Niezgoda buduje. Historyczne meandry polskich mobilizacji
Niezgoda buduje. Historyczne meandry polskich mobilizacji
W ciągu kilku ostatnich lat polskie życie polityczne zdaje się w coraz większym stopniu kształtowane przez mobilizacje uliczne. Kontrast z pierwszą dekadą XXI wieku, kiedy jedynie najlepiej zorganizowane grupy zawodowe były zdolne do wyprowadzania na ulice po kilka czy kilkanaście tysięcy osób, jest wyraźny. Media mniej więcej co kilka miesięcy ogłaszają, iż w danym mieście odbyła się „pierwsza” albo „największa” manifestacja od 1989 roku. Wydawałoby się więc, że żyjemy w okresie wzrostu aktywności obywatelskiej, która będzie powodować wzmożenie tendencji demokratyzacyjnych. Taki wniosek jest jednak błędny – w wielu zdestabilizowanych częściach świata demokracja jest w odwrocie, zyskują natomiast trendy autorytarne. Tendencja ta do pewnego stopnia unaocznia napięcie, z jakim wiąże się mobilizacja polityczna.
Uczestnictwo w wydarzeniach takich jak uliczne przemarsze czy demonstracje jest oczywiście formą domagania się widzialności i reprezentacji w sferze politycznej. Jednocześnie w pewnych warunkach roszczenia ruchów społecznych mogą być przechwytywane przez siły polityczne, które popierają ich postulaty jedynie deklaratywnie, w praktyce zaś wpisują je w walkę o szersze, często symboliczne cele. Ernesto Laclau tego typu działanie traktuje jako cechę swoistą wszelkich ruchów populistycznych, sugerując zresztą, że trudno byłoby wyobrazić sobie jakąkolwiek partię czy ruch polityczny bez tego nadrzędnego dla nich wymiaru symbolicznego czy emocjonalnego1. Rzecz jasna, te ogólne kategorie znajdują inny wyraz w określonych kontekstach, akumulując doświadczenia i określone sploty koniunktur w ramach rozwoju historycznego.
W polskim kontekście mobilizacja jako taka była do pewnego stopnia wpisana w samą logikę funkcjonowania systemu Rzeczpospolitej szlacheckiej. Nie brakowało tu jednak pewnych istotnych ambiwalencji. Kontraktowa wizja władzy, oparta na zasadzie wyboru króla, który musiał zaakceptować określone warunki, wiązała się również z prawem do wypowiedzenia posłuszeństwa, jeśli te warunki były łamane. Tak liczne w polskiej historii konfederacje, bardzo często i niezbyt uczciwie przedstawiane jako symptomy „samowoli” czy wręcz „warcholstwa” szlachty, nie były niczym innym, jak właśnie korzystaniem z tego prawa do legalnej kontestacji. Nie bez powodu zresztą samo powstanie listopadowe, w zgodzie z tą tradycją, uchodziło wśród polskich elit politycznych za zgodne z prawem. Innymi słowy, sama idea „suwerenności narodu” – należałoby dopowiedzieć, że chodzi tu oczywiście o naród polityczny, czyli szlachtę – nie była w nowożytnej historii Polski czymś nieznanym i nie musiała być na miejscowy grunt przeszczepiana za pośrednictwem np. pism Hobbesa.
Z drugiej jednak strony, osoby wykluczone z uczestnictwa we wspólnocie politycznej – jak chłopi czy mieszczaństwo – były skazane na korzystanie z typowo przednowoczesnych repertuarów kontestacji. Zbiegowiska, tumulty, podcinanie płotów, podpalenia lasów czy napady na dwory – to tylko kilka z możliwych form oporu, które we współczesnym czytelniku budzić mogą sprzeciw moralny. Należy jednak mieć na uwadze, że wkraczanie klas ludowych do polityki zazwyczaj było ruchem krwawym i gwałtownym. Co więcej, w czasach względnie spokojniejszych grupy pozbawione głosu w sferze politycznej organizowały się w sposób znacznie bardziej pokojowy. Religijne procesje ze śpiewami czy publiczne uczty także były sposobami zbiorowej współegzystencji tych społeczności. W późniejszym okresie te formy wyrazu były naśladowane przez ruchy robotnicze. Przykładem mogą tu być tzw. majówki, czyli spotkania robotnic i robotników w lasach, wpisujące się w konwencję ludowego pikniku.
Przede wszystkim jednak w polskim myśleniu politycznym u progu nowoczesności podstawową kategorię rozumienia mobilizacji i uczestnictwa w życiu publicznym wyznaczała wizja powstania. Inteligencja podejmowała, co oczywiste, refleksję nad innymi typami ruchów masowych, z którymi miała okazję się zetknąć, np. nad strajkami w rozmaitych częściach Europy. Jednak to właśnie stosunek do powstania i zdefiniowanie go w kategoriach politycznych akumulowały zasadnicze kierunki myślenia o masowej mobilizacji.
Militaryzacja, czyli obietnica nowego żywota
Już u schyłku I Rzeczypospolitej, w realnych działaniach podejmowanych przez Tadeusza Kościuszkę, wyłoniła się idea mobilizacji społecznej poprzez militaryzację. Generalnie rzecz biorąc, rozmaite formy poboru powszechnego były bodaj pierwszymi na tak dużą skalę stosowanymi w Europie sposobami włączania szerokich kręgów społecznych do uczestnictwa w życiu publicznym. Pobór, wdrażany stopniowo w kolejnych krajach Europy od schyłku XVIII wieku, sprzyjał tendencjom demokratyzacyjnym, często wbrew bezpośrednim intencjom osób, które optowały za modelem masowej i narodowej armii. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by rekrut chciał umierać za kraj w sytuacji, gdy nie miał realnego wpływu na bieg spraw politycznych, czyli na kluczowe decyzje zapadające w państwie. Stąd nawet w kręgach pruskiej generalicji w pierwszej połowie XIX wieku dyskutowano o tym, że powszechny pobór doprowadzi ostatecznie do częściowego ograniczenia władzy królewskiej.
W kontekście polskim za fundatora tego typu myślenia można uznać Tadeusza Kościuszkę. W Uniwersale Połanieckim pisał on: Z żalem to wyznać muszę iż często wrogie obchodzenie się z Ludem, daje miejsce Moskalom do powszechnej na cały Naród potwarzy. Odbieram ustawiczne skargi od Żołnierzy i Rekrutów, że żony ich i dzieci nie tylko żadnego osłodzenia [publicznego wsparcia – przyp. autora] nie mają, ale za to prawie że służą Rzeczypospolitej ich Mężowie i Ojcowie wystawieni są na największe uciążliwości. Takowe postępki w wielu miejscach są zapewne bez wiedzy i przeciw woli Dziedziców, lecz w drugich muszą być skutkiem złej chęci, lub obcego natchnienia, aby zupełnie zapał do obrony Ojczyzny w sercach Ludu ostudzić.
Poglądy Kościuszki w najpełniejszej formie wyraził jego osobisty sekretarz Józef Pawlikowski. W 1800 roku wydał on równie fundamentalny, choć nieco zapomniany i znacznie bardziej obszerny tekst pt. „Czy Polacy mogą wybić się na niepodległość”. W dziele tym autor argumentował, że do upadku Polski w największym stopniu przyczynili się magnaci, a do jej odrodzenia wystarczające są siły polskiego narodu. W swoich obliczeniach Pawlikowski dowodził, że nawet najliczniejsze wojska zaborców nie będą w stanie przeciwstawić się polskiej armii w sytuacji, gdy powstanie obejmie szerokie kręgi społeczne. Historycy wojskowości wykazali, że rachuby sekretarza Kościuszki były w dużej mierze błędne: zawyżył on liczbę mieszkańców ziem polskich, a zarazem nie doszacował potencjału armii zaborczych. Krytykowanie dawnych koncepcji politycznych, formułowanych i wypowiadanych w ramach określonej debaty, jest jednak łatwe i ahistoryczne – w tej kwestii późniejsze pokolenia zawsze będą miały przewagę nad swymi przodkami. Istotniejszy jest polityczny potencjał zawarty w tekście Pawlikowskiego. Dla radykałów z jego epoki dzieło to stanowiło bowiem niezwykle istotny punkt odniesienia: tylko w latach 1831–1843 praca ta była wznawiana aż sześciokrotnie. Na polskim myślicielu swoje koncepcje wzorował nawet Giuseppe Mazzini – włoski prawnik i spiskowiec, który w pierwszej połowie XIX wieku był inspiratorem szeregu ruchów wyzwoleńczych i demokratycznych w Europie.
Idee Pawlikowskiego były w nieco późniejszym okresie rozwijane w kręgach osób, które często różniły się pod względem politycznych wyborów czy sympatii, ale umownie można je wszystkie określić mianem reprezentantów nurtu lewicowo-demokratycznego. Nawet Joachim Lelewel, wybitny polski polihistor i myśliciel, w istocie powtórzył zasadniczą myśl Pawlikowskiego, gdy pisał: Pojęcie moje jest takie, że naród polski inaczej podźwignąć się nie może, chyba na miejscu własnymi siłami, im więcej masa będzie poruszona, tym lepiej, tym skuteczniej, tym gwałtowniej. Nie licząc na żadną pomoc. Jedynie przez dysolucję [rozpad – przyp. autora] Rosji i poszarpanie Prus i Austrii, a to w jednym czasie.
