Kto posiada polski feminizm
Kto posiada polski feminizm
Kto posiada polski feminizm? Do niedawna było to całkiem oczywiste. Gdy na jakimś egzaminie na studiach padało pytanie o „polski feminizm po 1989 r.”, warto było wymienić wyuczoną listę nazwisk. Większość z nich to profesorki wykładające na warszawskich kursach gender studies. To ich teksty stanowiły obowiązkowe lektury na uniwersyteckich zajęciach i poza nimi. To ich debaty poruszały polski feminizm. To one wytwarzały język, w jakim mówimy o prawach kobiet.
„Zwykła kobieta”
Jedną z przełomowych lektur dla „polskich feministek po 1989 roku” był „Backlash. Niewypowiedziana wojna przeciwko amerykańskim kobietom” Susan Faludi. Amerykańska autorka opisała w niej reakcję konserwatywnych polityków i mediów na prawa kobiet wywalczone w latach 70. Z podobnymi reakcjami w latach 90. spotykały się polskie feministki. Agnieszka Graff we wstępie do polskiego tłumaczenia książki Faludi pisała: „[W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych dziennikarze] szukali po prostu feministki, a gdy ją znaleźli, dzwonili i uporczywie domagali się odpowiedzi na jedno tylko pytanie: Dlaczego nikt nie lubi feministek? Naszych wyjaśnień nie chcieli jednak słuchać, odpowiedź znali przecież z góry. My dopiero dowiadywałyśmy się, czym jest feminizm, zaczytane egzemplarze »Drugiej płci« Simone de Beauvoir przechodziły z rąk do rąk, a jedyna wydana w Polsce antologia amerykańskiego feminizmu, »Nikt nie rodzi się kobietą«, krążyła w odbitkach, niczym samizdat. Było nas raptem kilkadziesiąt, góra kilkaset w całym kraju, a w »Pełnym Głosem«, pierwszym polskim periodyku feministycznym, ukazywały się kolejne teksty mające odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego w Polsce nie ma feminizmu? Byłyśmy na początku drogi, której kolejne fazy to powstawanie na wielu uczelniach ośrodków gender studies, działalność niezliczonych kobiecych organizacji, inicjatywy społeczne takie jak »Rodzić po Ludzku«, manify, feministyczne powieści, kobiece festiwale, powstanie Partii Kobiet, wreszcie – Kongres Kobiet. Dopiero zaczynałyśmy naszą przygodę z feminizmem, ale dziennikarze już wiedzieli o jego śmierci”1.
Wstęp Agnieszki Graff pochodzi z pierwszego wydania książki z 2013 r. W tym czasie przedstawione przez nią trudności były już raczej historią niż rzeczywistością. Luiza Łuniewska i Jolanta Molińska opisały to pięć lat wcześniej w znakomitym tekście „Skandalistkom dziękujemy”2: „Negatywny stereotyp już dawno zbladł. Przestał działać nie tylko w dużych aglomeracjach, ale nawet w mniejszych miastach, np. w Skierniewicach. Właśnie tam dwa lata temu Aneta Kapelusz (socjolożka i feministka) przeprowadziła badania dotyczące postrzegania feministek przez polską prowincję. Wyniki zaskoczyły ją samą, bo spodziewała się, że miejscowa ludność prędzej porówna jej koleżanki do agentów SB i terrorystów niż do atrakcyjnych bizneswomen”.
Tylko kilka procent respondentów i respondentek Kapelusz zgadzało się z negatywnymi określeniami feministek: „kobieta, której nie udało się życie osobiste”, „kobieta z kompleksami”. Za to 80-90 proc. badanych zgodziło się, że feministka to kobieta ładna i dbająca o wygląd. „Skierniewiczanom podobają się jedwabne bluzki posłanki Izabeli Jarugi-Nowackiej i lekko potargana grzywka Kazimiery Szczuki. Jeśli mają za złe feministkom, to z innego powodu – tylko co trzeci ankietowany stwierdził, że robią coś dobrego dla innych kobiet”.
Stereotyp „złej feministki”, z którym zderzały się działaczki w latach 90. i który świetnie nauczyły się rozpoznawać, stał się elementem ich tożsamości. Znakiem rozpoznawczym, paradoksalnie pozwalającym zyskać widoczność. Krytyka mediów za brak udostępniania im miejsca na ich zasadach przestawała mieć sens – feministki-celebrytki pisały felietony do najważniejszych periodyków, Kazimiera Szczuka prowadziła teleturniej w TVN-ie. Media znakomicie przyjęły tych kilka feministek-skandalistek. Dostęp do mediów okazał się dostępem do ustawiania narracji. Stworzył nierówność w samym ruchu – obok kilku celebrytek większość feministek wykonywała niewidoczną, często bezpłatną pracę społeczną. Podobnie jak większość kobiet. Nierówności pozostawały ukryte.
