– Kieruje Pani Kamiliańską Misją Pomocy Społecznej w Ursusie. Niedawno na portalu ngo.pl opublikowała Pani mocny tekst o tym, że to polskie instytucje i prawo, czy szerzej – my jako społeczeństwo, jesteśmy odpowiedzialni za zły los osób bezdomnych. Skąd taki artykuł i takie wnioski?
– Adriana Porowska: Jestem przewodniczącą Komisji Dialogu Społecznego i współprzewodniczącą Komisji Ekspertów ds. Przeciwdziałania Bezdomności przy Rzeczniku Praw Obywatelskich. Inicjatorem jej powstania jest dr Adam Bodnar, obecny RPO. Nierzadko rozmawiam z senatorami, posłami, osobami kreującymi politykę społeczną w naszym kraju, ale również z wieloma ludźmi na poziomie lokalnym, z bardzo wielu instytucji i środowisk, które pracują z bezdomnymi. Mam wrażenie, że utarł się w naszym społeczeństwie – jak pan zauważył, nie jest to sprawa jedynie polityków – bardzo negatywny sposób myślenia o bezdomności. Co więcej, uważam, że taki rodzaj myślenia odpowiada części osób/instytucji zajmujących się sprawami bezdomnych.
– Dlaczego?
– Sytuacja, gdy ustawiamy się w roli Matki Teresy z Kalkuty, wspaniałomyślnie pomagającej „wyrzutkom społecznym”, wspiera myślenie, wedle którego nieefektywność pomocy wynika wyłącznie z winy osób bezdomnych.
Przyjrzyjmy się bliżej pakietowi stereotypowych opinii o bezdomnych. Dlaczego osoba bezdomna nie pracuje? Bo jest leniwa. Dlaczego osoba bezdomna właściwie nie ma mieszkania? Bo z własnej winy nie płaciła za nie i ją stamtąd wyrzucili. Rzecz w tym, że to, co jest stereotypem, na ogół nie jest prawdą.
Proszę spojrzeć: ktoś zarabia 1500 złotych i latami czeka na mieszkanie komunalne. Gdy zarobi nawet sto złotych więcej – bo 1500 to górna bariera dochodów – to natychmiast jest skreślany z listy oczekujących. Mało tego, nie trzeba stu złotych – jeden z naszych podopiecznych w jednym miesiącu zarobił więcej o dziesięć złotych i skreślono go z listy. Musiał czekać od początku. Przecież to chore i nieludzkie! Najważniejsze jest kryterium finansowe. Czasem się zastanawiam, po co we wnioskach komunalnych wpisuje się jakąkolwiek biografię mieszkaniową tego człowieka, skoro w ogóle nie jest to brane pod uwagę. Ważne jest tylko, by odpowiednio mało zarabiał.
Jeśli usamodzielniam kogoś w Warszawie i jest on bardzo dobrym pracownikiem – bo przecież nie chodzi tylko o pieniądze, które ten człowiek zarobi – to zdarzają się przedziwne sytuacje. Miałam podopiecznego, którego pracodawca postanowił wysłać na szkolenia, ponieważ naprawdę dobrze wywiązywał się z obowiązków i szef chciał przenieść go na lepsze, lżejsze stanowisko. Bezdomnemu doliczono ten kurs do wynagrodzenia. No i koniec – wykreślono go z listy oczekujących na mieszkanie. Załamał się, bo czekał tyle lat, i trzeba mu było wtedy mocno pomagać. Ale dodam, że z mojej perspektywy to jest też blokowanie miejsc w schronisku.
– Pracujący bezdomni – wariacja na temat pracujących ubogich.
– Pomagamy m.in. ludziom, którzy już od dawna pracują i nie ma sensu trzymać ich w schronisku po dziesięć czy dwadzieścia lat. Mamy też mieszkania treningowe. To kolejna sprawa, która pokazuje powszechny sposób myślenia i działania. My te mieszkania musieliśmy wynająć na prywatnym rynku, ponieważ w Warszawie nie ma możliwości, żeby organizacja pozarządowa mogła korzystać z lokali komunalnych miasta. Od czterech lat słyszę, że to się zmienia, podobno decyzje zapadną wkrótce.
W każdym razie – wynajmujemy mieszkania na prywatnym rynku, koszty utrzymania ponoszą nasi podopieczni. Mieszkanie kosztuje miesięcznie 1500 zł, lokatorów jest np. trzech, płacą po 500 złotych plus rachunki. A przypomnę, że oni nie mogą zarobić więcej niż 1500 złotych, zostaje im na życie 900 zł miesięcznie, zatem czekają i biedują, a my w tym czasie dajemy zarobić prywatnym właścicielom lokali.
– Pomoc socjalna, która polega na konserwowaniu biedy – majstersztyk.
– Mogę przedstawić mężczyzn, którzy przychodzą do mnie i mówią, że szef chciałby ich awansować i dać podwyżkę. A ja muszę im odpowiedzieć: nie może się Pan na to zgodzić. Przecież wiem, że te np. 200 złotych ekstra, które oni ewentualnie zarobią, nie sprawi przecież, że pójdą do banku i dostaną kredyt. Gdyby tak było, to od razu powiedziałabym do nich: bardzo proszę! Proszę płacić kredyt lub wynajmować mieszkanie na wolnym rynku. Ale przecież zdajemy sobie sprawę, że to tak nie działa, że te 200 złotych więcej to zdecydowanie za mało, aby uzyskać zdolność kredytową. Ile musi dziś zarabiać osoba samotna po 50. roku życia, żeby dostać od banku kredyt na mieszkanie? Rozziew między możliwością wzięcia przez tych ludzi kredytu a otrzymaniem mieszkania to około pięciu tysięcy złotych.
Powiem więcej: „trzymanie” takich osób w schronisku jest nieopłacalne. Więcej: jeśli za długo przebywają w schronisku, oduczamy ich pewnych rzeczy, naprawdę samodzielnego życia. Dla nich tanie mieszkania komunalne byłyby wybawieniem. Przecież pracują, płacą podatki, sami się utrzymują. Po śmierci i tak zwalnialiby taki zasób.
W Berlinie około 70 proc. mieszkań jest na wynajem. Widocznie Niemcy nie czują aż tak silnej potrzeby posiadania mieszkań własnościowych. Szczerze mówiąc, też by mi to bardziej odpowiadało. Przecież czasem ludzie pracują najpierw w jednym, później w drugim końcu Warszawy. Rozrasta im się rodzina, zatem potrzebują większego lokum, albo tracą źródło utrzymania i wtedy potrzebują czegoś mniejszego i tańszego. Gdyby wynajem był w Polsce bardziej cywilizowany, wielu ludzi tylko by na tym zyskało. Dlatego, gdy pisałam wspomniany tekst dla ngo.pl, wcale nie myślałam jedynie o osobach bezdomnych.
– Z Pani tekstu wynikało również, że opinia publiczna właściwie nie ma świadomości, że zagrożenie bezdomnością nie jest w Polsce czymś niezwykłym.