Idee te znajdowały poparcie także w politycznie do Lelewela opozycyjnym, lecz ideowo dość do niego zbliżonym Towarzystwie Demokratycznym Polskim. Jego główni teoretycy konsekwentnie łączyli ideę masowego powstania z uwłaszczeniem chłopów i nadaniem im pełni praw politycznych. Uważali zarazem, że samo ogłoszenie tych „prawd” ludowi wznieci masowe powstanie. W przeciwnym zaś przypadku lud sam winien będzie swej nędzy i braku wolności politycznych. Wyraził to dobitnie Jan Nepomucen Janowski w wierszu pt. „Do Ludu”: Nie powstajesz? nachyl głowy; Nie chcesz równych? więc miej panów; Bałwochwalco, czcij bałwanów! Nie dla Ciebie żywot nowy!…
W latach 40. głównym teoretykiem myśli powstańczej w TDP był Ludwik Mierosławski, późniejszy dyktator powstania styczniowego. Wskazywał on, że armia powstańcza musi być liczna (porównywał ją do chmary), krytykował także szlachtę za anarchizację ustroju I Rzeczypospolitej. Zarazem jednak Mierosławski wyrażał przekonanie, że powstanie nie może być okresem gwałtownej demokratyzacji życia politycznego. Jego zdaniem nadmiar swobód politycznych w czasie walk może doprowadzić do odrodzenia się demonów przeszłości – dawnych form szlacheckiego życia politycznego, stronnictw, konfederacji, sejmików i niekończących się kłótni, które doprowadzą do dekompozycji ruchu i ogólnego zniechęcenia, a w efekcie do kolejnej klęski. Jak pisał, chwila walki nie jest chwilą swobodnego rozwijania się wszystkich żywiołów, wszystkich pierwiastków, wszystkich pojęć i myśli; ale tylko tego żywiołu, tego pierwiastku, tej myśli i tych pojęć, które zwycięstwo zapewniają.
Dość wyraźnie można dostrzec pewne ograniczenia tego modelu społecznej mobilizacji. Był on bardzo ściśle związany z przypisaniem określonych ról społecznych („Żywią i bronią”), w istocie zatem w sposób ograniczony stanowił wyzwanie dla status quo. Rzecz jasna, gdyby udało się zrealizować ten model mobilizacji – jak we Francji, gdzie w czasie rewolucji utworzono armię obywatelską złożoną z 300 tys. żołnierzy – życie polityczne uległoby zasadniczej, trudnej do przewidzenia zmianie. Co jednak istotne, odbyłoby się to niejako obok lub wbrew zasadniczym intencjom rewelatorów tego rodzaju koncepcji.
Co więcej, sama struktura armii jest wszak oparta na modelu scentralizowanego przywództwa, a polscy teoretycy masowego powstania rzadko rzucali wyzwanie wizji jednolitej, zmobilizowanej masy, dowodzonej przez genialnego stratega. Ponadto ten sposób myślenia nie pozostawiał zbyt wiele miejsca na dostrzeganie różnic wśród mobilizowanych kręgów społecznych. Idea „woli powszechnej”, która miała być realizowana przez powstanie, sprzysiężenie albo wręcz genialnego stratega, nie otwierała pola do analizy zmieniających się koniunktur i dostrzegania żywotności określonych podmiotów politycznych. Nie oznacza to jednak, że idee, zgodnie z którymi np. żołnierze mieliby prawo do wyboru swoich dowódców, w ogóle się nie pojawiały. Realne upodmiotowienie – co dostrzegło kilku myślicieli politycznych w XIX wieku – to przecież coś więcej niż nadanie chłopom ziemi w zamian za ich udział w powstaniu narodowym.
Przeciwko awangardyzmowi, o upodmiotowienie
Wyzwanie tym ideom rzucił między innymi Henryk Kamieński – ekonomista, filozof i uczestnik powstania listopadowego, który w latach 40. XIX wieku wszedł w bezpośredni spór z Mierosławskim. Kamieński, w przeciwieństwie do sporej części ówczesnych reprezentantów kręgów lewicowo-demokratycznych, był generalnie pesymistą w kwestii możliwości przeprowadzenia masowej mobilizacji w warunkach społeczno-gospodarczych, w jakich znajdowały się ziemie polskie. Krytykował też to, że osoby będące na emigracji mają aspiracje do przewodzenia polskiemu ruchowi niepodległościowemu. Wedle Kamieńskiego nie może być skuteczna strategia oparta na wysyłaniu do Polski emisariuszy z Francji czy z Belgii, którzy następnie będą chodzić od wsi do wsi i opowiadać chłopom prawdy ustalone podczas zebrań w Londynie czy w Paryżu. Sądził on, że między emisariuszem (nazywanym przez niego „apostołem”) a ludem musi istnieć twórcza relacja oparta na równości obu stron.
Aby jednak taka równościowa relacja mogła zaistnieć, niezbędna jest także demokratyczna transformacja samego ludu. Kamieński zwracał więc uwagę na to, że warunkiem niezbędnym do przeprowadzenia udanej mobilizacji społecznej jest upodmiotowienie na najbardziej podstawowym poziomie. Upraszczając nieco jego niezwykle bogatą myśl społeczną, można stwierdzić, że u podstaw masowego, świadomego ruchu niepodległościowego powinny znaleźć się takie praktyki, jak czytelnictwo czy pisanie. Wówczas, w realiach prowadzenia wojny („wojny ludowej”), nastąpiłaby rzeczywista demokratyzacja życia społecznego. Lokalną władzę przejmowałyby kluby, czyli oddolnie tworzone instytucje, znane z historii rewolucji francuskiej czy z rewolucji krakowskiej 1846 roku, a żołnierze demokratycznie wybieraliby swoich dowódców. Andrzej Walicki z całkowitą słusznością stwierdzał, że w bardziej generalnych kategoriach krytyka sformułowana przez Kamieńskiego przypomina do pewnego stopnia późniejsze krytyki awangardyzmu, czyli przekonania, że tylko niewielka, zakonspirowana i najbardziej politycznie uświadomiona grupa zdolna jest wywołać ruch masowy i nim kierować2.
Również Jan Czyński śmiało przekraczał istniejące w latach 30. i 40. XIX wieku wzorce myślenia na temat masowej mobilizacji. Co szczególnie ważne, autor ten odznaczał się oryginalnością nie tylko w kontekście polityki polskiej, ale także francuskiej. We Francji znaczna część rodzących się od lat 20. XIX wieku idei socjalistycznych nie była nakierowana na mobilizowanie mas. Główni teoretycy socjalizmu nie poszukiwali początkowo form wyrazu, które prowadziłyby do wyłonienia się ruchów społecznych, ulicznych demonstracji czy rewolucji. Przeciwnie: po traumatycznych doświadczeniach rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich pierwsi socjaliści za cel stawiali sobie raczej poszukiwanie recept, które mogłyby doprowadzić do „nowej harmonii świata”. Dlatego też gwałtowne wystąpienia robotnicze czy uliczne zamieszki były przez nich postrzegane nie – jak w przypadku późniejszych ruchów socjalistycznych – jako zwiastuny nadchodzącej, wyczekiwanej rewolucji, lecz raczej jako kolejne dowody na to, że niestabilne, przemysłowe społeczeństwo wymaga szybkiej reformy. Były to więc raczej niewielkie, elitarne, nierzadko burżuazyjne szkoły nauk społecznych, dążące do zapobiegnięcia rewolucji.
W tym kontekście polski emigrant Jan Czyński wykazał się sporą oryginalnością. Znajdował się on w kręgu oddziaływań tzw. fourieryzmu – doktryny socjalistycznej utworzonej na bazie koncepcji Charlesa Fouriera, który drogę do przebudowy rzeczywistości społecznej widział w tworzeniu małych, lecz stopniowo rozszerzających się komun (falansterów). Czyński wszedł w spór z częścią zwolenników Fouriera (nazywanych „ortodoksami”), którzy byli przekonani, że nauka ich mistrza winna być skierowana przede wszystkim do tych osób, które są w stanie ją zrozumieć, a nie do klas najbiedniejszych, a przez to – ignoranckich. Czyński stał na stanowisku dokładnie przeciwnym, wspierając frakcję tzw. realizatorów. Aby przyspieszać rozprzestrzenianie się idei fourieryzmu wśród uboższych grup społecznych, utworzył Czyński czytelnię, w której udostępniano druki polityczne tym, których nie było stać na ich zakup. Poprzez dyfuzję tych treści starał się on mobilizować kręgi francuskiego proletariatu3.
Również w odniesieniu do polskich idei mobilizacji Czyński był myślicielem wielce oryginalnym. Przede wszystkim stanął w kontrze do dominujących w jego czasach opowieści o powstającej wsi, wskazując, że również ośrodki miejskie mogą odegrać znaczną rolę w wojnie o niepodległość. Część jego polemistów była przekonana, że miasta są „martwe” ze swej natury (bo zalane przez ludność niepolską i wypaczające naturalną jakoby „drogę rozwojową” Polski) lub ewentualnie mogą odegrać jedynie marginalną rolę. Zajmując stanowisko opozycyjne wobec tych obiegowych przekonań, Czyński wskazywał, że w miastach tkwi istotny potencjał, ponieważ są to ośrodki, w których ulokowano warsztaty produkcyjne. Co więcej, pozycję ludności plebejskiej w miastach porównywał on do kondycji chłopa. W 1843 roku pisał: Jedni chcą znosić własność, inni uposażają ubogich kosztem nic niemających, a wszyscy zapominają o sześciu milionach mieszkańców, których liczba, siła, światło, przemysł, poświęcenie jest koniecznie potrzebnym nie tylko do wywalczenia niepodległości, ale do oswobodzenia i uszczęśliwienia wszystkich ziemi naszej mieszkańców. Oprócz tego Czyński wskazywał, że Żydzi to pełnoprawni obywatele, którzy także powinni być brani pod uwagę przy planach masowej mobilizacji. Warto dodać, że sam Czyński pochodził z rodziny frankistowskiej – żydowskiego ruchu, głoszącego hasła asymilacji – i z tego powodu nieraz osobiście padał ofiarą antysemickich ataków.