W założeniu ruch feministyczny występuje w imieniu kobiet – wszystkich kobiet. Jednak medialny backlash od razu dość jasno stworzył podział między „złą, niekobiecą feministką” a „zwykłą kobietą”. Część mediów pokazywała, że feministki szkodzą „zwykłym kobietom”, inne – że występują w ich imieniu. One same zastanawiały się, jak zachęcić „zwykłe kobiety” do udziału w swoich akcjach. Nigdzie natomiast nie pojawiła się myśl, że zwykłe kobiety także są feministkami, a feministki – zwykłymi kobietami.
Feminizmy
W 2000 r. powstało Porozumienie Kobiet 8 Marca. Od tego czasu co roku w okolicach Dnia Kobiet w kilku miastach odbywają się Manify. Feminizm wyszedł z paneli dyskusyjnych i sal wykładowych na ulice.
Z polskiego ruchu feministycznego zaczęły wyraźniej wyodrębniać się nurty. Najważniejszym podziałem był ten między feminizmem liberalnym i socjalnym. Joanna Erbel i Adam Ostolski w manifeście „Feminizm musi być radykalny” z 2008 roku przedstawiały różnice między tymi feminizmami: „Spróbujmy opowiedzieć sobie różnicę między liberalnym a socjalistycznym feminizmem. Na przykładzie. Kilka tygodni temu prasa donosiła, że w tyskim Tesco zwracano się do kasjerek »ty podłogo« i uciszano je mówiąc, że »podłoga nie ma głosu«. Feminizm skoncentrowany wyłącznie na równości płci musi zapytać o rację takiego traktowania. Czy kasjerki znieważano jako kobiety, czy jako pracowników? Jeśli jako kobiety, to jest to skandal, jeśli jako pracowników, to jest to być może złe, ale feministkom jako feministkom nic do tego. Są hierarchie, przeciw którym feminizm walczy (wynikające z płci i ewentualnie seksualności) i takie, którymi zajmują się inni. Feminizm socjalistyczny wychodzi natomiast »od dołu«. Zaczyna od sytuacji konkretnej opresji, konkretnego upokorzenia, konkretnej walki ludzi o swoją godność. W poniżaniu kasjerek nie widzi dylematu (albo poniżano je jako kobiety, albo jako pracowników), lecz symbol równoważności i wzajemnego nakładania się na siebie różnych systemów dominacji”3.
W 2009 r. odbył się pierwszy Kongres Kobiet. Różnice między dwoma feminizmami – a także między Manifami a Kongresem Kobiet – stawały się coraz bardziej widoczne. W 2010 roku Manifa odbyła się pod hasłem „Solidarne w kryzysie, solidarne w walce!”. Julia Kubisa, Elżbieta Korolczuk i Katarzyna Bratkowska, jedne z organizatorek Manify, podsumowały później to wydarzenie: „W »Gazetce Manifowej«, na konferencji prasowej i z platformy MANIFY 2010 mówiłyśmy o outsourcingu, o problemach mieszkaniowych i eksmisjach, o bezrobociu, o zabezpieczeniach emerytalnych. Dlatego szkoda, że parytety, które są głównym postulatem Kongresu Kobiet i bardzo ważnym również dla nas, w znacznej mierze »pożarły« problemy ekonomiczne, jak niegdyś owce zjadły ludzi. […] Cieszyłyśmy się z obecności dziewczyn z Kongresu Kobiet, rozumiejąc ją jako wyraz solidarności z tymi wszystkimi wykluczonymi i walczącymi o przetrwanie i godność kobietami. Szkoda tylko, że znalazły się osoby, które stanęły na koniec przy Sejmie pod platformą i zagłuszały postulaty Manify 2010 okrzykiem »Parytety! Parytety!«”4.
Kilka lat później działaczki zasypały jednak różnice, wspólnie występując przeciw stygmatyzacji ruchu. W 2015 r. w marcowym numerze „Wysokich Obcasów Extra” został opublikowany tekst Natalii Waloch-Matlakiewicz „Bank gniewu”. Tekst promowany był na okładce z dużym napisem: „Dlaczego wkurzają nas feministki?”. Autorka oskarżyła feministyczne działaczki o brak propozycji dla „przysłowiowej pani z Biedronki”. Rozpętała się dyskusja: Agnieszka Graff i Magdalena Środa opublikowały list do „Gazety Wyborczej”5, redakcja Codziennika Feministycznego opublikowała list otwarty, w którym punktowano niezgodne z prawdą twierdzenia Waloch-Matlakiewicz6. W swojej polemice Elżbieta Korolczuk odniosła się do figury „zwykłej kobiety”: „Tekst, choć obszerny i bogato ilustrowany, nie tyle opisuje złożone zjawisko społeczne, ile powiela rytualne zarzuty wobec polskiego feminizmu. Znacie? To posłuchajcie: feministki są nielubiane, bo są »agresywne« i »elitarne«, »zajmują się nie tym, co trzeba« i »nie ma ich tam, gdzie są potrzebne«. […] Ciekawsze jest jednak pytanie, jak to się stało, że liberalne media wciąż z uporem lansują tezę, jakoby Polki en masse nie lubiły feminizmu, mimo że nie znajduje ona potwierdzenia w faktach? Tak się bowiem składa, że powtarzany jak mantra pogląd, jakoby »zwykłe polskie kobiety« uważały feminizm za zbędny bądź szkodliwy, mija się z prawdą”7.
W 2008 r. feministki tłumaczyły, że „zwykłe kobiety” nie są częścią ich ruchu, ponieważ wierzą w stereotyp złej feministki. W 2015, by dowieść, że „zwykłe kobiety” są częścią ruchu, Korolczuk wyliczała tematy Manif, organizacje feministyczne, panele na Kongresie Kobiet.
3 października 2016 r. prawie 100 tys. osób wyszło na ulice, by zamanifestować niezgodę na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej. Demonstracje odbyły się w 143 miejscowościach, także mniejszych. Mimo to opowiadany przez media rozdział między „zwykłymi kobietami” a feministkami nie zniknął. Został włączony w społeczny konflikt między neoliberalnymi elitami a „zwykłymi ludźmi”. Według prawicowej narracji, tych drugich mieli reprezentować prawicowi politycy. Feministki – tym razem jako Czarny Protest – zostały utożsamione z neoliberalną elitą. Znakomicie widać to w rozmowie z dr Joanną Banasiuk, wiceprezeską Ordo Iuris: „Postulaty feministek są sprzeczne ze światopoglądem większości zwykłych kobiet. Feministki uzurpują sobie prawo reprezentowania tej większości. Zwykłe kobiety zdają sobie sprawę z tego i mają naturalną potrzebę ochrony tych najsłabszych”8.
W jeszcze inny sposób „zwykłe kobiety” definiowane są przez feministki lewicowe. Według nich ta dychotomia rozgrywa się w obrębie samego feminizmu. Można w nim wyróżnić feminizm medialny albo celebrycki – najsilniej reprezentowany właśnie przez dotychczas utożsamiane z feminizmem autorytetki – oraz feminizm „zwykłych kobiet”, zapoczątkowany przez Czarny Protest. O pierwszą grupę dba feminizm liberalny, o drugą – feminizm socjalny. Na fali Czarnego Protestu i tak zdefiniowanego podziału, w 2017 roku toczyła się dyskusja o „feminizmie zwykłych kobiet”9. Powstał podpisany przez 91 osób manifest autorstwa Anny Adamczyk, Joanny Grzymały-Moszczyńskiej, Magdaleny Malińskiej, Magdaleny Mips, Izy Palińskiej, Kingi Stańczuk i Marty Tycner. Autorki wyraźnie odcięły się od medialnej, neoliberalnej wizji feminizmu na rzecz nowego ruchu: „Feminizm nie jest elitarnym klubem pracownic umysłowych. Feminizm jest walką o równość wszystkich ludzi. Feminizm jest walką o prawa wszystkich kobiet. To stawanie po stronie kobiet doświadczających przemocy, wyzysku, dyskryminacji ze względu na wiek, pochodzenie, kolor skóry, orientację i tożsamość płciową. Ogłaszamy zmianę warty: czas na powszechny i bezkompromisowy feminizm zwykłych kobiet i ich sojuszników. Czas na prawdziwą solidarność!”10.
Agata Bielik-Robson, wymieniona po stronie konserwatywnych feministek liberalnych, wpisała manifest w spór pokoleniowy, po którego jednej stronie stoi ona wraz z intelektualistkami swojego pokolenia, a po drugiej – „młode feministki”11.
Wbrew zawołaniu z manifestu, wśród podpisanych pod nim większość stanowią właśnie sojusznicy i sojuszniczki – pracownice i pracownicy umysłowi. Manifest nie dotarł do tych, o które miałoby chodzić – do pracownic fizycznych, osób pracujących w nisko opłacanych usługach. Podobnie spotkania z naukowczyniami dotyczące „zwykłych kobiet” raczej reprodukują medialno-intelektualny charakter ruchu, niż go przekraczają.
O ile w latach 90. feministki zastanawiały się, jak włączyć „zwykłe kobiety” w swoje działania, o tyle po 2016 r. zastanawiają się, jak zostać częścią zwykłych kobiet. Bieguny się odwróciły.
Tymczasem w marcu 2018 r. odbył się pierwszy Socjalny Kongres Kobiet. Spotkały się na nim przedstawicielki związków zawodowych, stowarzyszeń lokatorskich i innych grup walczących z wyzyskiem i biedą. Nie odpowiadały na zaproszenie manifestu. Nie ogłaszały nowego „powszechnego i bezkompromisowego feminizmu zwykłych kobiet”. Po prostu go tworzyły – od lat, działając. Zabrakło o tym informacji w ogólnopolskich wysokonakładowych mediach. Przemilczały to feministki liberalne. Działaczki nie pisały felietonów o tym wydarzeniu do „Wysokich Obcasów”, nie czytały nawet o samych sobie, że są radykalne czy agresywne, ich teksty o utrudnionym dostępie do mediów nie ukazywały się na łamach „Gazety Wyborczej”. Nie miały utrudnionego dostępu do mediów, jak autorki „Feministycznej zmiany warty”. Nie miały go w ogóle.
