Klasa robotnicza powraca

·

Klasa robotnicza powraca

·

Młodsza generacja jest wykształcona lepiej niż kiedykolwiek. A tymczasem przeważająca większość jej przedstawicieli określa siebie mianem… klasy robotniczej.

Szerokie poparcie, jakim millenialsi [pokolenie urodzone pomiędzy połową lat 80. XX w. a początkiem XXI w. – przyp. tłum.] obdarzyli Berniego Sandersa, było niespodzianką dla wielu analityków sceny politycznej. Niektórzy z nich próbowali je przypisać młodzieńczemu podekscytowaniu, niewiedzy, werteryzmowi charakterystycznemu dla młodego wieku albo „białemu przywilejowi”. Inni stawiali na głęboką niechęć do Hillary Clinton – lub na połączenie wszystkich powyższych elementów.

Niektórzy komentatorzy wskazywali, że „koalicja Sandersa”, złożona z przedstawicieli tego pokolenia oraz wyborców z klasy robotniczej, ma niewiele wspólnego z jakimkolwiek wspólnym interesem, nie mówiąc o interesie klasowym. Sympatycy Sandersa to albo idealistycznie nastawiona młodzież, albo rozczarowani rzeczywistością biali mężczyźni z klasy robotniczej. Ale fakty nie pasują do tych interpretacji. Millenialsi nie „poszli do łóżka” z klasą robotniczą – oni są jej rdzeniem. Co więcej, jako klasa robotnicza określa się większa część przedstawicieli tego pokolenia niż jakiejkolwiek generacji w przeszłości.

Według badań opinii publicznej, które przez ostatnie czterdzieści lat prowadziło General Social Survey (zarządzane przez University of Chicago), millenialsi identyfikują się z klasą robotniczą w stopniu większym niż jakakolwiek inna grupa. W 2014 r. takim mianem określało się 60 proc. z nich.

Te liczby uderzają, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę długo hołubione mity o tym, kto jest w Ameryce klasą średnią. W prasie popularnej termin „klasa robotnicza” jest zazwyczaj rezerwowany dla pracowników z wykształceniem średnim wykonujących prace fizyczne. Patrząc powierzchownie: millenialsi nie wydają się pasować do tej kategorii.

Jako grupa są wykształceni lepiej od swoich starszych odpowiedników. Podczas gdy w 1965 r. tylko około 13 proc. Amerykanów miało tytuł licencjata, dzisiaj cieszy się nim 30 proc., a 40 proc. osób w przedziale wiekowym od 18 do 24 roku życia uczęszcza obecnie do instytucji kształcącej na poziomie wyższym. Idźmy dalej: millenialsi, ogólnie mówiąc, nie pracują zazwyczaj na stanowiskach „tradycyjnie” uznawanych za robotnicze, takich jak np. produkcja lub inne prace fizyczne. Znajdują zatrudnienie głównie w przemyśle usługowym, w sektorach takich jak handel detaliczny, obsługa interesantów czy usługi zdrowotne. Pod tym względem zatem nie wyglądają według statystyków i mędrców jak klasa robotnicza i są stereotypowo uznawani za oczytanych przedstawicieli bohemy mieszkającej w dużych miastach – a nawet za snobów.

Założenia dotyczące pozycji klasowej tego pokolenia nie są jednak, jeśli złożyć je do kupy, zupełnie pozbawione podstaw. Biorą bowiem swój początek w teoriach socjologicznych na temat związków klasy społecznej i wykształcenia. Dominujące hipotezy głoszą, że znacznie wyższy poziom wykształcenia millenialsów powinien dać im wstęp do zawodów wykonywanych przez klasę średnią – oraz do osiągania dochodów na jej poziomie. Historia udowadnia, że od dawna istnieje silny pozytywny związek pomiędzy poziomem wykształcenia a pozycją klasową, co jest szczególnie istotne, jeśli chodzi o opowiadanie bajek mających zaprzeczać istotności pochodzenia społecznego i gloryfikować wspinanie się po drabinie „klasowej”. Według tych zapewnień najważniejsza miała być indywidualna zdolność do zdobycia stopnia naukowego licencjata. W badaniach socjologicznych z 1984 r. stanowiących punkt zwrotny, Michael Hout „udowodnił”, że tytuł licencjata jest biletem na pociąg, który wyjeżdża poza granice klasy robotniczej: Wykształcenie zmniejsza różnice opierające się na statusie związanym z pochodzeniem. Niwelujący je efekt trwa tym dłużej i jest tym intensywniejszy, im więcej lat edukacji jednostka ma za sobą; efekt statusu społecznego traci na znaczeniu wraz z nabywaniem wykształcenia.

