Bydłowozy i Gombrowicz – podróż przez wschód Polski

·

Bydłowozy i Gombrowicz – podróż przez wschód Polski

·

Scena pierwsza. Podróż do małego świata

Sobota rano. Dowolna. Opisywany scenariusz powtarza się cyklicznie. Na zrujnowany plac dawnego Dworca Południowego PKS w Lublinie podjeżdża biały volkswagen. Wygląda równie dostojnie, jak hala dworcowa, w której zamiast poczekalni rozgościł się ciuchland i mała piekarenka. Bus ma zawieźć pasażerów na Roztocze. Już dawno nazwałem go „bydłowozem”, bo tylko takie skojarzenie przychodzi mi do głowy, gdy zajmuję miejsce na rozregulowanym fotelu, a potem podskakuję na każdym wyboju. Dość powiedzieć, że w zasadzie nie cierpię na chorobę lokomocyjną, ale podróż tym środkiem transportu potrafi przyprawić mnie o jej objawy. Dodajmy do tego szczyptę tłoku, szczególnie w okolicach większych świąt – i już mamy obraz nędzy i rozpaczy. Mamy pocztówkę z kraju, który cofnął się do połowy ubiegłego wieku. Przejazdy powinny być reklamowane sloganem: „Tylko my zabierzemy cię w podróż w czasie”.

Sama jazda bardziej przypomina doświadczenia z krajów byłego Związku Radzieckiego niż zachodnie standardy. To zresztą nie tylko wina taboru. O ile droga wojewódzka nr 835 jeszcze spełnia jakieś kryteria jakościowe (i jest właśnie modernizowana), to trudno o takich mówić, gdy w miejscowości Tarnawa Mała skręci się w lewo. Miejscowi się śmieją, że gdzieniegdzie wójt zwinął asfalt na zimę i zapomniał rozłożyć z powrotem.

Alternatywa? Kiepski wybór. Sporo busów jedzie do Biłgoraja. Można ewentualnie dojechać do Tarnawy i prosić rodzinę o podwózkę do docelowej miejscowości – oddalonej o 17 kilometrów. Jest jeszcze popołudniowy bus, zapewniający większy komfort podróży. PKS? Kiedyś jeździło kilka. Dziś to już tylko przeszłość.

Scena druga. Podróż do wielkiego świata

Człowiek, który nie jechał pociągiem „Gombrowicz” relacji Przemyśl – Szczecin Główny przez Lublin, Warszawę Centralną, Kutno, Poznań, nie poznał prawdziwego oblicza transportu kolejowego w Polsce. Sam jeżdżę od kilku lat fragmentem tej trasy z Lublina do Poznania i z powrotem. Powtarzalność, z jaką dopadają mnie w tym pociągu wszelkie patologie polskiego transportu publicznego, jest wręcz tragiczna. Zanim wsiądę, wiem, czego mogę się spodziewać.

Przykład pierwszy z brzegu. Koniec września tego roku. Jak zwykle pociąg wtacza się do Poznania od strony stacji Garbary, by następnie zmienić kierunek jazdy. Na peronie mrowie ludzi. Setki pasażerów, którzy nerwowo wypatrują swoich wagonów. Pociąg objęty jest całkowitą rezerwacją miejsc. Spora część ludzi wysiada w stolicy Wielkopolski, znacznie więcej jedzie do Warszawy. Kupienie biletu z miejscówką w dniu podróży jest mało prawdopodobne. Żeby siedzieć, trzeba go nabyć co najmniej kilka dni wcześniej. Co dostajemy w standardzie oprócz pełnego przedziału? Ostatnio była to niezamykająca się toaleta, kurz unoszący się przy byle dotknięciu firanki i warstwy brudu. Mówiąc bez ogródek: smród i ubóstwo.

Zaledwie kilka dni przed opisywaną podróżą jechałem pojazdem tego samego przewoźnika z Gdyni do Poznania. Klimatyzowany wagon z roletą zamiast śmierdzącej firanki, ekran prezentujący prędkość i temperaturę, sześć miejsc, choć to druga klasa. I ta cisza, bo wagon jest wyciszony do tego stopnia, że ledwo słychać charakterystyczny stukot kół o szyny. Inny świat. Cywilizacja. Czy to jeszcze Polska, zastanawiałem się moszcząc się na siedzeniu?

Z koleją mam do czynienia każdego dnia. Mogę tylko potwierdzić. Co więcej, właśnie wracam pociągiem z Lublina… normą jest, że wschodnią ścianę obsługuje tabor trzeciej albo i gorszej kategorii… – tak opis podróży „Gombrowiczem” skomentował mój znajomy kolejarz. Bez dodatków potrawa bywa niesmaczna, dlatego na koniec dorzucę jeszcze słowo o czasie przejazdu. Rekord spóźnienia, którego doświadczyłem? 180 minut. Aby nie być gołosłownym, dodam, że ten sam pociąg „Gombrowicz” miał wczoraj w Poznaniu 120 minut opóźnienia. Zgodnie z rozkładem udało mi się dojechać w ostatnich sześciu latach może trzy razy. Oczywiście nie jeżdżę codziennie, ale kilka razy w roku. Rachunek prawdopodobieństwa wskazuje jednak, że nie są to odosobnione przypadki.

Gdy czasami opisuję na Facebooku swoje „przygody” z podróży, spotykam się z niedowierzającą reakcją znajomych z innych części Polski. „Ale przecież jest pendolino, darty, flirty”. Niestety, nie udało mi się załapać na te cuda techniki na trasach, które pokonuję.

Te, zaledwie dwie, choć niestety powtarzalne sceny, ogniskują w sobie obraz transportu publicznego na wschodzie Polski. Tutaj, jeżeli nie masz samochodu, jesteś skazany na przemieszczanie się w warunkach, które są nie tylko dalekie od komfortu, ale i od godności. Tak, nie żartuję. Mówię to z pełną stanowczością. Uważam, że jestem zmuszony podróżować w warunkach, które uwłaczają ludzkiej godności. W XXI wieku. W Polsce z autostradami, ze szklanymi domami górującymi nad stolicą.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie