Zgodnie z XX poprawką do Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki 20 stycznia 2017 r. o 12:00 czasu wschodniego, czyli o 18:00 czasu środkowoeuropejskiego, upłynie prezydencka kadencja Baracka Obamy, a rozpocznie się kadencja Donalda Trumpa.
Zwycięstwo Trumpa w głosowaniu w Kolegium Elektorskim, które odbyło się 19 grudnia 2016 r. z udziałem elektorów wyłonionych w głosowaniu powszechnym 8 listopada, było dużym zaskoczeniem w kontekście przedwyborczych prognoz bukmacherów, komentatorów i polityków. Głosowanie powszechne, zgodnie z przewidywaniami i sondażami, wygrała Clinton, jednak głosowanie elektorów wygrał Trump. Wymownym wyrazem zaskoczenia było niewystąpienie Hillary Clinton na wieczorze wyborczym i apel szefa sztabu, Tony’ego Podesty, do zwolenników zaniepokojonych cząstkowymi wynikami, by się rozeszli. Zaskoczenie pojawiło się również w Polsce. Poza Sławomirem Sierakowskim (który wcześniej przewidział Brexit) nie było chyba w polskich mediach głosu od początku przewidującego zwycięstwo Trumpa.
Dlaczego Trump wygrał?
Wśród słów, które zrobiły karierę przy okazji tych wyborów, wyróżnić należy deplorables, którym to mianem Hillary Clinton określiła zwolenników swego kontrkandydata. Słownik Longmana tłumaczy ten zwrot jako godni pożałowania. Osobiście wolę się posługiwać bardziej swobodnym, ale wpisującym się w polską stylistykę polityczną wyrażeniem gorszego sortu. Zwrotem tym Hillary Clinton popełniła ten sam błąd, który 4 lata wcześniej zrobił Mitt Romney – republikański rywal Baracka Obamy w walce o prezydenturę. Na spotkaniu ze sponsorami nazwał on wyborców Obamy ofiarami i oświadczył, że nie jest jego celem ubieganie się o głosy grupy, której liczebność obliczył na 47% Amerykanów. W jednym i drugim przypadku kandydaci spotkali się z negatywną reakcją wyborców na swoją arogancję, choć oczywiście nie był to jedyny powód ich przegranej.
Wymieniłbym 5 głównych powodów porażki Clinton.
1. Trump i jego sztab lepiej zrozumieli wymagania geografii wyborczej. Po kampanii prawyborczej, adresowanej głównie do struktur partyjnych w poszczególnych stanach, przyszedł czas na przekonanie nieprzekonanych. Trump skupił się na obszarze Pasa Rdzy, czyli regionu dawnej świetności przemysłu ciężkiego. Głównie na Wisconsin, Michigan i Pensylwanii. Jak okazało się po ogłoszeniu wyników wyborów, właśnie te trzy stany okazały się kluczowe, tj. Clinton do zwycięstwa w skali kraju brakło właśnie tych stanów, w których przegrała różnicą odpowiednio 0,76 punktów procentowych, 0,22 pp. i 0,72 pp. Trump jeździł tam od miejscowości do miejscowości, czasem występował na kilku wiecach dziennie. Swoim running mate, czyli kandydatem na urząd wiceprezydenta, zrobił Mike’a Pence’a, byłego gubernatora Indiany, stanu leżącego właśnie w tamtym regionie. Co więcej, w debatach wyborczych ze swą kontrkandydatką wymieniał z nazwy właśnie powyższe stany, gdy wspominał o rozmowach z wyborcami. Ten zabieg socjotechniczny z pewnością przysporzył mu tam poparcia. Aktywność Hillary Clinton była dużo mniejsza. Na przykład po uzyskaniu nominacji Demokratów nie była w Wisconsin ani razu, uznając, że skoro od 1988 r. nieprzerwanie wygrywał tam kandydat Demokratów, również ona ma zwycięstwo zapewnione. W Michigan (to również od 1988 r. stan głosujący nieprzerwanie w wyborach prezydenckich na Demokratów) i w Pensylwanii (od 1992 r.) jej aktywność była mniejsza niż Trumpa. Jej running mate, Timowi Kaine’owi z Wirginii, który miał powalczyć o głosy Południa, nie udało się zapewnić zwycięstwa w Karolinie Północnej ani na Florydzie. Przegrała tam jeszcze większą różnicą niż we wspomnianych trzech stanach na Środkowym Zachodzie. Należało więc odpuścić Południe, wybrać running mate’a ze Środkowego Zachodu i tamże wiecować. Zwycięstwo Clinton w głosowaniu powszechnym 48% do 46% jest marnym pocieszeniem dla niej i jej zwolenników w obliczu systemu elektorskiego, którego lepszym zrozumieniem wykazali się sztabowcy Trumpa.