– Nie ma u nas dyskusji o tym, że codziennie wiele osób ociera się o bezdomność. Zresztą ludzie, którzy do mnie przychodzą, często nie myślą o sobie jako o bezdomnych lub się do tego nie przyznają. W taki sposób widzą i opisują tylko innych. Niektórzy mieszkają w schronisku już drugi rok i wciąż nie postrzegają siebie jako osobę bezdomną. To powoduje też, że nie chcą się identyfikować z resztą grupy, często długo nie znają nawzajem swoich imion. Dodam, że wśród osób bezdomnych, które korzystają ze schronisk, 80 proc. to mężczyźni. Dokładnie odwrotna proporcja jest w ośrodkach pomocy społecznej: 80 proc. korzystających z nich to kobiety.
– Kobiety lepiej gospodarują swoją biedą, nie wstydzą się prosić o pomoc i w efekcie nie kończą jako bezdomne?
– Tak właśnie jest. Kobiety muszą się troszczyć o dzieci, mają na głowie dom, są odpowiedzialne nie tylko za siebie. Znacznie szybciej szukają pomocy, w związku z tym szybciej ją otrzymują i nie spadają tak nisko. I przeciwnie: mam w naszym ośrodku mężczyzn, którzy bardzo długo żyli na dworcach, ponieważ bali się przyjść tutaj. Co ciekawe, mieli również taki bardzo medialny obraz schronisk dla bezdomnych jako miejsc brudnych czy niebezpiecznych. I rzeczywiście niekiedy spotykam się z tym.
Poza tym organizacje pozarządowe, które pracują z osobami bezdomnymi, nie tak rzadko wpadają w pułapkę mówienia o sobie bardzo dobrze i nie przeszkadza im w tym zbieranie przez lata „na tę samą dziurę w dachu”. Z tego powstaje specyficzna filozofia „opiekowania się bezdomnymi”. Jestem pewna, że nie ma sensu pogłębiać przez taki paternalizm rzeczywistych problemów bezdomnych.
– Dawno temu jako nowicjusz w zakonie jezuitów pomagałem przez kilka miesięcy w przytulisku dla bezdomnych w Przegalinie koło Gdańska. To była druga połowa lat 90. Zdumiało mnie wówczas, że część tych mężczyzn miało normalną pracę, choćby jako ochroniarze na terenach okołostoczniowych. To nie byli ludzie absolutnie nieporadni, przynajmniej w codziennym funkcjonowaniu nie byli bardziej nieporadni niż wielu „zwykłych facetów”. I do dziś czasem się zastanawiam, jak wielu negatywnych czynników trzeba w tak zależnym od pieniędzy świecie jak nasz, by stać się bezdomnym.
– Tych czynników jest mnóstwo. Od poranienia psychicznego, przez zadłużenie, po egzekucje komornicze. Niestety, jest też tak, że w systemie „przechowywania bezdomnych” nikt nie pyta tych ludzi, kim chcieliby być, o czym marzą, albo co chcieliby osiągnąć w ciągu nadchodzącego roku.
Gdy czasem przychodzą do nas dziennikarze, to standardowy scenariusz polega na znalezieniu „ładnej sensacji”. Wiem, jak to działa. Czasem ktoś z mężczyzn godzi się na rozmowę z dziennikarzem i później słyszę zdziwione komentarze, że to przecież tacy sympatyczni, komunikatywni ludzie. Oczywiście, bywa różnie, ale to pokazuje, jak rzeczywistość zderza się ze stereotypem bezdomnego. Inna rzecz, że staramy się też, aby nasz ośrodek nie kojarzył się z miejscem, które stygmatyzuje. Dlatego oficjalnie nazywamy się pensjonatem. To pomaga ludziom nawet, gdy idą do pracy: mówią, że nocują w pensjonacie, nie muszą kłamać. To również jest ważne, obok odbudowywanego poczucia stabilności życiowej.
Niedawno przyjęłam pewnego pana z ulicy. W środę lub czwartek Straż Miejska przywiozła go w takiej specjalnej klatce, z odpadającą skórą z nóg. Jedna noga już jest niemal w porządku, druga jeszcze się leczy. W każdym razie: on już inaczej się zachowuje po tym tygodniu, zaczyna czegoś chcieć, nie jest taki skulony i przepraszający.
– Ale z potulnymi chyba łatwiej?
– Gdy przyjmuję nowych pracowników, to czasem skarżą się: „wiesz, ten człowiek jest bezczelny, ja do niego mówię, a on do mnie z jakimiś tekstami!”. Często odpowiadam: no i świetnie. Jak ktoś skrobie w drzwi, to cholernie ciężko jest mu pomóc, a jeśli ktoś puka do drzwi i mówi jasno, czego chce, to już można spożytkować tę energię. Gdy ktoś leży w łóżku wciąż z kołdrą na głowie, to mogę go tylko skierować do szpitala psychiatrycznego w Tworkach, żeby dali mu antydepresanty. Gdy ktoś już się upomina o swoje – bardzo proszę. Ale w takim systemie jak nasz mówi się o ludziach, którzy są w kiepskiej sytuacji, lecz upominają się o coś, że to trudny, roszczeniowy klient.
Gdy o tym rozmawiam, często mówię tak: ludzie, pomyślcie o sobie na ich miejscu. Gdyby wszyscy rzucali wam kłody pod nogi, gdybyście mieli swoją wizję świata, swoje pomysły, a inni wciąż i wciąż pokazywaliby wam, że jesteście nikim – to jak byście się czuli?
Jeszcze jedna rzecz: w sprawach wielu grup społecznych, tak czy inaczej definiowanych, toczą się kampanie społeczne, walczy się o tych ludzi. Ale gdy człowiek chory na raka, emeryt czy osoba z depresją wpada w bezdomność, to nie ma zmiłuj.
– Bo bezdomny jest brudny, śmierdzi i jest leniwy?
– Tak. Wtedy wszystkie ich problemy, które najpewniej przyczyniły się do bezdomności, znikają z pola widzenia. Przez lata, gdy zwracałam uwagę, że to krzywdzące, mówiono mi: za krótko pracujesz, nie masz doświadczenia, nie wiesz, o czym mówisz. Nie mogłam się doczekać, aż będę miała przynajmniej pięcioletni staż. Dziś mówię, że pracuję z bezdomnymi ponad dziesięć lat i jestem przekonana, że ci ludzie bywają bezdomni przez tych, którzy im pomagają. Bardzo wygodnie jest prowadzić placówkę z wiecznie tymi samymi ludźmi…
Oczywiście, wśród osób bezdomnych też są ludzie niezaradni, upośledzeni, którzy wymagają wręcz opieki pielęgnacyjnej. Tak, są takie osoby. Ale uważam, że wśród tych 36 tys. bezdomnych, którzy są „oficjalnie ewidencjonowani”, niewielu znajdziemy ludzi skrajnie nieporadnych.
To naprawdę są poważne problemy systemowe. Szczerze mówiąc, ja też nie czuję się zupełnie bezpieczna.
– W jakim sensie?