#MeToo
Manifest „Feministyczna zmiana warty” był odpowiedzią na backlash feministek medialnych wobec polskiego #MeToo. Osoby zaangażowane w #MeToo w Polsce zderzały się z nim od samego początku. Podobnie jak w latach 90. była to reakcja ludzi mediów i elity intelektualnej. Osoby ujawniające sprawców i wspierające je również słyszały, tak jak działaczki po 1989 roku, że są agresywne, radykalne i niezrównoważone. Że to „złe feministki”. Jednak tym razem po stronie ludzi stosujących backlash znajdowały się także feministki medialne. Pierwsze ujawnienie #MeToo potwierdziło wyraźny podział na elity i „zwykłych ludzi”, który zadziałał tu znacznie mocniej niż różnice poglądów.
4 listopada 2017 r. Anna Śmigulec w wywiadzie, który przeprowadziła z Alicją Długołęcką12, opowiedziała, jak pisarz Janusz Rudnicki rzucił o niej i jej koleżance: „kurwy już są”. W środowisku jego znajomych – liberalnej elity – zawrzała dyskusja. Eliza Michalik i Kazimiera Szczuka broniły prawa Janusza Rudnickiego do seksistowskich „żartów” oraz radziły Śmigulec, by weszła w konwencję i odpowiednio zripostowała wulgaryzm, zamiast robić z siebie ofiarę. Paulina Młynarska krytycznie opisała wówczas mechanizmy dystynkcji elit13, a Agnieszka Graff rozszerzyła tę interpretację o wymiar klasowy: „Nie, tu nie chodzi o warszawkę i towarzyskie układy, o to kto kogo lubi. Chodzi o coś szerszego: o ten bardzo specyficzny wymiar inteligenckiej obyczajowości w Polsce, który polega na publicznym upokarzaniu kobiet, ale tak, żeby nie mogły pokazać, że zostały upokorzone, bo pokazując to pogrążą się i ośmieszą. […] Cała zabawa na tym polega, że adresatka jest trzymana w szachu tym domniemanym cudzysłowem. Cudzysłów jest klasowy. Jak delikwentka zaprotestuje, jak się poczuje urażona, to znaczy, że NIE należy do inteligencko-artystycznej kasty, w której tak się właśnie mówi. […] Tymczasem panowie na podium brylują. Wystarczy zaszachować nas cudzysłowem”14.
W facebookowym poście zadziwiało tylko końcowe „nas” – jakby Graff nie była jedną z „brylujących”, a raczej obserwowała ich poczynania z dystansu. Wyznawany pogląd automatycznie wiązał się tu z określeniem pozycji – skoro staje w imieniu zwykłych kobiet, jest jedną z nich. To utożsamienie szybko jednak zniknęło przy kolejnym ujawnieniu sprawców.
27 listopada 2017 r. osiem kobiet – Sara Czyż, Dominika Dymińska, Patrycja Wieczorkiewicz i Agnieszka Ziółkowska oraz 4 anonimowe osoby – ujawniło dwóch sprawców przemocy, Michała Wybieralskiego i Jakuba Dymka. W tekście „Papierowi Feminiści”, opublikowanym w Codzienniku Feministycznym, znalazły się opisy ich przemocy fizycznej, seksualnej, molestowania, mobbingu i gwałtu. Obaj stracili pracę. #MeToo w Polsce po raz pierwszy miało konsekwencje.
Część elit – podobnie jak w sprawie Rudnickiego – wzięła stronę sprawców. „Ludzie kultury” napisali list w obronie dobrego imienia sprawców przemocy, powołując się na standardy demokratyczne. Monika Płatek pytała, czy osoby wspierające skrzywdzone chcą wpędzić chłopaka w depresję, a Agnieszka Graff ubolewała, że bez dowodów niszczy się mężczyznom reputację. Utożsamiła walkę z przemocą z walką z seksem. Opowiadała o końcu wolności seksualnej i tłumaczyła się swoim prawem do wyrażania wątpliwości15. Kobiety, które przez lata ustawiały dyskurs feministyczny, stanęły po stronie sprawców przemocy.
Łatwo uznać, że to kolejna odsłona sporu między feminizmem socjalnym i liberalnym. To jednak coś znacznie głębszego, związanego z nierównościami wewnątrz ruchu: widocznością pracy jednych i niewidocznością pracy innych. I różnicami – klasowymi.