Już te dwie postaci – Kamieński i Czyński – pokazują, że w ramach polskiego myślenia o masowej mobilizacji w pierwszej połowie XIX wieku pojawiło się wiele idei, które śmiało wykraczały poza redukcjonistyczne sposoby myślenia. Myśliciele ci zdawali się wskazywać, że nie wystarczy sama obietnica nadania chłopom ziemi na własność. Domagali się oni realnego upodmiotowienia różnych grup społecznych, dowodząc ich przydatności w ruchu powstańczym. Można jednak z całą pewnością stwierdzić, że ostatecznie wszelkie koncepcje mobilizacji w pierwszej połowie XIX wieku były powiązane z ideą narodu traktowaną jako najwyższy społeczny kwantyfikator. Popularna wszak w tamtym okresie była pojęciowa zbitka „lud-naród”, która sama w sobie mocowała szerokie i niedookreślone pojęcie ludu w bardziej historycznie, geograficznie i językowo (choć jeszcze nie etnicznie) zdefiniowanej ramie narodu.
Janusowe oblicze narodowej mobilizacji
Łączenie pojęć ludu i narodu jeszcze w okresie romantyzmu było dość intuicyjne. Naród był raczej zbiorem wartości moralnych i duchowych, które – wedle bardziej radykalnych romantyków – w pierwotnej i nieskażonej jakoby formie przechowywał lud, czyli przede wszystkim chłopi. Wydobycie zatem tych wartości, wyzwolenie „ducha narodu” – np. poprzez uwłaszczenie – miało doprowadzić do masowej mobilizacji i udanego powstania. Mylne byłoby jednak rozpatrywanie kwestii materialnych – jak w tym przypadku nadania ziemi chłopom – jako jedynego środka mobilizującego, zalecanego przez formację romantyków. Romantyzm operował bowiem przede wszystkim obrazami, które wygenerować miały zbiorowe emocje i nadzieje.
Dużą rolę odgrywała tu określona metaforyzacja języka politycznego, w którym można wyraźnie dostrzec spory zasób terminologii zaczerpniętej wprost z języka religijnego. Służyło to uwzniośleniu poruszanej problematyki, która – opowiadana w taki właśnie sposób – zdolna była kształtować określone postawy polityczne. Ponadto często rolę niemal aktywnego aktora odgrywała tu przyroda, która u twórców tego typu koncepcji zdawała się wręcz współuczestniczyć w ludowym powstaniu. Juliusz Słowacki, w swej polemice z „Psalmami przyszłości” Zygmunta Krasińskiego, pisał: Więc się bój – bo nie ja grożę, / Marny człowiek i twój brat… / Ale jakiś straszny świat / I widzialne światła Boże, / Z mocą, z wichrem i z szelestem/ Rzucające się na Lud – / Strachy – które mówią: Cud! / Ognie – które szepcą: – Jestem! Za pomocą podobnego języka mobilizację ludu opisywał Zenon Świętosławski – jeden z głównych ideologów utworzonych w 1835 roku, radykalnych Gromad Ludu Polskiego4: Na Wschodzie słychać jakiś ryk, jakby zgłodniałych hien wycie – łuną całą lśnią się bagnetów zastępy – Ale czemuż tak nagle niezliczone szeregi uklękły? Broń złożyły do nogi – i słychać tylko: Ludu Boży! Ludu czysty!
W pierwszej połowie XIX wieku tego typu opowieści były rzeczywiście zdolne kształtować postawy, przekaz taki trafiał jednak – czego dowodzi choćby analiza policyjnych statystyk – do określonych grup społecznych, takich jak studenci czy nauczyciele, które okazały się szczególnie podatne na ów rodzaj romantycznej metaforyzacji. Trudno było za pomocą porównań Polski do ukrzyżowanego Chrystusa czy opowieści o stepowych burzanach rozpalić czy podsycić patriotyczne nastroje wśród klas ludowych. Powodów tego stanu rzeczy można wymienić co najmniej kilka. Po pierwsze, sama dyfuzja polskich idei politycznych w XIX wieku natrafiała na wiele przeszkód. Analfabetyzm chłopów i ich nieufność do nieznajomych agitatorów, przedzierających się z Francji czy Belgii, to tylko jedna z bardziej oczywistych kwestii. Problemów nastręczały często rzeczy takie, jak wysoki koszt wydruku ulotek czy broszur, organizacja polskich czcionek, a nawet zakup papieru. Po drugie, chłopi na ziemiach polskich nadziei na poprawę swego bytu upatrywali często w działaniach administracji państw zaborczych, a nie w zaangażowaniu środowisk demokratycznych. Po trzecie wreszcie, nawet gdy lokalnie wyłoniła się postać, która zyskiwała zaufanie w kręgach klas ludowych i potrafiła umiejętnie rozbudzić w nich patriotyczne nastroje, to szybko stawała się ona wrogiem dla władz zaborczych, była identyfikowana, aresztowana i – w najlepszym wypadku – skazywana na kilkuletni przymusowy pobyt w głębi Rosji.