– Mam kredyt we frankach szwajcarskich. To nie było tak, że zamarzyłam o kredycie w tej walucie, której nawet na oczy nie widziałam. Poszłam do banku i tam okazało się, że z moimi zarobkami tylko taki kredyt mogę wziąć. Mieliśmy już z mężem roczne dziecko, wszyscy brali kredyty, więc wydawało się, że jest to super bezpieczne. Póki co skończyło się bardzo wysokimi ratami kredytu. Ale wiemy, że wystarczy stracić płynność finansową, zachorować, wystarczy nieszczęśliwe zdarzenie osobiste czy rodzinne – i już zaczynają się schody. Wiem, co mówię: najpierw zmarł mi ojciec, a cztery miesiące później moja matka zachorowała na raka. Do kwietnia mieliśmy płynność finansową, wszystko szło dobrym torem, a później świat się raptownie zmienił. W Polsce w tego typu sytuacjach ludzie zostają na ogół sami ze sobą. Próbują na przykład łączyć na różne sposoby obciążającą opiekę nad chorym współmałżonkiem z pracą zarobkową. Zastanawiają się wtedy, na co właściwie wydawać pieniądze – na raty kredytu, na leki, na rehabilitację, „amortyzowanie” wszelkich możliwych kosztów choroby? A jeśli jeszcze jest dziecko?
Znam najtragiczniejsze sytuacje, przecież ludzie przychodzą do nas również po porady. Zdaję sobie sprawę, że życia ludzkiego nie da się zapisać w żadnych rubryczkach, zmieścić wszelkich wydarzeń losowych w przepisach prawnych.
W dodatku sądzimy często, że bezdomność dotyka tylko ludzi źle wykształconych, wykonujących słabo opłacane prace fizyczne. Ale miałam u siebie również dwóch dziennikarzy. Jeden z nich właśnie się usamodzielnia, dostał mieszkanie. To przecież też zawód wykonywany obecnie najczęściej na umowę zlecenie. W sytuacji choroby zostali bez środków do życia, bo nie byli w stanie wykonywać swoich obowiązków. Nie zarabiali kokosów – w tej branży nie każdy ma dochody jak Kuba Wojewódzki. W związku z tym szybko skończyły im się pieniądze, które mogliby przeznaczyć na kolejny czynsz.
– Ktoś jednak powie, że np. kredyt mieszkaniowy bierzemy na własne ryzyko, a nikt nam nie gwarantuje długiego i pomyślnego życia.
– Tym bardziej nie może sensownie działać system mieszkaniowy, który polega na wpędzaniu ludzi w gigantyczne długi. A kredyt mieszkaniowy tym właśnie jest. Ludzie mają w ten sposób spętane ręce. Są wiecznie na dorobku – choć podobno „na swoim”. Trudno od nich w takiej sytuacji oczekiwać większej odwagi cywilnej czy aktywności społecznej.
Dodam jeszcze jedno. Koszt mieszkań, które powstają w Warszawie, to w większości nie jest koszt tych, którzy je budują. Duża część to czysty zysk. Gdyby samorząd budował mieszkania na wynajem lub na wynajem z prawem wykupu, to wiedziałabym, że wydane pieniądze poszły na przedszkole, do którego za moment będzie chodził mój syn. Ale to się nie zdarzy. Spójrzmy na Warszawę-Ursus. Wszystkie tereny sprzedano w prywatne ręce. Za chwilę powstanie tutaj wielotysięczne miasteczko, z którego okoliczna wspólnota nie będzie miała właściwie nic.
– Wczoraj oglądałem przejmujący węgierski film dokumentalny poświęcony m.in. ubogiej eksmitowanej rodzinie. Samotna matka kilkorga dzieci mówiła w nim: „Jeśli mam do wyboru nakarmić dzieci i zapłacić rachunki, nakarmię głodne dzieci”. Z jednej strony widzimy dramat biedy. Z drugiej – w Polsce nie mówi się na ogół o ubóstwie i bezdomności inaczej niż przez pryzmat stereotypów dotyczących patologii. Ludzie, którzy spadają niżej na drabinie społecznej, z reguły są pokazywani jako jedyni winni swojego losu. No i z trzeciej – bezdomność to przecież dramat nadszarpniętych albo zniszczonych więzi międzyludzkich.
– Historie osób, które znam właśnie stąd, z naszego pensjonatu w Ursusie, to również opowieści ludzi, którzy mieli ojców, braci, matki, siostry, dzieci, współmałżonków. Bardzo często bezdomni sami izolują się od rodziny – ze wstydu. Zerwanie więzi pomaga udawać, że nic strasznego w ich życiu się nie wydarzyło. Jest u nas mężczyzna, który przed dwoma synami udaje, że pracuje w Warszawie i świetnie mu się wiedzie. Znam mężczyznę, który jest bezdomny, mieszka w ośrodku, ale wysyła pieniądze swojej siostrze, która żyje na wsi z mężem alkoholikiem.
Kiedyś naiwnie myślałam, że wystarczy porozmawiać z rodziną, wyjaśnić różnorakie kwestie związane z bezdomnością, żeby ludzie zrozumieli, co się dzieje z człowiekiem. Niestety, tak nie jest. Ludzie nie rozumieją bezdomności jako głębokiego osobistego przeżycia. Podobnie jak z alkoholizmem – wiele osób wciąż nie rozumie, że głębokie uzależnienie to nie jest kwestia wyboru, ale potężnych psychosomatycznych zmian w człowieku.
– Ale sama Pani wskazuje, że bezdomność to właściwie sytuacja mieszkaniowa. Ktoś może stwierdzić, że to zawężający punkt widzenia.
– Tak, bezdomność to sytuacja mieszkaniowa. W odróżnieniu od wielu osób nie koncentruję się na cechach charakterologicznych bezdomnych. To brak mieszkania równa się bezdomności, a przyczyny mogą być najróżniejsze. Miałam nawet taką sytuację, że żona przywiozła do mnie męża – mieszkali kątem u jej rodziców, kłócili się. Ze łzami w oczach przywoziła go do nas. Albo małżeństwo mieszkało całe życie z jej matką. A tej przestało się to podobać i mężczyzna wylądował u nas.
– Ale czy tak ukazując sprawy, nie zwalniamy ludzi od odpowiedzialności za własny los?
– Ale co kształtuje ten los na takim jak nasz rynku mieszkaniowym, przy braku tanich lokali na wynajem? Oczywiście, wśród bezdomnych są też ludzie, którym zawsze trzeba będzie pomagać, nawet jeśli w końcu dostaną mieszkanie komunalne. Trzeba będzie pilnować, czy płacą rachunki, czy w mieszkaniu panuje porządek. Ale wie pan – mój brat też czasem zapomina wyprasować koszuli. Znam mężczyzn, życiowo i biznesowo zaradnych, którzy nie wiedzą, jak włączyć pralkę. Niebezpiecznie byłoby ich zostawić na dłużej zupełnie samych. Wielu ludzi, którzy mają domy, nie ogarnia wszystkich mniejszych i większych obowiązków życiowych.
– Jak rozumiem, w przypadku trwałej bezdomności ludzie dodatkowo tracą umiejętność organizowania sobie przestrzeni domowej, dbania o nią?