Elżbieta Korolczuk, od lat zaangażowana w badanie socjalnych aspektów pracy i życia kobiet, w maju 2018 roku opublikowała w „Gazecie Wyborczej” tekst, który miał być podsumowaniem polskiej debaty o #MeToo: „Zaprośmy do rozmowy o #MeToo kobiety, które do tej pory w niej nie uczestniczyły: pracownice supermarketów, rolniczki, emerytki”. W tekście zaprasza do debaty i nawołuje do porozumienia. Zarysowuje dwie strony sporu: „feministyczne autorytety” i krytykującą je „część aktywistek”. Z nazwisk wymienia jednak tylko te pierwsze: Agnieszkę Graff, Monikę Płatek czy Agatę Bielik-Robson. Osoby, z którymi wielokrotnie współpracowała, jej koleżanki. Z drugiej strony nie pojawiają się nazwiska. Inga Iwasiów, Marta Rawłuszko, Magda Grabowska, Agnieszka Grzybek, Patrycja Wieczorkiewicz – te, które bezwarunkowo wspierają ujawniające, pozbawione zostają podmiotowości.
Wróćmy do pytania o to, kto posiada polski feminizm. Zgodnie z artykułem Korolczuk, są to wciąż te same osoby: Graff, Płatek, ona sama. Doskonale uwidacznia się to we wspomnianym zaproszeniu do #MeToo pracownic supermarketów, rolniczek, emerytek: „Marzę, aby wszystkie kobiety miały możliwość podzielenia się swoimi przeżyciami nie tylko na Facebooku, ale także w rozmowie, do której zaprosimy nasze matki, babki, współpracowniczki i sąsiadki. Warto do tej rozmowy włączyć kobiety, które do tej pory w niej nie uczestniczyły: pracownice supermarketów, rolniczki, emerytki”16.
Korolczuk zachęca do zapraszania do #MeToo „zwykłych kobiet”. Pomysł zapraszania kogokolwiek do #MeToo – oddolnego, ahierarchicznego ruchu – pokazuje, z jakiej pozycji wychodzi zapraszająca. Zaprasza do ruchu jak do własnego domu. To podejście właścicielki. Kiedy Korolczuk pochyla się nad istotnymi społecznymi problemami, robi to z pozycji ekspertki, badaczki. To ona decyduje, jakim językiem mówi się o tych problemach i grupach. Pisze o relacjach klasowych, pomijając własną pozycję klasową, z której występuje. Jakby jej nie było albo była neutralna.
Ruch #Metoo rozpoczął się od opowieści kobiet o samych sobie. Zapoczątkowała go w 2006 r. Tamara Burke, tworząc organizację wsparcia dla niezamożnych osób doświadczających przemocy. Nikt nikogo nie zapraszał, nikt za nikogo nie opowiadał, wszystkie uczestniczki go współtworzyły. To nie był jedynie nowy temat w przestrzeni publicznej. To także nowe struktury, które zmieniają nie tylko aktywność kobiet, ale i relacje między nimi. Nie ma tu „starych” relacji władzy. To nie debata, do której ktoś nas zaprosi. To nawet nie Manifa, na której ktoś pozwoli nam przemawiać. To kolektywny ruch i proces.
Na pytanie „kto posiada polski feminizm?” odpowiedzią nie jest Agnieszka Graff, Elżbieta Korolczuk czy Agata Bielik-Robson. Nie jest nią też Inga Iwasiów, Marta Rawłuszko czy Agnieszka Grzybek. Nie jest nią nawet Anna Śmigulec, Sara Czyż, Dominika Dymińska, Patrycja Wieczorkiewicz i Agnieszka Ziółkowska. To fałszywe pytanie. Nikt nie posiada polskiego feminizmu, bo to nie własność.
Skradziony ruch
Kiedy w kwietniu 2018 w Sejmie rozpoczynał się protest osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów i opiekunek, sieć żyła pewną aferą. Początek okupacji parlamentu przeszedł bez echa w grupach „Dziewuchy Dziewuchom”. Te zajęte były wypuszczaniem oświadczeń dotyczących zawłaszczenia ruchu społecznego poprzez zgłoszenie nazwy do urzędu patentowego. „Nie damy ukraść ruchu społecznego”, „wszystkie jesteśmy dziewuchami” – te i wiele podobnych haseł wypełniły portale społecznościowe. W całej dyskusji na temat komercjalizacji i zawłaszczania ruchu nie wybrzmiała jedna ważna kwestia – zakładanie stowarzyszeń, składanie wniosków o granty, rejestrowanie działalności w KRS czy działanie w dużym mieście pod flagą Dziewuch, to również odmiana zawłaszczania tego ruchu i korzystanie z własnego przywileju. Aktywizm, możliwość działania, wynikająca z miejsca zamieszkania, wykonywanej pracy, posiadanych znajomości, to przywilej. Nie wszyscy i wszystkie go mają.