Romantyczne kanony myślenia o masowej mobilizacji odrodziły się po okresie pozytywizmu, gdy w polskiej refleksji politycznej następował swoisty „zwrot idealistyczny”. Biografowie Józefa Piłsudskiego czy innych „niepokornych” z tego okresu wskazują, że w ich domach rodzinnych dzieła Adama Mickiewicza i innych wieszczów romantycznych były żywo czytane i komentowane, a słynna fraza O wojnę powszechną za wolność ludów prosimy cię, Panie, traktowana była jako nieodłączna część codziennej modlitwy. Wspomniane już we wcześniejszej części tekstu wydarzenia, takie jak insurekcja kościuszkowska czy liczne wojny i powstania, w początkach XX wieku urosły do rangi mitów. Tendencja ta była zręcznie kreowana i podtrzymywana przez polski ruch niepodległościowy, który generował modę, wyrażaną nie tylko przez styl politycznego myślenia, ale także przez określony, paramilitarny ubiór i styl zachowania. Co więcej, neoromantyczny nurt polskiej irredenty jako narzędzie mobilizacji stosował metodę faktów dokonanych. Piłsudski u progu I wojny światowej świadomie mistyfikował istnienie Rządu Narodowego, tworząc nawet jego fikcyjne pieczęcie, podobne do tych, których używały polskie władze w czasie powstania styczniowego.
Jak wskazano we wcześniejszej części tekstu, kategorie narodowe w okresie romantyzmu miały wymiar wyraźnie emancypacyjny. Ich stosowanie wobec klas ludowych oznaczało przekraczanie stanowych ram myślenia, w ramach których „naród polityczny” zawężony był jedynie do szlachty. Jednak w okresie nieco późniejszym, w ramach kiełkującej myśli endeckiej, modernizujące się pojęcie narodu zaczynało już działać nieco inaczej. Lud zaczynał być definiowany przez brak pewnych cech. Jan Ludwik Popławski, jeden z prekursorów nowoczesnego polskiego nacjonalizmu, w swych pismach wysuwać zaczął postulat unarodowienia ludu, który dopiero w rezultacie takiej nowoczesnej transformacji mógł być mobilizowany.
Ostateczne konsekwencje tego rodzaju rozumowania wyszły na jaw w czasie wydarzeń rewolucyjnych lat 1904–1907. Wtedy to reprezentanci tego nurtu obserwowali niekontrolowaną, zupełnie niespodziewaną mobilizację proletariatu. Jej skala była rzeczywiście ogromna: mniej więcej 20% robotników w zaborze rosyjskim w okresie rewolucji należało do partii politycznych. Endecy opisywali tę mobilizację nie w kategoriach „budzącego się narodu”, lecz „anarchii”, której trzeba położyć kres. Perspektywa tego środowiska uległa diametralnej zmianie niemal w ciągu kilku miesięcy. Wątki biologiczne i rasowe, widoczne już wcześniej np. w pismach młodego Romana Dmowskiego, zaczęły być wtedy niemal centralnymi kategoriami w dyskursie tej formacji. Zbiologizowany i etnicznie domknięty naród stał się tworem, któremu podporządkowane były wszystkie pozostałe kategorie, a praca na jego rzecz była w dyskursie tej formacji w zasadzie obligatoryjna. Jednocześnie jednak, w przeciwieństwie do konserwatystów, endecy nie porzucili idei masowej mobilizacji. Okazała się ona niezbędna, by położyć kres wspomnianej już „anarchii”, a środkiem mobilizacji były m.in. ulotki, pisane zazwyczaj – co niezwykle charakterystyczne – w trybie rozkazującym5.
Motłoch, czyli karzący bat rewolucji
Wypada wspomnieć jeszcze o całkowicie opozycyjnym nurcie, który miał zwolenników wśród licznych XIX-wiecznych konserwatystów. Był to nurt starający się różnymi sposobami przeciwdziałać formom politycznej mobilizacji. Do pewnego stopnia wpisywało się w niego środowisko skupione wokół ks. Adama Czartoryskiego, nazywane Hotelem Lambert. Czynienie bardziej generalnych uwag na temat koncepcji politycznych tego ugrupowania wymaga szczególnej ostrożności z uwagi na to, że było ono wewnętrznie niejednorodne i nie wytworzyło żadnego centralnego programu politycznego. Niemniej warto pokusić się o sformułowanie kilku uwag na temat stosunku tego środowiska do wizji masowej mobilizacji politycznej.