– Nie generalizowałabym, ale tak się zdarza, a wówczas jest to poważny problem. Zresztą taka niesamodzielność wynika niekiedy również z kształtu i praktyk polskich instytucji pomocowych. Miałam podopiecznego, który całe życie spędził w domach dziecka, później mieszkał w hotelu robotniczym, a jeszcze później wylądował w schronisku dla bezdomnych. On naprawdę nie wiedział, co to na przykład znaczy płacić rachunki. Do tego niemal nie umie czytać i pisać. W każdym razie niedawno przyznano mu lokal. Jak pan myśli, co się zaczęło dziać?
– Już jest u was na nowo?
– Nie. Ale od razu pojawiły się u niego lęki, myśli samobójcze. On nagle został sam. I to nie w pokoju, ale w mieszkaniu. A całe życie ktoś był obok niego. Wciąż potrzebuje wsparcia.
– Bezdomni nie są przecież wycięci z jednej matrycy, podobnie jak i my wszyscy. Są wśród nich ludzie towarzyscy, są totalne mruki.
– Są u nas panowie, którzy dobrze się czują pośród innych. I przeciwnie: są też ludzie, którzy nie są w stanie przebywać w schronisku, ponieważ nie potrafią mieszkać z drugim obcym mężczyzną. Nam się wydaje, że gdy ktoś wchodzi do schroniska i dostaje wszystko za darmo, to właściwie jakby był na wczasach. Ale niech ktoś spróbuje, gdy ma 50 lat oraz swoje nawyki i przyzwyczajenia, mieszkać z dwoma, trzema obcymi ludźmi w jednym pokoju. Prosta sprawa. Jeden mówi: idę spać, bo rano wstaję do pracy. Drugi: wróciłem, mam jutro wolne, chcę pooglądać telewizję. Trzeci chce zapalić lampkę, żeby poczytać. To nie są uczniowie w internacie ani studenci w akademiku, gdzie przecież też bywa różnie.
Oczywiście, wiele osób przyczyniło się do tego, że są bezdomnymi i codziennie przyczynia się nadal do swojej bezdomności. I za nikogo z nich życia nie przeżyję. Ale można tak zmienić przepisy, tak ułatwić ludziom funkcjonowanie, żeby prawo nie blokowało większości z nich wyjścia z trudnej sytuacji. Ale u nas wciąż zwycięża myślenie: ja znam bezdomnych, bo jeden taki dostał za robotę pięć dyszek, poszedł do sklepu i wypił, no i jest mu świetnie. Ludzie! W czym mu jest świetnie? No w czym? W niczym nie jest mu świetnie…
Przez dom Misji Kamiliańskiej w ciągu dziesięciu lat, kiedy tutaj pracuję, przewinęło się kilka tysięcy osób. Nie znam ludzi, którzy wybraliby bezdomność jako coś naprawdę chcianego. Znam za to mnóstwo takich, którzy nie są w stanie z niej wyjść, ponieważ brak mieszkania wyzwala tysiące innych złych zależności. Był u nas kiedyś bezdomny człowiek, który pracował tu w kuchni. Wreszcie znalazł jako kucharz dobrą pracę na zewnątrz. Powiedziałam: świetnie, proszę pana, teraz składamy wniosek o lokal komunalny. Ale on nie był z Warszawy, lecz z innej miejscowości. Zwlekał i zwlekał z dostarczeniem odpowiednich dokumentów. Poprosiłam go do biura, przycisnęłam o to. Pyta: „Możemy porozmawiać w cztery oczy?”. A gdy wszyscy wyszli, mówi: „Ufam pani, ale nie wiem, jak to powiedzieć. Miałem wyrok dwadzieścia pięć lat. Dwadzieścia przesiedziałem. Zostałem zwolniony za dobre sprawowanie. Byłem młody i głupi, gdy to się stało, ja tam już nie wrócę”. No i okazało się, że ostatni adres meldunku to ten więzienny, a ja go chciałam usamodzielniać w Warszawie. Pomijając ekstremalny kontekst: on po prostu nie był stąd. To jest często problem dla instytucji.
Zdarza się też tak, że ktoś przez lata tkwił w aktywnym uzależnieniu. Psychoterapeuci mówią mu: pod żadnym pozorem nie wracaj w tamte strony, do takiego „gniazda”, bo wejdziesz znów w tamtejsze niedobre relacje i stare nawyki. Ale w jaki sposób zrobić inaczej, jeśli wszystkie przepisy mówią, że całe życie jesteś związany z tym miejscem, bo tam masz ostatni meldunek? Już nie mówiąc o tym, że nawet jeśli ten człowiek dostanie lokum komunalne w swoich stronach, gdzieś na prowincji, skąd ludzie wyjeżdżają, bo tam nie ma pracy, to jak je utrzyma?
– Nikomu nie zależy na tym, żeby dostosować realia prawne do zmieniających się czasów?
– Instytucje w Polsce myślą z opóźnieniem, a w dodatku te, które zajmują się polityką społeczną, po prostu są biedne. Zacznijmy od tego, że zasiłek z opieki społecznej, z którego często korzystają bezdomni, wynosi 630 zł. Jeżeli ktoś nie ma przepracowanej odpowiedniej liczby lat, nie dostanie ani renty, ani emerytury. Dla bezdomnych są właśnie takie pieniądze. Dwa pytania: wie pan, jak przeżyć za taką kwotę? Widzi pan już, jak się spycha ludzi w bezdomność? A gdy słyszę o tym, jakie renty i emerytury będą nas czekały, to myślę, na jak znaczny wzrost bezdomności musi się to przełożyć.
Od 2006 roku uczestniczyłam (z ludźmi decyzyjnymi bodaj na wszystkich możliwych szczeblach) w pracach nad zmianami ustawy zdrowotnej. Zabiegałam o to, żeby osoby nieubezpieczone, bezdomne, bez dowodu osobistego mogły uzyskać dostęp do podstawowych usług medycznych. To byłoby zresztą o wiele bardziej racjonalne ekonomiczne. Przecież dziś jest tak, że nie pójdziemy bez ubezpieczenia do lekarza, gdy choroba jest we wczesnym stadium. Ale gdy się nam pogorszy, jeżeli przeziębienie przerodzi się w zapalenie płuc i przewrócimy się na ulicy, to przyjedzie karetka, zrobią specjalistyczne badania, poleżymy w szpitalu. A system zapłaci za to więcej niż za wczesną diagnozę i szybkie leczenie…
– Widziałem to na własne oczy: ze szpitala parę dni później zawiozą bezdomnego pod schronisko. Czasem nawet za blisko nie staną, bo komuś w karetce głupio.
– Dokładnie tak to wygląda. Ale gdy próbuję to od lat tłumaczyć, to odpowiedzią jest: nie, nie, nie. Słyszę wówczas, że są specjalne „ubezpieczenia prezydenckie” (zależne od wójta, burmistrza, prezydenta miasta), które mogą otrzymać osoby bezdomne. Ale zanim bezdomny je dostanie, to rozwinie mu się grypa i powikłania związane z nią. A przecież chodzi o to, żeby mógł iść do lekarza jak każdy inny człowiek.