2. Trump dostosował program do wymagań kluczowych stanów. Wiedząc, jak wielu ludzi w Pasie Rdzy za pogorszenie swej sytuacji materialnej wini wolny handel, przenoszenie zakładów pracy zagranicę oraz napływ imigrantów, w kampanii wyborczej skupił się na krytyce Północnoamerykańskiego Układu o Wolnym Handlu, na zapowiedziach wysokich ceł i podatków dla producentów, którzy przenieśli produkcję zagranicę, a także na zamknięciu granic.
3. Trumpowi ze swym programem udało się zyskać większe poparcie wśród niegłosujących na Republikanów grup demograficznych, niż mieli poprzedni kandydaci tej partii. Spójrzmy tu na wyniki exit polls przeprowadzonych przez Edison Research na zlecenie National Election Pool (konsorcjum największych mediów amerykańskich: ABC News, AP, CBS News, CNN, Fox News i NBC News). Wolno uznać te wyniki za wiarygodne, gdyż dały Clinton 47,9% głosów (w rzeczywistości dostała 48%), a Trumpowi – 46,2% (w rzeczywistości 46%). Według nich zmalała przewaga Demokratów wśród mniejszości rasowych i osób słabo zarabiających. Przed wyborami na łamach „Nowego Obywatela”, w numerze 21 (72), zjawisko to przewidział Arun Gupta w artykule „Rany kłute klasy robotniczej”. Jego zdaniem Partia Demokratyczna odeszła od ludu i obecnie reprezentuje finansjerę z Wall Street. Obecny wśród wyborców Trumpa rasizm jest zdaniem Gupty często oznaką nie złej woli, lecz rozpaczy i błędnego przekonania, że to mniejszości „zabierają pracę” Amerykanom. Podzielam pogląd Gupty. Podobnie w artykule „A nie mówiłem?” pisze Jarosław Tomasiewicz. O ile jednak ma on rację w kwestii degeneracji lewicowo-liberalnych elit, o tyle zupełnie nie zgadzam się z nim, gdy pisze o rzekomym konserwatyzmie obyczajowym ludu i za utratę poparcia ludu wini walkę z religią. Kwestie światopoglądowe i obyczajowe były w tej kampanii drugoplanowe. Gdyby Republikanie szli do wyborów z hasłami obyczajowej kontrrewolucji, ich kandydatem zostałby Ted Cruz, który skrytykował Donalda Trumpa za to, że nie są dlań największym problemem toalety dla osób transpłciowych. Sam Trump jest zresztą bardziej przychylny osobom LGBT niż cała reszta republikańskiej wierchuszki, z jego zastępcą Mike’iem Pencem (który chce leczyć homoseksualistów elektrowstrząsami) na czele. Po wyborach zadeklarował, że nie popiera prawnego uchylenia zawierania małżeństw jednopłciowych. Republikańska młodzież popiera małżeństwa jednopłciowe. Starsi Republikanie wymrą albo zmienia poglądy (jak uczynił to kilka lat temu senator Rob Portman).