Adam Czartoryski jako jeden z powodów upadku powstania listopadowego – w całkowitej kontrze do poglądów formułowanych m.in. przez wspomnianego już Kamieńskiego – wymieniał okropne klubowładztwo. Programowo niechętny wobec bliższego określenia przyszłego ustroju Polski przed wybuchem powstania, był Czartoryski przekonany, że wszelkie różnice w politycznych zapatrywaniach i dążeniach wywołają wewnętrzny rozstrój i niesnaski w ruchu niepodległościowym. W ramach bezpośredniej akcji politycznej, emisariusze i agenci Hotelu Lambert początkowo starali się przeciwdziałać przedsięwzięciom demokratów poprzez rozwijanie niejako równolegle własnych organizacji spiskowych i niepodległościowych. Co jednak niezwykle istotne, ten punkt widzenia uległ pewnej zmianie po wydarzeniach lat 1846–1848, kiedy to wszystkie podejmowane przez demokratów próby wzniecenia powstania zakończyły się klęską. Wtedy to narodziła się idea, zgodnie z którą działania Hotelu Lambert miały zmierzać bądź to do torpedowania zamiarów demokratów na ziemiach polskich, bądź też – gdyby ich twórcy odnieśli sukces – do przechwycenia ruchu.
Powstanie styczniowe, poprzedzone „rewolucją moralną”, czyli znacznym pobudzeniem aktywności części polskiego społeczeństwa, także nadeszło mimo akcji zapobiegawczych podejmowanych przez margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. Starał się on z jednej strony uzyskać od Rosji jak najwięcej ustępstw na rzecz Polaków, z drugiej zaś – dążył do rozbicia kiełkującego ruchu. Jego działania, jak wiadomo, zakończyły się klęską, ale sam ruch został przejęty przez bardziej umiarkowane politycznie środowisko „białych”.
Kolejne lata przyniosły wzmożenie tendencji antymobilizacyjnych, które bodaj najsilniej dały o sobie znać w Galicji. Wilhelm Feldman, opisując ten okres, z pewną przesadą wskazywał, że polityka arystokratyczno-konserwatywna idzie dalej po linii wytkniętej przez Hotel Lambert, rolę przeznaczoną dawniej dla Francji przenosząc obecnie z dodatkiem uczuć wiernopoddańczych na Austrię. Demokracja, zgodnie z tradycją Towarzystwa Demokratycznego […] dąży do polityki samodzielnej, ludowej6. Wtedy to właśnie środowisko Stańczyków – galicyjskich konserwatystów dążących do zyskiwania kolejnych swobód dla Polaków za cenę lojalności wobec Austrii – ukuło termin liberum conspiro, który służył im do krytyki działań spiskowych i niepodległościowych. Według nich działania te były realizowane przez młodych i nieodpowiedzialnych działaczy, którzy nie liczyli się ze skutkami nieudanych powstań.
Jednak za tym pojęciem, jak sądzę, kryła się także szersza niechęć wobec demokracji i wkraczania klas ludowych do sfery politycznej. Już bowiem dziadek jednego z najważniejszych Stańczyków, Kajetan Koźmian, w swych wspomnieniach z wielką pogardą wypowiadał się o motłochu, który doprowadził do wybuchu nieudanego powstania listopadowego. Tego typu idee zyskały później poparcie w gronie krakowskich konserwatystów oraz profesury Uniwersytetu Jagiellońskiego. W swym wykładzie, opublikowanym w 1875 roku, Antoni Walewski wskazywał, że rewolucja (słowo to w XIX wieku często było w kontekście polskim synonimem powstania) to panowanie stronnictw, liczby, gminu, zatem materializm obszerny, wydatny, zgubny, najsroższa kara niebios nad winnymi i niewinnymi.
Romantyczna demokratyzacja i twórcze ziarno niezgody
Na podstawie analiz idei politycznej mobilizacji w XIX wieku oraz reakcji na nie można stwierdzić, że – nawet podporządkowane celom powstania i rozumiane wyłącznie jako narzędzie, służące odzyskaniu niepodległości – wpisywały się one w szeroki nurt demokratyzacji. Wkroczenie przedstawicieli klas ludowych w orbitę politycznej widzialności, dokonujące się nie tylko za pośrednictwem demokratycznych piór, lecz także – jak w rewolucji 1905 oraz innych, mniej spektakularnych ruchach – poprzez akcje bezpośrednie, powodowało konieczność nowego definiowania pola gry politycznej. Obecność nowych aktorów, jak zdawał się sugerować już Henryk Kamieński w latach 40. XIX wieku, wymagała pomyślenia całkowicie odmiennego ładu instytucjonalnego, którego powstanie oznaczałoby zburzenie tradycyjnych ról i hierarchii społecznych. Jednym z wielu bezpośrednich przejawów tej nowej sytuacji była dokonująca się w Galicji demokratyzacja prawa wyborczego.