– Kilka lat temu głośna była sprawa „doktor Janosikowej” z Krakowa, czyli doktor Ilony Rosiek-Koniecznej, która była ciągana po sądach za wypisywanie nielegalnych recept na leki dla bezdomnych. Pamiętam że część opinii publicznej, w tym opiniotwórczy reprezentanci dużych mediów, nie wahali się nazywać jej działalności złodziejstwem.
– Powiem tak: jestem w stanie wyobrazić sobie, że są osoby, które pracują w naszym systemie i udzielają w ten sposób pomocy. Zresztą, gdyby się ktoś uparł, mógłby ciągać po sądach mnie, siostrę Małgorzatę Chmielewską albo Lekarzy Nadziei, którzy właśnie dostali nagrodę od Rzecznika Praw Obywatelskich za dwadzieścia pięć lat pracy wolontariackiej.
Nie wszyscy muszą to wiedzieć: w Warszawie funkcjonuje przychodnia Lekarze Nadziei. Działa w niej dwudziestu kilku lekarzy, którzy pracują woluntarystycznie po kilka godzin w tygodniu, opiekując się bezdomnymi. Jest tam na przykład dermatolog, pulmonolog – choroby skóry czy gruźlica u bezdomnych muszą być leczone przecież także w interesie tej „zdrowej tkanki społeczeństwa”, która w internecie żąda linczu na bezdomnych choćby za to, że ośmielają się wejść do środków komunikacji publicznej. Wszyscy ci lekarze wydają leki bezdomnym – a w świetle polskiego prawa nie mogą tego robić. No to po cholerę w ogóle diagnozować bezdomnego, skoro nie pójdzie i nie wykupi legalnie recepty? Lekarze Nadziei swoimi sposobami zdobywają potrzebne leki, żeby w ogóle leczyć tych ludzi.
– Sądzę, że działa to na zasadzie usankcjonowanej instytucjonalnej hipokryzji. Przecież zainteresowani wiedzą, że bezdomnych nie leczy się w takich ośrodkach zamawianiem chorób.
– Od wielu lat tłumaczymy odpowiednim instytucjom, że powinno to działać tak jak pomoc humanitarna. Mało tego, niedawno zmieniła się ustawa o pomocy społecznej, w której wprost jest napisane, że w schroniskach dla osób bezdomnych nie mogą przebywać osoby chore.
– Wyobrażam sobie samych zdrowych bezdomnych w przytuliskach w sezonie jesienno-zimowym…
– Wzięło to się stąd, że powstały prywatne domy pomocy społecznej, które wymknęły się spod kontroli państwa i nie bardzo wiadomo, co się w nich dzieje. No i tak oto, przy okazji walki z patologiami w takim biznesie, dostało się i nam. I co? Pójdziemy siedzieć? Przecież nie przestanę tych ludzi przyjmować. Siostra Małgorzata Chmielewska mówiła mi, że ostatnio kontaktowała się z kimś z Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej w tej sprawie, a oni odpowiedzieli, że za swoje pieniądze możemy robić, co chcemy. A siostra im na to, że właśnie się okazuje, że i tego nie możemy.
Kiedyś wydawało mi się, że instytucje pozarządowe to taka plomba tam, gdzie państwo nie może, nie potrafi, nie zauważyło itd. Dawno przestaliśmy pełnić tę rolę. Obecnie idziemy w poprzek.
– W jakim sensie?
– Często zdarzają się przepisy, które wykluczają pewną grupę osób z realnej pomocy. Zatem łaskawie pozwala się nam coś robić właściwie w instytucjonalnej „szarej strefie”. Organizacje zdrowotne, które zajmują się chorymi, w tym bezdomnymi, robią często to, z czego nie wywiązują się instytucje publiczne. To one załatwiają badania, specjalistyczną opiekę, rehabilitacje.
– Często słyszymy, że mieszkania komunalne to siedlisko patologii, że są niszczone przez „element”, w tym przez osiedlonych tam bezdomnych. Jak Pani to postrzega?
– Problem polega na tym, że trudne środowiska potrzebują realnego wsparcia. I to nie takiego, które polega na tym, że dopóki ktoś nie zapuka do drzwi Ośrodka Pomocy Społecznej, to nic nikogo nie interesuje. To właśnie instytucje powinny być aktywne. Nie mówię o policji czy straży miejskiej, ale np. o psychiatrycznej opiece środowiskowej. To temat rzeka, bo jest to absolutnie niedziałający element systemu zdrowotnego. Podkreślę mocno: to w ogóle nie działa.
Ludzie z różnego rodzaju problemami psychicznymi, z zaburzeniami osobowości, często zostają sami. Ich rodziny też zostają same. Tak, ludzie i rodziny często zostają samotni: ze schizofrenią, z ciężką depresją, z nerwicami, z silnymi lękami. Nie dość, że wszyscy dookoła mają serdecznie dość takiej osoby, niejednokrotnie chętnie by się jej pozbyli, wyrzucili z mieszkania, a sąsiedzi – z bloku, to w dodatku nie ma wsparcia z zewnątrz. A powinien przyjechać lekarz psychiatra albo pielęgniarka, którzy by zauważyli sedno problemu, zdiagnozowali, pomogli, sprawdzili, czy leki są odpowiednio dobrane, czy nie doszło do remisji choroby.
Dopóki chore osoby, które są naszymi potencjalnymi podopiecznymi, mają ojca, brata, siostrę, matkę – kogoś, kto poświęca życie temu, żeby funkcjonowali, to jeszcze jest dobrze. Ale gdy te wspierające osoby umierają lub z różnych przyczyn odchodzą, ta bliska, ten bliski, którzy poświęcili im życie, to tacy ludzie lądują na ulicy. W Warszawie można spotkać wiele osób brudnych, śmierdzących, z reklamówkami na nogach zamiast butów, zarośniętych mężczyzn, zniszczonych kobiet – od razu wiemy, że to bezdomni. Ale to nie jest cała prawda o 36 tys. oficjalnych bezdomnych – w takim obrazie nie ma ludzi z nierzucającymi się w oczy chorobami psychicznymi, skazanych na bezdomność, bo nie ma komu nimi się zająć, absolutnie nieporadnych społecznie z racji psychofizycznych.
– W autobusie linii 131, który startuje w stolicy spod Dworca Centralnego, zimą często podróżował bezdomny, który głośno skrzeczał, ni to do innych, ni to do siebie. Siedział z tyłu, miejsca obok pustoszały, czasem ktoś na niego krzyknął, żeby się zamknął. Wyobrażam sobie, że ten człowiek i inni ludzie podobni do niego nie nadają się do zwykłych przytulisk. Ale autobus też nie jest dla nich najlepszym miejscem. I to nie dlatego, że psują komuś komfort podróży.
– Przy całym naszym zaangażowaniu, z całą infrastrukturą, jaką mamy, tego typu ludzie nie są w stanie funkcjonować w zwykłych ośrodkach dla bezdomnych. Głęboko upośledzeni ludzie, bardzo często uzależnieni, potrzebują profesjonalnej opieki psychiatrycznej. Oni potrzebują nie mojego dobrego serduszka, nie zwykłego pracownika socjalnego, lecz specjalisty z farmakologią. Ale czegoś takiego nie ma.
