Na progu katastrofy

·

Na progu katastrofy

·

 

We współczesnym świecie nie brakuje wyzwań. Bieda, ogromne nierówności społeczne, nienawiść na tle płciowym, rasowym czy religijnym. Wraz z postępem badań na ten temat coraz jaśniejsze staje się, że ludzkość mierzy się z jeszcze jednym palącym problemem. Katastrofą klimatyczną, a mówiąc szerzej: katastrofą środowiskową.

Celowo używam sformułowań „katastrofa klimatyczna” i „katastrofa środowiskowa”. Zgadzam się z Georgem Monbiotem, dziennikarzem „Guardiana”, że mówienie o „zmianie klimatycznej” nie oddaje powagi sytuacji. Zmiana kojarzy się z czymś naturalnym. Wszystko w naszym świecie się zmienia, o czym wiedział już Heraklit z Efezu, dotyczy to również klimatu. Tak było, jest i będzie. O co więc cały ten hałas? Jak jednak przekonują klimatolodzy, rzecz nie w samej zmianie, ale w jej przyczynach, tempie i konsekwencjach.

Kluczową liczbą jest tutaj 97. Tyle procent specjalistów w dziedzinie klimatologii zgadza się, że ocieplenie klimatu jest wywołane działalnością człowieka. Istnieje też szeroki konsensus, że te zmiany będą miały zgubny wpływ na rodzaj ludzki, choć mówienie o „człowieku” i „rodzaju ludzkim” jest w tym kontekście zwodnicze. Nie każda osoba przyczynia się w równym stopniu do tej katastrofy i nie każda ucierpi z jej powodu równie mocno. Co więcej, najgorsze konsekwencje mogą spotkać tych, którzy – przynajmniej do tej pory – są najmniej winni. Więcej na ten temat już za chwilę.

Ważne jest, aby na początek zdać sobie sprawę z tego, że katastrofalne skutki globalnego ocieplenia są bliżej niż się wydaje, a w niektórych obszarach świata już zaczęły dawać o sobie znać w postaci poważnych zaburzeń pogodowych. Trzeba też pamiętać, że problemem jest nie tylko to, co dzieje się z klimatem, ale nasz wpływ na całą przyrodę, na przykład na niszczenie gruntów czy wymieranie gatunków. Te tematy nie są tak medialne jak globalne ocieplenie, lecz ich skutki są równie dotkliwe.

O wszystkich wspomnianych problemach związanych z katastrofą środowiskową możemy dowiedzieć się z „Epoki człowieka”, książki Ewy Bińczyk, toruńskiej filozofki.

Epoka człowieka

Dlaczego właśnie taki tytuł? Ponieważ żyjemy w epoce, w której wpływ ludzi na planetę jest na tyle duży, że byłby odczuwany przez kolejne 100 tys. lat, nawet gdybyśmy jutro wszyscy opuścili Ziemię i ruszyli na podbój kosmosu. To dobrze, że wreszcie powstała w Polsce książka próbująca zmierzyć się całościowo z wyzwaniami, które stawia przed nami obecny kryzys. Prawdopodobnie część osób będzie zdziwionych tym, że autorka jest filozofką. Czy nie powinniśmy uczyć się o kryzysie środowiskowym przede wszystkim od klimatologów, geologów, ekologów, ewentualnie od ludzi zajmujących się polityką i ekonomią? Odpowiedź jest prosta. Choć przedstawicielki i przedstawiciele wspomnianych dziedzin życia rzeczywiście powinni mieć duży wkład w dyskusję, to jest w niej również miejsce dla osób reprezentujących filozofię. Jak trafnie pisze Bińczyk, kryzys wywołany przez epokę człowieka wymaga szerokiej refleksji. Miesza się tu tyle wątków – od środowiska, przez rozwój techniczny, po politykę i nasze postawy moralne – że musimy starać się opisać relacje między nimi także na ogólnym, filozoficznym poziomie.

Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że skoro mamy do czynienia z książką napisaną przez filozofkę, to jest ona wypełniona abstrakcyjnymi spekulacjami, a brak w niej konkretnych danych i przykładów. Wręcz przeciwnie. Książka Bińczyk jest pełna rzeczowych informacji na temat katastrofy środowiskowej. Można wręcz powiedzieć, że momentami są one zbyt gęsto ułożone. Przeskakujemy od nazwiska do nazwiska, od informacji do informacji, od cytatu do cytatu, od przypisu do przypisu – w takim tempie, że czasami brakuje nam czasu na złapanie oddechu. Miejscami chciałoby się, aby autorka szerzej rozwinęła dany wątek, pomogła nam w pełni go docenić, zanim wprowadzi kolejny. Jednak uwaga ta dotyczy tylko fragmentów „Epoki człowieka”, a książki mają tę dobrą cechę, że nawet jeśli jesteśmy przytłoczeniu nadmiarem informacji, to możemy przerwać lekturę i wrócić do niej w dogodnych momencie. Poza tym jednym z najpoważniejszych problemów w dyskusji o katastrofie środowiskowej jest zbyt częste posługiwanie się przypuszczeniami czy też pseudoargumentami typu „wydaje mi się…”. Dlatego w ogólnym rozrachunku to bardzo dobrze, że znajdujemy w książce Bińczyk tyle cennych i wiarygodnych informacji.

„Epoka człowieka” może wręcz służyć za wprowadzenie czy też streszczenie problematyki środowiskowej, pomocne dla każdej osoby, która wprawdzie zdaje sobie sprawę z tego, że na przykład globalne ocieplenie jest poważnym problemem, ale chciałaby pogłębić wiedzę. Toruńska filozofka pisze bowiem o rzeczach, które nawet osobom interesującym się omawianą tematyką nie zawsze są powszechnie znane. Spójrzmy na kilka wybranych wątków z książki Bińczyk. To tylko cząstka tego, co znajdziemy w „Epoce człowieka”, ale daje dobre wyobrażenie, w jakim kierunku prowadzi nas autorka.

Zacznijmy od rzeczy podstawowej, o której była już mowa. Zarówno fakt zachodzenia zmian klimatycznych, jak i wpływ człowieka na nie są dobrze udokumentowane. Jak podaje autorka, opracowany przez ponad 800 naukowców raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatycznych z 2014 roku zawiera tezę, że globalne ocieplenie z 95-100-procentowym prawdopodobieństwem jest wywołane działalnością człowieka. Ta sama organizacja donosi, że przekroczenie poziomu wzrostu średniej globalnej temperatury o dwa stopnie wobec czasów przed rewolucją przemysłową będzie oznaczało nieodwracalne zaburzenia klimatu. Wzrost o cztery stopnie to przejście do świata apokaliptycznego. O tym, jak może on wyglądać, piszą w fabularyzowanym eseju „Upadek cywilizacji zachodniej” Naomi Oreskes i Erik Conway. Istnieje ryzyko, że pod koniec XXI wieku 20% ludzkości będzie zmuszone zmienić miejsce zamieszkania, ponieważ wiele rejonów planety przestanie nadawać się do życia. Może też dojść do wymarcia aż 70% gatunków zamieszkujących Ziemię.

Warto dodać, że nieliczne publikacje negujące szeroki konsensus w sprawie katastrofy klimatycznej są pod wieloma względami problematyczne. Przykładowo, choć zostały napisane przez ludzi z tytułami naukowymi, to zazwyczaj nie są to specjaliści w dziedzinie klimatu, lecz przedstawiciele innych dyscyplin. Skoro zatem mamy do czynienia z niemal powszechną i dobrze uargumentowaną zgodą wśród specjalistów na temat wpływu człowieka na globalne ocieplenie i jego tragicznych skutków, to sprawa powinna być prosta, prawda? Musimy coś z tym zrobić i to natychmiast. Niestety, mimo deklaracji, traktatów i odezw w rodzaju Paryskiego Porozumienia Klimatycznego, jesteśmy daleko od podjęcia wystarczających działań zapobiegawczych. Jak podaje Bińczyk, w latach 2012-2035 na wydobycie paliw kopalnych mają być przeznaczone niemal 23 tryliony dolarów. Na energię odnawialną, wodną i nuklearną – tylko 7 trylionów. Te liczby dobrze pokazują, jak wciąż rozkładają się priorytety. Wiele czynników wpływa na ten stan rzeczy. Z pewnością jedną z nich są ogromne pieniądze przeznaczane przez różne prawicowe organizacje, a także firmy związane głównie z wydobyciem paliw kopalnych, na negowanie wpływu człowieka na globalne ocieplenie.