Podczas debaty aktywistycznej na konferencji Polskiego Towarzystwa Genderowego w grudniu 2016 r. Agnieszka Graff powiedziała, że gdy tylko powstała grupa „Dziewuchy Dziewuchom”, postanowiła zaprosić je do siebie i zapytać, czy są feministkami oraz dowiedzieć się, czy są za legalną aborcją, czy tylko przeciwko ustawie Ordo Iuris całkowicie zakazującej aborcji. Trudno wyobrazić sobie dom, który pomieści ponad 100 tys. kobiet. Bo też kiedy Graff zaprosiła do siebie Dziewuchy, zaprosiła tylko kilka osób, które miały dostęp do zaproszenia. Nie zaprosiła tysięcy innych, nie mniej zaangażowanych. One o zaproszeniu nawet nie wiedziały. Z rozproszonego ruchu Graff wyłuskała władzę i struktury. W ten sposób postawiła też symboliczną feministyczną pieczątkę na zaakceptowanej przez siebie grupie.
Kto ma swoje ciało na własność?
„Moje ciało, mój wybór”, „moje ciało to moja własność” – te pochodzące z USA z lat 60. hasła na dobre zakorzeniły się w polskim ruchu kobiecym, zwłaszcza po kwietniu 2016 roku. Dwa dni po historycznym zwycięstwie w irlandzkim referendum aborcyjnym w maju tego roku, „Gazeta Wyborcza” zaprosiła do swojego studia Magdalenę Środę i Natalię Broniarczyk, by porozmawiały o tym, dlaczego głosowanie na temat aborcji w Irlandii było możliwe i jak rozmawiać o aborcji w Polsce zdominowanej przez Kościół Katolicki. Środa ujawniła się jako wielbicielka hasła „moje ciało to moja własność”. Właśnie tą narracją, w jej opinii, jesteśmy w stanie stawić opór katolickiej propagandzie. Czy to rzeczywiście skuteczny sposób?
W 1973 roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych wydał wyrok zmieniający prawo aborcyjne w kraju. Dwie niezwykle sprawne prawniczki reprezentowały kobietę domagającą się prawa do zakończenia ciąży będącej skutkiem gwałtu. Adwokatki postawiły jednak na inną kartę: udowodniły, że zakaz aborcji stanowi dyskryminację, ingeruje w prywatność i narusza wolność osobistą kobiety. W wyniku wygranego przez nie procesu (znanego jako Roe przeciwko Wade) zalegalizowano aborcję w USA. Jeszcze przed rozpoczęciem tej batalii Amerykanki wychodziły na ulicę, domagając się zniesienia zakazu aborcji, odwiedzały sądy, domagały się rządowego finansowania aborcji i rozdawały puste kartki papieru – jako najlepszy według nich model ustawy aborcyjnej. Twierdziły tym samym, że nawet najszerzej opisane warunki dopuszczalności aborcji zawsze pozostaną w jakimś sensie zakazem i będą uprzedmiotawiać kobiety i skazywać na cierpienie te mniej uprzywilejowane. Celem aktywistek była bezpłatna i realnie dostępna aborcja dla wszystkich, które jej potrzebują. Pomimo legalizacji aborcji, za sprawą wspomnianego wyroku, cel ten nigdy nie został osiągnięty. Nawet teraz, gdy w USA aborcja jest legalna do co najmniej 12 tygodnia, w niektórych stanach brakuje faktycznego dostępu do zabiegu przerwania ciąży. Barierą jest koszt, który zależy od polityki stanowej i dostępności klinik aborcyjnych.
Dlaczego aborcja w USA jest droga? Wyrok Roe przeciwko Wade sprowadza aborcję do kwestii prywatności. Prywatność to kosztowny przywilej. Ale aborcja nie jest prywatną sprawą. To kwestia publiczna, ściślej: element zdrowia publicznego. Kryzys pojęć „wyboru” i „własności” opisała Rebeka Tuhus Dubrow, która zwraca uwagę, że akcentowanie pojęcia „wyboru”, nacisk na własnościowe podejście do ciała, przy jednoczesnym prywatyzowaniu ochrony zdrowia, doprowadziły do alienacji osób w gorszej sytuacji socjalno-ekonomicznej17. W Polsce szczegółowo opisała ten problem Agata Chełstowska: „Najbardziej problematyczne, jest to, że feminizm, który za najwyższą wartość uznałby »wybór« znajduje się niebezpiecznie blisko kultury konsumpcyjnej. Wybór to hasło używane w każdej reklamie, to slogan kapitalizmu, mantra konsumpcjonizmu. Możliwość ciągłego wybierania to także baza neoliberalnych wyobrażeń na temat społeczeństwa i jednostki: wolnej, kierującej się zawsze i wyłącznie swoim gustem, nieograniczonej warunkami społecznymi. Realna sytuacja kobiet w Polsce nie przypomina wcale supermarketu rozwiązań, z których każda wybiera sobie wedle gustu. Większość sytuacji związanych ze zdrowiem i prawami reprodukcyjnymi to dla Polek trudne i złożone zadanie. Kobiety próbują sobie radzić ze swoją sytuacją ekonomiczną i prawną, znaleźć najlepsze rozwiązanie, myśląc o przyszłości swoich rodzin, pogodzić istniejące zobowiązania opieki z nadchodzącymi, zdobyć informacje, zadbać o swoje zdrowie, mimo nikłej pomocy ze strony państwa i uratować trochę swojej godności, mimo sposobu, w jaki są traktowane. Ta sytuacja nie ma żadnego związku z przyjemnym spacerem sklepową alejką i być może dlatego hasło wyboru nie porywa tłumów tak, jak hasło sprawiedliwość”18.