Prowadzimy także streetworking. Jeżdżę do ludzi, którzy mieszkają na ulicy. Czasami nie mam im nic do zaoferowania i niedobrze mi się robi, gdy słyszę, że przecież mogę im zawieźć termos z ciepłą zupą i koc. To jest taka pomoc, że naprawdę… Za miarę sukcesów w branży uchodzi niekiedy duża liczba koców dostarczonych bezdomnym. A tych ludzi trzeba z ulicy pozabierać! Tylko że z nami nie jedzie żaden psychiatra. Niedawno udało mi się załatwić psychoterapeutę, który jeździ ze streetworkerami. I dzięki temu udaje się pomóc niektórym bezdomnym.
Przyszedł też do mnie mężczyzna z myślami samobójczymi. Ma depresję. Idę z nim do lekarza. A tam kolejeczka: może pani przyjdzie innym razem?
– Człowiek może nie doczekać.
– Dlatego najczęściej jeździmy z bezdomnymi do szpitala na oddział. Ale oni boją się szpitali psychiatrycznych, źle im się kojarzą. Nie dziwię się im, bo tamtejszy aranż nawet zdrowym robi źle: odpadające tynki, stare łóżka z metalowymi rurami, z których odłazi farba. Wystarczy wejść do takiej placówki, zobaczyć jak to z bliska wygląda – to wciąż masakra.
Powiem wprost: jeżeli ktoś w Polsce jest biedny, chory psychicznie i nie może zająć się nim ktoś z bliskich – jest bez szans. Dodam, że na miejsce w domu opieki dla osób z zaburzeniami psychicznymi czeka się z dziesięć lat. W dodatku trzeba spełnić liczne oczekiwania odpowiednich instytucji: nie uciekać z miejsca pobytu, być ciągle do dyspozycji na okoliczność kolejnych wywiadów środowiskowych.
Niewiele lepiej bywa w ośrodkach dla osób, które czekają na miejsce w „zwykłym” Domu Pomocy Społecznej. Zajmuję się obecnie sprawami pana, który piąty rok czeka na miejsce w DPS-ie. Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie, które odpowiada za kierowanie do takich placówek, doszło do wniosku, że skoro mężczyzna jest u nas, to „jest zaopiekowany”. Mam go zatem wyrzucić na ulicę, żeby dostał miejsce? To starszy człowiek, jest ciężko chory, po udarach, nie jest „patologią” – jest u nas właśnie po to, żeby nie musiał na ulicy czekać na miejsce w DPS.
– Ale rozumiem, że „patologia, która niszczy mieszkania komunalne” czy – ściśle mówiąc – zwykle ląduje na ulicy z braku tanich mieszkań na wynajem i cywilizowanej polityki społecznej, to nie tylko psychicznie chorzy?
– To są także pracujący ubodzy; to ludzie, którzy latami żyją gdzieś kątem i nie stać ich na jakikolwiek kredyt mieszkaniowy; to są ludzie, którzy wychodzą z domów dziecka lub od maleńkości wyrastają w patologicznych i dysfunkcyjnych rodzinach i są z reguły skreśleni na starcie.
Z bezdomnością wiąże się jeszcze jeden problem – samotność. Do nas często trafiają ludzie po prostu samotni – gdyby byli z kimś w związku, to pewnie razem udałoby im się wynająć jakąś kawalerkę.
Po części stąd nasz pomysł na mieszkania treningowe. W pewnym wieku trudniej znaleźć kogoś, kto będzie z tobą współdzielił kuchnię i rachunki. A razem jest taniej. I na to też pomagają mieszkanie treningowe. W takich przypadkach czasem mieszka razem kilku panów, ale czasem też pary, które wspólnie składają wnioski o tego typu lokum.
Dodajmy jeszcze ludzi, którzy zostali oszukani i wykorzystani na rynku pracy. Jeden z naszych podopiecznych został bez pracy i pieniędzy, które mu się za nią należały. Poszedł na dworzec. Po trzech dniach podszedł do niego jakiś bardziej sympatyczny policjant i zapytał, co się dzieje. Mężczyzna opowiedział, w czym rzecz, źle wyglądał, wysiadła mu psychika. Dostał od policjanta adres do nas, tu się wykąpał, przebrał, poszedł na rozmowę do potencjalnego pracodawcy. Gdy przychodzą do mnie ludzie oszukani na wypłatach przez pracodawców, to nie przyjmuję ich do schroniska – daję im pieniądze na stancję. W większości przychodzą i oddają te pieniądze. Oni wiedzą, że byli w naprawdę złej sytuacji, w której rzadko kto by im zaufał. I to zaufanie jest dla nich bardzo ważne – także na przyszłość.
– Właściwie cały czas mówimy o bezdomności mężczyzn. Wskazała Pani wyżej, dlaczego tak jest. A co z bezdomnością kobiet?
– Kobiety w bezdomności są znacznie trudniejsze. Bardzo często są to osoby straszliwie poranione psychicznie. One jeszcze częściej niż bezdomni mężczyźni nie dają sobie rady bez wsparcia psychiatrycznego. Bardzo często są to osoby, które doświadczyły różnego rodzaju przemocy: seksualnej, fizycznej, ekonomicznej. Krótka rozmowa z pracownikami ośrodka dla kobiet brutalnie uświadamia w tym względzie.
Niedawno miasto stołeczne Warszawa ogłosiło konkurs na schronisko dla bezdomnych kobiet i żadna organizacja się nie zgłosiła. Zapytałam ludzi, którzy zajmują się pomocą dla kobiet, dlaczego tak się stało. Powiedziano mi, że w takim ośrodku musi być psychiatra, musi być dodatkowa kadra, a na to z kolei potrzebna jest większa pula pieniędzy. Pomijam szczegół, że ze środków pomocy społecznej nie można sfinansować pielęgniarki czy psychiatry i trzeba wykonywać różne fikołki, żeby to obejść.
– I co z tymi pieniędzmi na ośrodek dla kobiet?
– Okazało się, że więcej środków nie da się zdobyć z odpowiedniej puli… ponieważ byłaby to dyskryminacja finansowa ośrodków dla mężczyzn. Oniemiałam, gdy to usłyszałam. Dzięki takiej „równości” kobiety bezdomne są na ulicy. Jakie wspaniałe „równościowe” prawo! Jak mówiłam: gdyby patrzeć jedynie na przepisy, mielibyśmy często skrępowane ręce w pracy z bezdomnymi.