4. Demokraci dali prezent Trumpowi poprzez wystawienie w wyborach Hillary Clinton, osoby niemogącej poszczycić się nieposzlakowaną opinią, kojarzonej z licznymi aferami i już na starcie kampanii mającej wysoki wskaźnik niepopularności. Może więc lepszym wyborem byłby Joe Biden, który mimo 8 lat wiceprezydentury i 36 lat w Senacie nie był nigdy posądzany o udział w żadnej aferze grubszej niż plagiat przemówienia lidera brytyjskiej lewicy Neila Kinnocka (o który sam pokrzywdzony nie miał żalu)? On jednak, spodziewając się porażki w prawyborczym starciu z Clinton, nie zdecydował się na start. Nie wiem natomiast, czy lepszym kandydatem Demokratów byłby Bernie Sanders. Przy całej mojej sympatii do niego, on też mógłby przegrać z Trumpem. Wprawdzie nie budził wielkiej nieufności wśród Amerykanów, a nawet w kampanii wyborczej Donald Trump puszczał oko do jego wyborców, ubolewając nad brudnymi chwytami, jakie stosowała wobec Sandersa Clinton, ale zupełnie inaczej wyglądałaby sytuacja, gdyby to on rywalizował z Trumpem. Wtedy codziennie Sanders byłby obwiniany o głód na Ukrainie, łagry, Katyń i Kambodżę. Takie już są uniwersalne prawa walki wyborczej. Polscy czytelnicy i czytelniczki na pewno wiedzą, o czym mówię. U nas jest podobnie – ulubiona lewica polskiej prawicy to ta, której aktualnie nie ma. Gdy się pojawi, przestaje być ulubiona, a jej miejsce zajmuje ta lewica, która jeszcze wczoraj była wrogiem. Znamy to dobrze. Wiemy, z jakich pozycji atakowany był Sojusz Lewicy Demokratycznej. Wiemy też, że gdy na lewicy pojawiła się partia Razem, nie mająca na koncie tego wszystkiego, co zarzucano (często jak najsłuszniej) SLD, to nagle postkomuniści przestali być dla prawicy tacy straszni. Tak by też zapewne było z Sandersem.
5. Trumpowi pomógł system wyborczy. I nie mówię tu bynajmniej o dokonywaniu wyboru przez Kolegium Elektorskie, dzięki czemu wygrał mimo przegranej w głosowaniu powszechnym – wszak gdyby głosowanie powszechne było decydujące, Trump mógłby ciułać głosy w spisanych przezeń na straty stanach, jak Kalifornia czy Nowy Jork, i być może też by wygrał. Mam na myśli brak powszechności prawa wyborczego w Stanach Zjednoczonych. Wprawdzie przyjęta w 1965 r. Ustawa o prawie do głosowania (Voting Right Act of 1965) ma zapobiegać wszelkim przejawom dyskryminacji, ale wykonanie pozostawia stanom, nad czym od 2013 r. rząd federalny nie ma kontroli wskutek wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Shelby v. Holder. Poza nielicznymi wyjątkami, w USA nie ma automatycznej rejestracji wyborców, nadto w regionach zamieszkałych przez mniejszości ogranicza się liczbę urzędów wydających dokumenty tożsamości (których posiadanie w USA nie jest obowiązkowe, ale jest niezbędne dla oddania głosu). Zjawisko voter supression opisał Adam Ostolski w artykule „Trump, Clinton i walki klasowe w USA”, toteż pozwolę sobie odesłać czytelnika do jego artykułu, zamiast powielać trafne spostrzeżenia. Ze swej strony dodam jeden czynnik, który Ostolskiemu umknął, czyli politykę karną. W wielu stanach byli więźniowie są dożywotnio pozbawieni praw wyborczych. Najkrótsza nawet odsiadka czyni człowieka dożywotnio obywatelem drugiej kategorii. Fakty mówią, że przestępczość jest wśród czarnoskórych i Latynosów wyższa niż wśród białych. Odrzucając całkowicie antynaukowe uprzedzenia rasowe, wśród przyczyn tego stanu wskazać należy trudną sytuację materialną. To wszyscy wiemy. Co jednak, w mojej ocenie, umyka większości osób piszących o wyborach w USA (w tym przywołanemu przeze mnie Ostolskiemu, z którym w większości się zgadzam), to rola wojny z narkotykami. Penalizacja posiadania narkotyków zarówno w Polsce, jak i w USA, służy celom statystycznym. W USA, poza poprawą statystyk policji, nadto pomaga eliminować ludzi z grona wyborców. Wśród konsumentów narkotyków jest nadreprezentacja mniejszości rasowych. Nie czynię mniejszościom z tego zarzutu, po prostu stwierdzam fakt. Narkotyki uważam za takie samo zło, jak alkohol (którego po nieudanym eksperymencie prohibicyjnym sprzed prawie 100 lat nikt poważny w Ameryce nie chce zakazywać), papierosy czy niezdrową żywność. Nie mam złudzeń, jakoby polegająca nie na leczeniu, a na karaniu ofiar nałogu War on Drugs była wyrazem troski o zdrowie Amerykanów. Rozpętana została przez republikańskiego prezydenta Nixona, podsycona przez jego partyjnego kolegę Reagana i złagodzona przez demokratycznego prezydenta Obamę (który posunął się nawet do nagięcia rażąco niesprawiedliwego federalnego prawa poprzez nieegzekwowanie go w tych stanach, które sobie tego nie życzą). I nic dziwnego, wszak eliminacja posiadaczy narkotyków z grona wyborców jest na rękę Republikanom.