To samo dotyczy prywatności i własności. Dla profesor Środy prywatność i własność są czymś innym niż dla kobiety pełniącej pracę opiekuńczą, żyjącej z zasiłku, mieszkającej w małym mieście, gdzie ginekolog bywa raz w tygodniu, albo i rzadziej.
Feministki to przecież my
W 2017 r. ukazała się broszura „Ruch feministyczny w Polsce a kwestia socjalna”. Na publikację składają się teksty Elżbiety Korolczuk, Julii Kubisy i Doroty Szelewy, które rozwijają socjalne spojrzenie na feminizm. Jednak ujęcie Korolczuk wzbudza wątpliwości: „Organizatorki Manif wybrały strategię nacisku oddolnego, stawiając m.in. na współpracę ze związkami zawodowymi, jednak z powodu niewielkich zasobów i cyklicznego charakteru organizowanych wydarzeń współpraca ta była zwykle doraźna, a feministki miały znikomy wpływ na działania związków w kwestiach związanych z polityką socjalną”19.
Stwierdzenie, że feministki mają znikomy wpływ na działania związków zakłada, że związkowczynie nie są feministkami. Mogą za to być zaproszone przez feministki do współpracy. Działania feministyczne – Manify – nie działają, są bowiem cykliczne, natomiast codzienne działania w zakładach pracy i organizacjach nie są częścią ruchu feministycznego.
Tymczasem już w 2008 r. Przewodnicząca WZZ Sierpień ‘80 Tesco Tychy Elżbieta Fornalczyk mówiła w reportażu: „To nasz związek wymyślił, żebyśmy pojechały na ósmomarcową manifę z transparentem Tesco. Żeby o nas nie zapomniano. Potem zadzwoniła pani Krystyna Bratkowska, żeby zrobić ze mną wywiad do »Wyborczej«, i spytała, czy wybieramy się w sobotę do Warszawy. Powiedziałam, że będziemy. Zapytała: »A nie boicie się feministek?«. A czego tu się bać? Feministki to przecież my”20.
Działaczki lokatorskie, członkinie związków zawodowych i organizacji – to feministki, które codziennie walczą o swoje prawa. Feminizm „zwykłych kobiet” istnieje i istniał od lat. Tyle że nie w mediach.
Niezależnie od tego, jak dużo będzie się mówić o prawach socjalnych na Manifach czy Kongresach Kobiet, nie zastąpi to codziennego zaangażowania kobiet: w związkach zawodowych, ruchach lokatorskich, organizacjach osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunek. Feminizm robiony przez niewielką grupę aktywistek, które mają na to czas, a niekiedy zapraszają kogoś na swoje wydarzenia – wyłącznie reprodukuje nierówności.
Komunikat feministek w latach 90. i 2000 brzmiał: „zwykłe kobiety”, obudźcie się, walczcie z patriarchatem! Po Czarnym Proteście i #MeToo to „zwykłe kobiety” wołają: feministki medialne, obudźcie się, walczcie z wyzyskiem, molestowaniem, eksmisjami! Zauważcie, że wasza pozycja to nie pozycja „zwykłej kobiety”, to nie norma. Że są społeczne problemy i sytuacje inne niż ta wasza. Że istnieją różnice klasowe.
Podział na feminizm socjalny i liberalny oraz medialny i „zwykłych kobiet” okazał się niewystarczający: nie chodzi tu bowiem ani wyłącznie o poglądy, ani wyłącznie o pozycję. Chodzi o to, co jest niewidoczne, a dzieje się między nimi i na ich przecięciu: gdy działania rozjeżdżają się z deklaracjami, a pozycje wyznaczają struktury myślenia. Czarny Protest i #MeToo odsłoniły mechanizm działania feminizmu medialnego. To feminizm własnościowy. I otworzyły na nowe feministyczne struktury, wychodzące nie z medialnych reprezentacji feminizmu, lecz z codziennych działań feministek w związkach zawodowych, ruchach lokatorskich i innych zaangażowanych grupach.
Już w 2013 r. Susan Faludi w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” zauważała, że w mediach widoczny jest przede wszystkim „latte feminizm”: „Media coraz bardziej zmieniają się w wehikuł promocji celebrytów, luksusowego stylu życia i komercyjnej kultury, więc nic dziwnego, że skupiają się głównie na bardzo wąskim kręgu najbogatszych i najsławniejszych reprezentantek – czy raczej pseudoreprezentantek – feminizmu. W miarę jak gazety tną budżety i tracą czytelników na rzecz mediów internetowych, przede wszystkim znikają artykuły o biedzie, bezrobociu i kwestiach pracowniczych. Podobnie w przypadku tekstów o feminizmie – media zajmują się opisywaniem bogatych kobiet, a nie problemami zwykłych zjadaczek chleba”21.