Zatem, bez względu na to, czy twój ojciec pracował przy linii produkcyjnej, czy w małej farmie rolniczej, jeśli w powojennych Stanach Zjednoczonych zdobyłeś tytuł naukowy, możesz skutecznie odciąć się od swojego pochodzenia społecznego i wspinać po drabinie ku klasom wyższym.

Inna grupa teorii, mniej łączona z pozycją na rynku pracy oraz ze związaną z wykonywanym zawodem mobilnością na drabinie społecznej, udowadnia, że osiągnięcia edukacyjne umożliwiają posiadaczom dyplomów uzyskanie charakterystycznego dla klasy średniej „smaku” oraz kapitału kulturowego. Zwolennicy modelu „wyróżnienia się” argumentują, że ponieważ wielu millenialsów już zdobyło lub w przyszłości zdobędzie tytuł licencjata, automatycznie nabędą oni kwalifikacji przyrodzonych klasie średniej, szczególnie cech kulturowych utożsamianych z osobami na stanowiskach zarządzających lub z wąskimi specjalistami w pewnych dziedzinach.

Związek pomiędzy klasą społeczną a wykształceniem został już tak dogłębnie zaakceptowany, że w obecnych czasach osiągnięcia na niwie edukacyjnej służą, zarówno w literaturze socjologicznej, jak i popularnej, za „zastępstwo” klasy. Przez większą część czasów powojennych ta nieformalna analiza zdawała egzamin. Właściwie prawdą było to, że jeśli ktoś posiadał stopień licencjata, to zarabiał więcej i prawdopodobnie pracował na stanowisku zarządzającego lub specjalisty, nie wykonywał za to pracy fizycznej lub zajęć niewymagających kwalifikacji.

Z tej perspektywy spór wydaje się nieskomplikowany: millenialsi są w przeważającej mierze uznawani za klasę średnią, ponieważ sądzi się o nich, że ukończyli szkołę wyższą. Jak zatem mogą dzielić jakikolwiek interes z klasą robotniczą, nie mówiąc już o określaniu samych siebie tym mianem?

Paradoks polega na tym, że w obecnych czasach millenialsi są jednocześnie lepiej wykształceni od swoich starszych odpowiedników i zajmują gorszą pozycję na rynku pracy. Do końca bieżącej dekady 50 proc. przedstawicieli tego pokolenia będzie się legitymowało wyższym wykształceniem – w porównaniu z 35 proc. przedstawicieli Generacji X i 29 proc. przedstawicieli pokolenia wyżu demograficznego. Tyle że ogromna większość millenialsów pracuje w sektorze usług, a mediana dochodu tej świetnie wykształconej grupy jest prawie identyczna z medianą dochodu pokolenia ich dziadków, kiedy byli oni w tym samym wieku – choć poziom ich wykształcenia był ogólnie niższy. Millenialsi to mięso armatnie dla przemysłów charakteryzujących się pensjami pozostającymi na tym samym poziomie lub zmniejszającymi się (wyjątkiem jest tu opieka zdrowotna). Co ironiczne, sektor płacący przedstawicielom tego pokolenia najwyższą medianę jest jednocześnie sektorem, w którym najmniej z nich jest zatrudnionych – to tradycyjny bastion klasy robotniczej, czyli produkcja przemysłowa.

Jest także bardziej prawdopodobne, że bezrobotnym stanie się przedstawiciel właśnie tego pokolenia, a nie jego starszy kolega. Nawet bardzo zachowawcze statystyki rządowe wskazują, że ponad 12 proc. millenialsów pozostaje obecnie bez pracy, podczas gdy oficjalna wysokość bezrobocia w kraju utrzymuje się na poziomie 5 proc.