Jak będzie za Trumpa?
Przywołany wcześniej artykuł „A nie mówiłem” Jarosław Tomasiewicz kończy myślą, że zwycięstwo Trumpa jest buntem peryferii przeciwko centrum, ale bynajmniej nie jest zwycięstwem peryferii. Podzielam ten pogląd. Peryferie głosowały na Trumpa jako na kandydata antysystemowego. Ale antysystemowy może być kandydat, a nie prezydent. Trump, pomimo że jest miliarderem, wykreował w kampanii swój wizerunek jako kogoś, kto rozumie zwykłych Amerykanów, w przeciwieństwie do Clinton. Nie było to trudne ze względu na związki Clinton z wielkim biznesem (o czym pisał przywołany już Gupta). Co więcej, notowania giełdowe chwilę po wyborach wskazywały na to, że giełda negatywnie odebrała zwycięstwo Trumpa. To trwało jednak tylko chwilę. Potem indeksy poszły mocno w górę. W dużej mierze jest to efekt tego, że antysystemowy Trump zaraz po wyborach, gdy przyszło do decyzji personalnych, wziął do rządu parę grubych ryb świata biznesu: resort spraw zagranicznych obejmie Rex Tillerson (były prezes Exxona), skarbu – Steven Mnuchin (OneWest Bank), pracy – Andy Puzder (CKE Restaurants), edukacji – Betsy DeVos (żona byłego prezesa Amwaya). Taki skład rządu jest ceną, jaką Trump zapłacił za dobre relacje z wielkim biznesem. Toteż próżno się spodziewać, by zyskał na tym lud. Pewnym ustępstwem wobec dołów jest nominacja Steve’a Bannona, redaktora naczelnego portalu Breitbart News, będącego ulubionym medium antysystemowej prawicy, określającej się mianem alt-right, przypominającej do złudzenia tzw. prawą stronę internetu w Polsce.
W zeszłorocznych wyborach Republikanie zdobyli także większość w obu izbach Kongresu. Co więcej, ze względu na podeszły wiek dwojga lewicowych sędziów Sądu Najwyższego, konserwatyści zyskają prawdopodobnie niebawem większość w Sądzie Najwyższym, który nie będzie obalał ustaw uchwalonych przez Kongres i podpisanych przez Trumpa. To daje Republikanom pełnię władzy. Oczywiście w ramach samej partii ścierają się różne poglądy i w wielu kwestiach członkowie partii mówią różnymi głosami. Jedni mówią, że Obamacare (reforma systemu ubezpieczeń zdrowotnych) powinna być uchylona, inni – że stopniowo modyfikowana. Nie ma też w partii zgody co do prawa do aborcji czy w kwestii polityki zagranicznej. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia, Polaków szczególnie interesująca, jest niewiadomą. Sam Trump raz wysyłał sygnały, że dojdzie do zbliżenia amerykańsko-rosyjskiego, a innym razem, że dojdzie do zaostrzenia konfrontacji. Antyrosyjskim jastrzębiem jest wiceprezydent Mike Pence, podczas gdy podczas gdy doradca ds. bezpieczeństwa, Mike Flynn, jest prorosyjski. Na razie nie podejmuję się przewidywać, które skrzydło partii w jakiej kwestii zwycięży.
Co dalej?
Z sukcesu amerykańskiej prawicy, jakim jest zwycięstwo Trumpa w wyborach prezydenckich i Republikanów w wyborach kongresowych, cieszą się akceleracjoniści, tj. zwolennicy poglądu, który sprowadzić można do słów: im gorzej, tym lepiej. Zdaniem akceleracjonistów zwycięstwo Trumpa, podobnie jak Brexit w Zjednoczonym Królestwie, rządy PiS (a najlepiej jeszcze kogoś bardziej na prawo od PiS) w Polsce i inne zwycięstwa prawicy na świecie skumulują niezadowolenie społeczne i skłonią lud do buntu, a po okresie rządów Trumpów, Kaczyńskich, Orbanów i Le Penów nastąpi rewolucja socjalistyczna.