Zresztą, teoretycznie nie powinnam przyjmować u siebie ludzi spoza stolicy, ponieważ, zgodnie z ustawą, finansuje nas tutejsza gmina. A przecież dobrze wiadomo, że do Warszawy w poszukiwaniu pracy przyjeżdża cały kraj. Właściwie bezdomni nie mają wolności poruszania się po kraju – kolejne konstytucyjne prawo, które w ich przypadku jest łamane – ponieważ są „gminnymi obywatelami”: gminy za nich płacą, oni „należą” do tamtejszej opieki społecznej. Przecież nie będę pytała człowieka, który siedzi na ulicy, czy jest stąd. A jak nie jest, to nie powiem mu: „to niech pan dalej tutaj siedzi”. Biorę go do siebie do pensjonatu. Ale na dobrą sprawę w każdym momencie miasto stołeczne Warszawa może mi powiedzieć: „nie, proszę pani, nie może tak być, że przyjmuje pani, kogo chce – przestajemy finansować schronisko”. A ja z kolei muszę spełnić szereg wymogów, żeby prowadzić placówkę i dostać dofinansowanie z gminy.
– Szuka Pani dodatkowych środków?
– Owszem, ale staram się unikać grantozy. Czasem ludzie mnie pytają: „o, a czemu nie wzięłaś od tych lub tamtych?”. No nie biorę, bo czasem, żeby wyremontować pokój dla osób bezdomnych lub wymienić brudną wykładzinę, muszę udowodnić, w jaki sposób ta wymieniona wykładzina aktywizuje osoby bezdomne. I ilu bezdomnych dzięki tej wykładzinie się usamodzielni. Nie zdradzę jak, ale da się to wykazać [śmiech].
– Ale pobyt w Pani ośrodku może finansować gmina, z której bezdomny pochodzi.
– To kolejna problematyczna sytuacja. Właśnie przebywa u mnie pan gdzieś z daleka. Chwytam za telefon i dzwonię do tamtejszej gminy: „pobyt u mnie kosztuje tyle a tyle, proszę o sfinansowanie”. Pani mi na to: „u nas jest odpowiednia placówka, niech on tutaj wraca”. Pan z kolei do mnie: „ale ja w życiu tam nie wrócę!”. A pani z gminy: „proszę pani, niech wraca do nas, nie ma dyskusji!”. Mogłabym teoretycznie założyć im sprawę w sądzie, ale kto robi takie rzeczy, skoro on najpewniej po jakimś czasie znajdzie pracę i się usamodzielni.
– Mam wrażenie, że ci ludzie traktowani są przez instytucje jak pionki.
– Najważniejsza rzecz, jaka jest łamana w przypadku bezdomnych, to godność osobista, ta ludzka godność, o której mowa w preambule do Konstytucji Rzeczpospolitej.
To ma swoje skutki praktyczne: godność bezdomnych jest łamana w bardzo licznych sferach życia. Problem polega na tym, że w Polsce nie ma dobrze skoordynowanej polityki przeciwdziałania/wychodzenia z bezdomności. Nie ma realnej jednostki, która ogarniałaby wszystkie istniejące przepisy i koordynowały pracę w ramach różnych resortów – od polityki społecznej przez zdrowotną po mieszkaniową – tak, żeby one się wzajemnie nie wykluczały.
Podkreślę – staram się postrzegać przepisy prawne nie przez pryzmat bezdomności, ale pomocy mieszkaniowej dla ludzi. To jest fundament, a do tego dopiero dochodzą inne kwestie, bo czasem mamy do czynienia z szeregiem komplikacji życiowych, a czasem wystarczy znaleźć człowiekowi pracę, towarzyszyć w momencie startu i można spodziewać się, że stanie na nogi.
– Gdyby miała Pani zrobić taki portret, to kim byłaby „przeciętna polska osoba bezdomna”?
– Im dłużej tutaj pracuję, tym trudniej stworzyć mi taki jednoznaczny portret. Mieszkał u mnie na przykład pan, który walczył w Powstaniu Warszawskim. Miał ponad osiemdziesiąt lat i mieszkał w samochodzie, bo miał taki honor i ambicję, że sam sobie da radę. Zimą zainteresowali się nim okoliczni mieszkańcy i udało się go namówić, żeby przyszedł do nas i skorzystał z pomocy.
Mam też w pensjonacie chłopaka, którego w wieku osiemnastu lat rodzina zastępcza odstawiła do schroniska dla bezdomnych, ponieważ nie chciał iść do pracy ani dalej się uczyć.
Ale podkreślę raz jeszcze: największym problemem jest niedostępny i bardzo drogi rynek mieszkaniowy. No i dotychczasowy brak alternatywy dla niego w ramach polityki państwa. Moim zdaniem będzie coraz więcej ludzi bezdomnych, a my będziemy ich karmili i ubierali, będziemy musieli budować coraz większe placówki dla bezdomnych i tak naprawdę utrzymywać tych ludzi, ponieważ chroniczna bezdomność wiąże się z utratą własnej tożsamości.
Trzeba też pamiętać, że bezdomność to również problem zniszczonych rodzin. Wspominałam już o tym, że kobiety, z wielu przyczyn, lepiej sobie radzą z kontaktami z instytucjami pomocowymi. Stąd bywa tak, że po rozpadzie małżeństwa kobieta z dzieckiem idzie swoją drogą, dostaje np. lokal komunalny, a mężczyzna trafia do schroniska dla bezdomnych.
Inna rzecz, że wchodzenie w bezdomność to również pewien proces. Na przykład najpierw z różnych przyczyn tracisz pracę, możliwość utrzymywania siebie i rodziny. Później do tego dochodzi rozpad więzi międzyludzkich. I wówczas, w sytuacji takiej samotności, bezdomność jest o krok.
– Państwo polskie nie zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczna społecznie jest bezdomność?
– Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej od wielu, wielu lat – niezależnie od tego, jaki jest rząd, kto jest ministrem i jak wiele mówi o miłosierdziu –
uznaje, że sprawiedliwie jest co roku dawać pięć milionów na bezdomność. I to w skali kraju. To się nie zmienia od lat.
Co roku ogłaszany jest konkurs, który co roku nazywa się coraz bardziej poetycko, na przykład: „Powroty osób bezdomnych”. Ale kończy się na tych pięciu milionach złotych rocznie na cały kraj. Oczywiście, jest tak, że to gminy odpowiadają za politykę społeczną względem osób bezdomnych. Ale jak się pan o to spyta w gminach, to na ogół okazuje się, że takiej polityki tam nie ma.
Z mojego doświadczenia wynika ponadto, że instytucje publiczne tak naprawdę nie chcą zajmować się bezdomnością. W Warszawie nie ma ani jednej placówki samorządu, która zajmuje się bezdomnymi. To wszystko wzięły na swoje barki organizacje pozarządowe. W całej Polsce chyba na palcach jednej ręki można policzyć gminy, które prowadzą własne placówki – tam również zajmują się tym organizacje pozarządowe. Dużo placówek ma Monar, diecezjalne struktury Caritasu, placówki odwołujące się do Brata Alberta. Z tych pieniędzy, które są od samorządów, nie da się zrobić za wiele. Dlatego musimy wiele czasu poświęcać na pozyskiwanie środków.
Jest jeszcze jeden problem: jako organizacje pozarządowe zajmujące się bezdomnymi musimy wreszcie przejść od opieki do pomocy. Ale tego się nie da zrobić bez polityki usamodzielniania. A do niej potrzebne są mieszkania.
– Ale mieszkania kosztują.