To wszystko stawia przed nami następujące zagadnienie: podczas gdy poziom wykształcenia w społeczeństwie systematycznie wzrasta od lat 60. XX w., w takim samym tempie wzrastają prekaryzacja pracy i proletaryzacja posad urzędniczych i biurowych. Jeśli wykształcenie faktycznie miałoby jakiś tajemniczy wpływ na identyfikację klasową, powinniśmy obserwować, jak wraz ze wzrostem jego poziomu rośnie grupa ludzi identyfikujących się jako klasa średnia. Skoro jednak nawet dobrze wykształceni millenialsi (czyli ci ze stopniem przynajmniej licencjata) określają się jako klasa robotnicza lub klasy niższe w stopniu znaczniejszym, niż robili to ich odpowiednicy w minionych dekadach, może to znaczyć, że długotrwały związek pomiędzy klasą a wykształceniem jest mniej uderzający i mniej niezmienny, niż się oczekuje. I to właśnie obecnie obserwujemy.

Jeśli porównamy dobrze wykształconych millenialsów z ich rówieśnikami z kilku poprzednich dekad, zauważymy stały wzrost poziomu identyfikacji „robotniczej”. W 2014 r. połowa wszystkich millenialsów ze stopniem licencjata określała się mianem klasy robotniczej lub klasy niższej – w 1974 r. było to tylko 26 proc. pokolenia w tym samym przedziale wiekowym.

Oczywiście identyfikacja klasowa jest subiektywna i niekoniecznie stanowi realne odbicie faktycznej lub obiektywnej pozycji na drabinie klasowej, ale nawet z tak subiektywnej miary można wynieść interesującą lekcję.

Po pierwsze, taka sytuacja sugeruje, że pozycja ekonomiczna millenialsów ma niewątpliwy, autentyczny wpływ na ich identyfikację klasową. Innymi słowy, identyfikacja ta nie jest produktem jakiejś wydumanej psychologicznej transformacji, która zachodziłaby na tle zmian kwalifikacji czy gustów. I to właśnie moment, w którym wiele popularnych narracji zaczyna źle interpretować tę zależność. Tak, millenialsi są dobrze wykształceni i wielu z nich może prezentować cechy kulturowe tożsame z tymi, jakie według naszych wyobrażeń przejawia amerykańska klasa średnia, ale są oni jednocześnie w beznadziejnym położeniu ekonomicznym – i to nie z własnej winy. Grali w obowiązującą grę, zostali w szkołach i zdobyli dyplomy – ale system nie wynagrodził ich za to godnymi posadami. I to właśnie ta materialna rzeczywistość wydaje się kreować ich identyfikację klasową. Bez względu na to, czy oni sami (i społeczeństwo w całej swej masie) zakładają, że bycie członkiem klasy robotniczej wiąże się z wykonywaniem blue-collar jobs [praca fizyczna – przyp. tłum] czy pink-collar jobs [najemna praca opiekuńcza, świadczona głównie przez kobiety, np. przedszkolanki, stewardessy, hostessy, kosmetyczki – przyp. tłum.], albo jeszcze innych rodzajów pracy, termin ten oznacza, że zajmuje się na drabinie społecznej pozycję poniżej klasy średniej.

Wybór tego terminu świadczy o tym, że wielu millenialsów dostrzega swoje stojące w miejscu lub wręcz malejące płace – wśród wielu innych oznak prekaryzacji – i uważa je za ostatecznie przesądzające o własnej pozycji klasowej. Zatem stosowane dotąd przez Amerykanów wąskie rozumienie pojęcia „klasa robotnicza” ulega zmianie.

Warto również zauważyć, że Sanders nie „przywrócił klasy”, nakładając staromodne kategorie klasowe (przynależności, do których nikt w Stanach Zjednoczonych się nie poczuwa) na staromodną politykę. Pojęcie klasy zostało przywrócone przez spadek płac, wzrost zatrudnienia prekaryjnego, proletaryzację zawodów urzędniczych, coraz wyższe bezrobocie, uporczywe zatrudnianie zbyt małej liczby osób tam, gdzie potrzebna jest większa załoga, a także – dramatyczne nierówności dochodów i posiadanego bogactwa.

To te czynniki stworzyły warunki, w których relatywnie dobrze wykształceni (a także uprzednio identyfikujący się jako klasa średnia) millenialsi obecnie w przeważającej masie postrzegają siebie jako tożsamych z dolną warstwą klasowego spektrum. Sanders był w stanie stworzyć politykę, która do nich przemawia – politykę klasową – i to skuteczniej, niż zrobił to ktokolwiek inny z kandydatów na prezydenta kraju.