W tym więc sensie nie podzielam opinii, zgodnie z którymi romantyzm i jego późniejsze, neoromantyczne kontynuacje należy traktować jako brzemię polskiej historii. Rzecz jasna, wiele ze sformułowanych wówczas założeń może ze współczesnej perspektywy wyglądać cokolwiek naiwnie, ale rozumienie historycznych zjawisk wymaga ich kontekstualizacji, czyli czytania i analizy w określonych warunkach. Po upadku powstania listopadowego, które nie zdołało zmobilizować szerszych kręgów społecznych, pewną koniecznością było poszukiwanie nowych form wyrazu i narzędzi artykulacji treści politycznych, które mogłyby być zrozumiałe dla klas ludowych. Dlatego też czerpanie metafor z języka religijnego czy ze świata przyrody jawi się jako śmiała próba dotarcia do tych, którzy znajdowali się poza nawiasem ówczesnego życia politycznego.
Za istotne ograniczenie XIX-wiecznych koncepcji mobilizacji skłonny byłbym zatem uważać nie romantyzm, ale raczej nieustanne napięcie między ideą narodowego powstania a dążeniem do reprezentowania partykularnych interesów grup wykluczonych. Innymi słowy, była to próba opowiedzenia o materialnych interesach i roszczeniach chłopów (w mniejszym stopniu robotników) nie za pomocą języka ekonomicznego, lecz zazwyczaj moralnego. Szlachta zatem miałaby zrzec się przynajmniej części swych własności i swobód w imię wyższego dobra, a wówczas uposażony chłop mógłby stanąć do walki. Kwestię tę dodatkowo problematyzowała spuścizna I Rzeczypospolitej. Ambicją wielu działaczy niepodległościowych było przekroczenie dawnych form życia politycznego, przy jednoczesnej chęci do reprezentowania grup wykluczonych. Powodowało to strach przed możliwością ponownego nadejścia „anarchii” czy wspomnianego „klubowładztwa” i dążenie do jedności narodowej, co wtórnie powodowało prześlepienie tych roszczeń, które groziłyby rozerwaniem mitycznej „zgody narodowej”.
Stwierdzić można, że to właśnie te zjawiska do dziś kładą się cieniem na dynamice mobilizacji społecznych. Jak bowiem pokazują wydarzenia kilku ostatnich lat, skutecznym narzędziem służącym do wyprowadzania tłumów na ulicę jest, z jednej strony, wyartykułowanie sprzeciwu wobec elit czy instytucji w kategoriach narodowych („niepolski rząd”, „obce media”), z drugiej zaś strony – podkreślanie chęci do reprezentowania całego, prawdziwego, zjednoczonego narodu. Na nowo zatem materialne roszczenia są podporządkowywane wyższym kategoriom symbolicznym. Hasło „Tu jest Polska!”, skandowane na wielu nacjonalistycznych marszach, noszenie wielometrowych flag biało-czerwonych, paramilitarna stylistyka i szereg innych tego rodzaju form wyrazu jawi się jako powrót do wzorców znanych przed wieloma dekadami. Zasianie twórczych ziaren niezgody i rozerwanie tej narracji wzdłuż szwów klasowych to zadanie tym trudniejsze, że w czasach kryzysu naturalnym zjawiskiem jest rozpaczliwe poszukiwanie przyczółków wspólnotowości. Skoro jednak jednym z nielicznych dobrodziejstw ostatnich lat jest fakt, że udział w ulicznych mobilizacjach przestał być „obciachem”, to być może budująca niezgoda jest bliżej, niż mogłoby się wydawać.
Piotr Kuligowski
Przypisy:
- E. Laclau, Rozum populistyczny, Wrocław 2009.
- A. Walicki, Henryk Kamieński: filozof ponownie zapomniany, „Przegląd Filozoficzno-Literacki” 2009, nr 25, s. 132.
- M.D. Sibalis, Jan Czynski. Jalons pour la biographie d’un fouriériste de la Grande Emigration polonaise, „Cahiers Charles Fourier” 1995, nr 6.
- Tekst przygotowany na okoliczność 180. rocznicy powstania Gromad Ludu Polskiego opublikowałem w 2016 r. na łamach „Nowego Obywatela”. Zob. P. Kuligowski, „Socjalizm” powstańców listopadowych. Rzecz o Gromadach Ludu Polskiego, „Nowy Obywatel” 2016, nr 70, s. 92–99.
- Zjawiska te w swej ciekawej monografii opisuje W. Marzec, Rebelia i reakcja. Rewolucja 1905 roku i plebejskie doświadczenie polityczne, Łódź 2016.
- W. Feldman, Dzieje polskiej myśli politycznej 1864–1914, Warszawa 1933, s. 81–82.