– Miejsce w moim ośrodku kosztuje gminę 400 złotych miesięcznie. A pobyt w domu pomocy społecznej między trzy a pięć tysięcy, nawet do siedmiu tysięcy miesięcznie. Moim zdaniem dużo tańsza i skuteczniejsza byłaby pomoc w dofinansowaniu mieszkania komunalnego. Skoro gmina nie ma własnych zasobów – niech dofinansuje bezdomnemu mieszkanie na rynku prywatnym. To da się sensownie zrobić. Tym bardziej, że duża część tych ludzi naprawdę chce pracować.
Ale jest jeszcze inny problem: bezdomnych, którzy pracują, chętnie się wykorzystuje. To się trochę napędza: są pod ścianą, desperacko szukają pracy, więc biorą najgorszą, a ta jest nie tylko na umowie śmieciowej, ale wiąże się z ryzykiem, że „pracodawca” w ogóle nie zapłaci albo będzie długo zwlekał.
– Jak wygląda rynek pracy osób bezdomnych?
– Zacznę od tego, że gdybym spojrzała w listę, to około 70 z 80 osób, które teraz u nas przebywają, chodzi do pracy. A przecież tutaj jest bardzo szybka rotacja, co dodatkowo pokazuje, że bezdomni faktycznie podejmują pracę zarobkową. Niestety, część wraca do nas także dlatego, że sytuacja bezdomnych na rynku pracy jest bardzo niestabilna.
Większość z bezdomnych pracuje „na ochronie”, w firmach sprzątających. To praca, którą najłatwiej dostać. A wiem dobrze, że duża część z tych ludzi pracuje dla instytucji publicznych, które korzystają z usług prywatnych firm zewnętrznych. To jest skandal, na jak fatalnych warunkach ci ludzie są zatrudniani – i nie mówię tylko o pieniądzach. Gdy taki człowiek, który jest u mnie w ośrodku, na dwa tygodnie zachoruje, to jest pozbawiony jakiegokolwiek zarobku. Gdy prezesi czy dyrektorzy przechodzą obok takich ludzi, powinni wiedzieć, że odpowiadają za ich krzywdę. Zresztą, czasem jest tak, że bezdomni nie mogą uzyskać pracy jako ochroniarze, ponieważ mają niezapłacone mandaty za przejazd komunikacją lub problemy ze spłatą alimentów i nie dostaną zaświadczenia o niekaralności.
– Trudno kogoś rozgrzeszać z niepłacenia alimentów.
– Jeżeli zarabiają najniższą krajową, a komornik zabiera im 60 proc. wynagrodzenia, to z czego mają żyć? Uciekają do szarej strefy. Żeby tak nie było, to my w ich imieniu układamy się z komornikami, żeby mogli płacić miesięcznie po 300–400 zł. No bo co to komu da, jeżeli zwiążemy tym ludziom kompletnie ręce i nogi, zabierając prawie wszystko?
– Musielibyśmy zacząć rozmowę o polskich zarobkach.
– To też byłaby rozmowa o przyczynach bezdomności. W Warszawie, do której ludzie przyjeżdżają z całej Polski w poszukiwaniu pracy, najniższa krajowa nie pozwala na samodzielne wynajęcie kawalerki. A gdzie pieniądze na przeżycie miesiąca…
Wiele osób bezdomnych pracuje też na liniach produkcyjnych, sporo zajmuje się budownictwem, wykończeniówką. Mieliśmy mechaników samochodowych, mamy sporo kierowców TIR-ów, ale także kierowców autobusów miejskich. Mieliśmy taksówkarzy, dziennikarzy, byłych zakonników, osoby z wyższym wykształceniem, w tym ekonomistę. Mieliśmy pracownika socjalnego.
Część ludzi, którzy tu mieszkają, ma swoje samochody. Potrzebują ich do pracy. Mieszka u nas na przykład mężczyzna, który ma ponad 70 lat i wciąż czynnie pracuje jako fotograf. Samochód jest mu niezbędny, wozi nim sprzęt, często musi gdzieś dojechać, a że ma już swoje lata, ciężko mu z takim bagażem poruszać się komunikacją publiczną. A czasami jest tak, że samochód jest jedyną cenną rzeczą, którą mają.
– Bezdomni mają samochody. Skandal! Widocznie wcale nie jest im tak źle…
– Bezdomni jako realni ludzie z ich faktycznymi problemami nie istnieją w wyobraźni społecznej. W politycznej czy urzędniczej często też. Bezdomnego widać, gdy śmierdzi i awanturuje się na ławce koło dworca Warszawa Śródmieście. Wtedy co najwyżej trzeba go stamtąd na chwilę zabrać, zmienić opatrunki, dać świeże ubranie i zupę. I tyle widać z bezdomności.
– Powiedzmy też sobie jasno: uzależnienia są dla bezdomnych kulą u nogi.
– To prawda. Alkoholizm jest śmiertelną chorobą. Nie każdy ma siłę zostać trzeźwym alkoholikiem. Mamy w naszym ośrodku psychologa-terapeutę na etacie, w wielu podobnych placówkach tego nie ma. Mamy też wolontariusza, fachowego psychologa. Część z bezdomnych chodzi do pobliskiego ośrodka na ośmiotygodniową otwartą terapię, która trwa przez większość dnia. Dla niektórych jest zamknięte leczenie w Tworkach.
Ostatnio zaczęliśmy też współpracę ze Stowarzyszeniem Zdrowiejących Motocyklistów (Association of Recovering Motocyclists – ARM), jego członkowie mają potężne motocykle i misję wspierania trzeźwiejących alkoholików. To jest świetna sprawa, ponieważ pojawiają się faceci, którzy stanęli na nogi, bo wytrzeźwieli, i są w stanie zaimponować innym mężczyznom po przejściach.
– Trzy lata temu przeprowadziłem dla „Nowego Obywatela” wywiad z dr Ireną Herbst na temat (anty)polityki mieszkaniowej w III Rzeczpospolitej. Ekspertka mówiła tak: „w każdym kraju, bogatym czy biednym, istnieje znaczna grupa ludzi, których nie stać na zakup własnego mieszkania. W Polsce struktura własności jest patologiczna: mamy 20 proc. mieszkań na wynajem, a 80 proc. prywatnych. To oznacza, że potrzebne są ogromne przedsięwzięcia ze strony państwa w zwiększaniu dostępu do dachu nad głową, bo w przeciwnym razie, w dłuższej perspektywie, ludzie będą lądować na dworcach. Od lat 2004–2005 znaczne środki przeznacza się na budowę noclegowni i innych tego typu ośrodków, które przestają być jedynie miejscem tymczasowego zamieszkania”.
– Z tego, co wiem, w mieście stołecznym Warszawie rocznie wydaje się dziewięć milionów złotych na bezdomnych, a trzynaście milionów na psy.
– To są roczne koszty po zsumowaniu? Przepraszam, ale z całym szacunkiem dla psów…
– Wie pan, o psy każdy się upomni. A o tych ludzi nie.
– Dziękuję za rozmowę.
Warszawa-Ursus, 19 maja 2016 r.