Po drugie, te odkrycia sprawiają, że teoretyczne połączenie między wykształceniem a klasą staje się problematyczne. W teorii relacja ta może zaistnieć jedynie na bazie założenia, że wykształcenie zapewnia nam dostęp do ograniczonej liczby zawodów wymagających wysokich kwalifikacji i wysokiego statusu, a poza tym – że jest ono dostępne z grubsza tylko zbiorowości osób odpowiadającej liczebności grupy potrzebnej, by obsadzić takie wakaty. Jednak wcale tak nie jest. Trwająca od lat 60. ekspansja edukacji wyższej nie pokrywa się z przyrostem liczby dobrze płatnych miejsc pracy, które wymagałyby wysokich kwalifikacji.

W teorii nie istnieje dobry powód, by zakładać, że w kapitalizmie wykształcenie jest nieodłącznie związane z klasą społeczną i ruchliwością społeczną [social mobility – przemieszczanie się jednostek lub grup w strukturze społecznej – przyp. tłum]. To, że zdobycie wykształcenia przecierało w przeszłości szlak w górę, nie oznacza, że tak będzie zawsze. Millenialsi jako masa zaczynają zatem dostrzegać własną niezdolność do osiągnięcia materialnego komfortu charakterystycznego dla amerykańskiej klasy średniej (i stylu życia, jaki prowadzili ich dziadkowie i rodzice), a fakt, że wielu z nich legitymuje się dyplomem licencjata (lub wyższym), nie ma na tę sytuację wpływu.

Oczywiście warto też pamiętać, że ponad połowa przedstawicieli tego pokolenia nie dysponuje takim dyplomem. Stereotyp na ich temat mówi, że są nadmiernie wyedukowanymi mieszkańcami dużych miast – a istnienie takich skojarzeń pomaga zamazywać rzeczywistość, w której większa część tej grupy wiekowej posiada jedynie świadectwo ukończenia szkoły średniej. Szanse tej części na pozyskanie dobrze płatnej pracy maleją z każdą chwilą. Wykształcenie nie jest już biletem ułatwiającym ucieczkę z klasy robotniczej, którym dawniej było, a absolwenci szkół średnich coraz gorzej wypadają w konkurencji o lepiej płatne posady, ponieważ walczą o nie ze swoimi rówieśnikami legitymującymi się dyplomami ukończenia uniwersytetu. To współzawodnictwo sprawia, że wynagrodzenia obu tych grup ulegają obniżeniu.

Jednak nawet millenialsi z wyższym wykształceniem stają twarzą w twarz z problemami, jakich dawniej doświadczała tylko klasa robotnicza: bezrobociem, zatrudnieniem na część etatu, choć potrzebuje się całego (underemployment), wysokim zadłużeniem, nieprzewidywalnymi godzinami pracy i stagnacją wynagrodzeń. Wielu wykształconych millenialsów to wszystko zna – a znajomość takiego życia doprowadziła ich do gromadnego określania się mianem klasy robotniczej pomimo stopni naukowych i tak zwanego kapitału kulturowego. Ten prosty fakt wyjaśnia dezorientację związaną z fenomenem Sandersa. To, że popierali go zarówno górnicy z Zachodniej Wirginii, jak i absolwenci college’u z Nowego Jorku, jest w tym świetle całkowicie zrozumiały.

Polityka klasowa powraca, i to z fanfarami. Nie dlatego, że tak powiedział pewien senator-socjalista, ale dlatego, że bieżąca polityka gospodarcza i warunki polityczne sprawiają, iż klasa staje się dla amerykańskiego elektoratu kwestią kluczową.

Kiedy Nowa Lewica była u szczytu rozkwitu, wielu myślało, że świeżo zradykalizowana młodzież i ruchy studenckie są w stanie zastąpić klasę robotniczą w jej tradycyjnej roli zapalnika rewolucyjnej zmiany społecznej. Dziś obie te grupy stanowią właściwie jedność.

Sanders elektryzuje tę nową zbiorowość młodych wyborców z klasy robotniczej, której świadomość klasowa jest jeszcze świeża, i steruje nią w kierunku polityki emancypacyjnej. Na tym impecie powinni budować socjaliści, pracując nad tą grupą i rozwijając ją, by stała się bazą społeczną oddaną radykalnej polityce.

tłum. Magdalena Okraska

Tekst pierwotnie ukazał się w internetowym wydaniu magazynu „Jacobin” z lipca 2016 r.

komentarzy