodsza z kobiet wdała się w przepychankę z policją. Szef MSWiA tłumaczył, że przekazał komendantowi głównemu policji, że nie akceptuje zachowania mundurowych. Zlecił też kontrolę i sprawdzenie, czy nie doszło do przekroczenia przez nich uprawnień. Jej wyniki były pozytywne dla funkcjonariuszy. Kilka dni później córka radnej została skazana przez sąd za wykroczenie przeciw porządkowi publicznemu podczas innego protestu, przeciwko czytaniu sztuki „Golgota Picnic”.
Inny przykład? Wypowiedź tego samego ministra w sprawie pobicia Polaków w Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy są sfrustrowani napływem imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Ale ze względu na wspomniane zasady politycznej poprawności nie mogą swojej frustracji wyładowywać na tych ludziach, więc okazują ją wobec Polaków, którzy są chrześcijanami, kulturowo tożsamymi Brytyjczykom – mówił szef MSWiA w wywiadzie dla „Naszego Dziennika”. Trudno interpretować te słowa inaczej, jak w ten sposób, że Brytyjczycy wybrali po prostu niewłaściwie i dlatego dostało się Polakom.
Można też wymienić sprawy niższego szczebla. Jedną z nich było zaangażowanie radnego związanego z ugrupowaniem Kukiz ‘15 w organizację koncertu m.in. zespołu Nordica, którego członkowie nie kryją rasistowskich poglądów. Z kolei wojewoda łódzki tłumaczył w marcu dziennikarzom, że patrole ONR na ulicach Łodzi to przejaw „obywatelskiej odpowiedzialności za nasze bezpieczeństwo, za pomyślność społeczeństwa”. ONR-owcy mieli tym samym dać dowód myślenia „w kategoriach odwagi”.
Artykuł 13. Konstytucji mówi o zakazie istnienia partii i ugrupowań odwołujących się do nazizmu, faszyzmu i komunizmu. Niestety, klimat jest taki, że prędzej Stefan Okrzeja zostanie uznany za twórcę Czeka, a Ludwik Waryński za Nadieżdę Krupską, niż doczekamy się potępienia nacjonalizmu, ksenofobii i rasizmu przez obecną władzę. I rzeczywiście prędzej znikną z polskich miast ulice 1 maja czy Komuny Paryskiej, niż nacjonalistom spadnie włos z głowy. Ci ostatni świetnie to wyczuwają, dlatego są coraz bardziej pewni siebie.