Feministki medialne wpadły w „wehikuł promocji celebrytów”, w hierarchiczne relacje mediów i uniwersytetu – i przestały je dostrzegać, a zaczęły reprodukować. Feminizm własnościowy przyjął warunki, w których powstał. Czasami o nich pisze, niekiedy krytykuje i interpretuje.
Feministki rozmaicie tylko interpretowały świat; idzie jednak o to, aby go zmienić.
Maja Staśko, Natalia Broniarczyk
fot. w nagłówku tekstu: Tomasz Chmielewski
Przypisy:
- Susan Faludi, Reakcja. Niewypowiedziana wojna przeciw kobietom, tłum. Anna Dzierzgowska, wstęp do polskiego wydania Agnieszka Graff, Warszawa 2013 (ebook).
- http://www.newsweek.pl/polska/skandalistkom-dziekujemy,6057,1,1.html.
- https://www.salon24.pl/u/krytykapolityczna/75296,erbel-ostolski-feminizm-musi-byc-radykalny,2.
- http://lewica.pl/index.php?id=21253&tytul=J.-Kubisa%2C-E.-Korolczuk%2C-K.-Bratkowska%3A-Zagraj-to-jeszcze-raz-Manifo.
- http://wyborcza.pl/1,75968,17480262,Manipulacje__stereotypy_i_przesady____Wysokie_Obcasy.html.
- http://codziennikfeministyczny.pl/list-otwarty-redakcji-miesiecznika-wysokie-obcasy-extra/.
- http://wyborcza.pl/1,75968,17481733,Feminizm_w_krzywym_zwierciadle_mediow.html?disableRedirects=true.
- http://telewizjarepublika.pl/dr-banasiuk-postulaty-feministek-sa-sprzeczne-ze-swiatopogladem-wiekszosci-zwyklych-kobiet,45553.html.
- Odbyło się kilka spotkań z cyklu „zwykłych kobiet”. W Warszawie spotkanie z Ewą Majewską, Elżbietą Korolczuk i Anną Ptak było jednocześnie promocją książki „Tramwaj zwany uznaniem. Feminizm i solidarność po neoliberalizmie”, która zapowiada nadejście feminizmu zwykłych kobiet. Spotkanie w Krakowie z kolei skupiało się wokół zredagowanej przez Teresę Vetter broszury „Dlaczego jesteśmy feministkami?”, na którą składały się odpowiedzi kobiet na tytułowe pytanie. Spotkanie w Katowicach z tego cyklu było spotkaniem z Agnieszką Dziemianowicz-Bąk, członkinią Zarządu Krajowego partii Razem.
- https://opinie.wp.pl/feministyczna-zmiana-warty-czas-na-prawdziwa-solidarnosc-6208578687879297a.
- http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,127763,22955969,kultura-gwaltu.html.
- http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,127763,22582989,metoo-musimy-ujawniac-zachowania-ktore-wiazaly-sie-z-jawnym.html.
- https://kobieta.onet.pl/czlowiek-czy-czlowiek-kultury-felieton/kr2r8e4?utm_source=kobieta_viasg_viasg_kobieta&utm_medium=nitro&utm_campaign=allonet_nitro_new&srcc=ucs,ucs&utm_v=2,2.
- https://www.facebook.com/agnieszka.graff.5/posts/10215421273631471?pnref=story.
- http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,127763,23013370,metoo-to-czasami-akt-gniewu-na-wlasna-bezradnosc.html; http://audycje.tokfm.pl/podcast/O-szerokich-konsekwencjach-akcji-metoo/57028.
- http://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,23387572,zaprosmy-do-rozmowy-o-metoo-kobiety-ktore-do-tej-pory-w-niej.html .
- Rebecca Tuhus Dubrow, Designer Babies and the Pro-Choice Movement, „Dissent”, lato 2007, online: https://www.dissentmagazine.org/article/designer-babies-and-the-pro-choice-movement.
- Agata Chełstowska, Sprawiedliwość społeczna i sprawiedliwość reprodukcyjna – nowe ramy dla ruchu na rzecz dostępnej aborcji, w: A jak hipokryzja. Antologia tekstów o aborcji, władzy, pieniądzach i sprawiedliwości, red. Claudia Snochowska-Gonzalez, Warszawa 2011, s. 13.
- Elżbieta Korolczuk, Ruch feministyczny a kwestia socjalna: lekcje z przeszłości i wyzwania z przyszłości, w: Elżbieta Korolczuk, Julia Kubisa, Dorota Szelewa, Ruch feministyczny w Polsce a kwestia socjalna, Warszawa 2017, s. 25, online: http://library.fes.de/pdf-files/bueros/warschau/14094.pdf.
- http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,5110466.html.
- http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,14101920,Cicho_sza__idzie_czwarta_fala_feminizmu.html.