Skupmy się jednak na ludziach i formacjach politycznych nieoderwanych od rzeczywistości. Na tych, którzy chcą przeprowadzać zmiany na tyle, na ile to możliwe, a nie na marzycielach i na ludziach skoncentrowanych bardziej na czystości ideologicznej niż na poprawie bytu Amerykanów. Niestety system partyjny jest zabetonowany, toteż amerykańska lewica musi działać w ramach Partii Demokratycznej. Już teraz, dzięki niezłemu wynikowi prawyborczemu Berniego Sandersa, udało się przyjąć najbardziej lewicowy program wyborczy od 1972 r. (podczas gdy Republikanie mieli najbardziej prawicowy od 1964 r.) Należy działać dalej w celu oczyszczenia Partii Demokratycznej z clintonizmu i nadania jej oblicza zdolnego do pokonania prawicy w następnych wyborach.
Po klęskach wyborczych w latach 80. Demokraci skręcili w prawo, czego uosobieniem był Bill Clinton. Wtedy to miało sens, gdyż więcej wyborców można było podebrać Republikanom z prawej strony niż z lewej. Teraz, gdy polaryzacja poglądów w USA jest większa, należy skręcić w lewo, by zyskać głosy wyborców lewicowych niegłosujących oraz głosujących na Trumpa, a przekonanych przezeń hasłami głoszonymi tradycyjnie przez lewicę – mam tu na myśli płacę minimalną, płatne urlopy macierzyńskie czy sprzeciw wobec sprzyjającym wielkim korporacjom umów o wolnym handlu. Oczywiście nie wolno przy tym porzucać kwestii obyczajowych (gdy rośnie liczba osób niewierzących lub obojętnych religijnie, a prawa mniejszości seksualnych nie budzą zbyt wielkiego sprzeciwu, nie zaszkodzą one Demokratom), ale przede wszystkim Demokraci winni być kojarzeni z reprezentowaniem interesów nizin społecznych. Dlatego dobrym kandydatem na prezydenta lub przynajmniej na wiceprezydenta będzie za cztery lata Sherrod Brown (zapamiętajcie to nazwisko) – związany ze związkami zawodowymi senator z Ohio, czyli stanu leżącego w Pasie Rdzy, graniczącego z Pensylwanią i Michigan. Jego kandydatura nie zaszkodzi utrzymaniu dotychczasowego żelaznego elektoratu z Północnego Wschodu (tam przewaga Demokratów jest zbyt wielka), a pomoże odzyskać Pas Rdzy.
Poza wspomnianymi wyżej kwestiami ideowymi, programowymi i kadrowymi, nie wolno zapominać o kwestiach PR-owych. Dotychczasowe zagrania Partii Demokratycznej, polegające na protestach przeciwko wyborze Trumpa, cichym wspieraniu żądanego przez kanapową Partię Zielonych ponownego przeliczenia głosów i krytyce systemu opartego na Kolegium Elektorskim, oceniam pozytywnie. Trzeba przeciwnika atakować, delegitymizować i nie iść na kompromisy, poza wspomnianymi w poprzednim akapicie sytuacjami, w których Trump być może wbrew własnej partii będzie zwolennikiem lewicowych rozwiązań. Być taką opozycją, jaką przez kilka ostatnich lat byli Republikanie, gdy stosowali obstrukcję parlamentarną, podważali legalność obywatelstwa Obamy (sam Trump w kampanii wyborczej przyznał w końcu, po latach głoszenia kłamstw w tej materii, że Obama jednak urodził się w USA), zarzucali Demokratom fałszerstwa wyborcze, a związane z nimi portale internetowe produkowały i powielały fałszywe newsy. W epoce postprawdy (posttruth – kolejne słowo, które zrobiło karierę po wyborach) nie ma znaczenia, czy Rosja wpłynęła na wyniki wyborów w USA. Jeśli tak, to należy to nagłośnić. Jeśli nie – należy to wymyślić. Nieważne, czy na Demokratów zagłosowały nielegalnie 3 mln ludzi bez obywatelstwa, jak twierdzą alt-rightowskie portale. Nagłaśniać zjawisko voter suppression. I nie palić szmatławych portali. Zakładać własne. Wtedy może za 4 lub 8 lat uda się przejąć władzę, a potem zrobić coś dobrego.