Kapitalizm

Napotykamy tutaj największą przeszkodę, która stoi na drodze skutecznej walce z katastrofą środowiskową. Jest nią współczesny kapitalizm. Paliwa kopalne mogą przyczyniać się do globalnego ocieplenia, ale wiele osób zbija na nich fortuny. Ludzie ci mają wystarczający kapitał, aby blokować próby zmiany systemu, który wpakował nas w obecne tarapaty. Zresztą problem jest jeszcze głębszy. Bo nawet osoby, które nie czerpią bezpośrednich korzyści finansowych z utrzymania status quo, nie chcą dopuścić do siebie myśli, że do walki z katastrofą środowiskową nie wystarczy wkręcanie energooszczędnych żarówek, budowa elektrowni wiatrowych i produkowanie „czystszych” samochodów. Wszystkie te rozwiązania zakładają, że nasz świat nadal może być rządzony prawami logiki wolnorynkowej i podporządkowany korporacyjnym interesom, a wystarczy tylko, żeby nasza gospodarka była bardziej „zielona”.

To złuda. Nie da się skutecznie walczyć z katastrofą środowiskową bez odpowiednich regulacji na poziomie międzynarodowym – bez ograniczenia korporacyjnej władzy i pogoni za zyskiem. Główną motywacją działań rynkowych jest zarabianie pieniędzy. Dlatego szefowie firm zadają sobie przede wszystkim pytanie „Ile możemy na tym zarobić w ciągu najbliższych kilku lat?”, a nie „Czy w długookresowej perspektywie nasze działania przyczynią się do zagłady ludzkości?”. Przytoczone wcześniej dane na temat planowanych inwestycji w wydobycie paliw kopalnych powinny dać jasny obraz tego, w jaki sposób osoby zarządzające potężnymi korporacjami odpowiadają na pierwsze z przytoczonych pytań. Jak słusznie zauważa Bińczyk: „Możemy zasadnie przyjąć, że skoro dotychczasowe myślenie przywiodło nas do planetarnego kryzysu epoki antropocenu, to raczej nie pomoże nam ono z niego wybrnąć”. Autorka nie odnosi tej uwagi tylko do myślenia kapitalistycznego, ale z pewnością kapitalizm podpada pod tezę zawartą w przytoczonym cytacie.

Kiedy tylko nauczymy się patrzeć na problem katastrofy klimatycznej przez pryzmat kapitalizmu, nagle zaczniemy dostrzegać rzeczy, które wcześniej nam umykały. Rozmowy o handlu międzynarodowym są toczone często za pomocą pięknych sloganów o wolności, współpracy czy otwartych granicach. Pomija się jednak fakt, że handel międzypaństwowy oznacza także transport międzypaństwowy. Ten zaś odpowiada za dużą część zanieczyszczeń. Jak pisze Bińczyk: „Gdyby transport międzynarodowy rozpatrywać jako kraj, byłby to szósty kraj na świecie emitujący najwięcej gazów cieplarnianych, po Japonii. To więcej niż emisje całej Afryki”.

Uwzględnienie roli kapitalizmu pomaga też w zrozumieniu, że rozkład win związanych z katastrofą klimatyczną nie jest równy. Bińczyk cytuje w tym kontekście książkę Andreasa Malma i Alfa Hornborga: „Na początku XXI wieku 45% najuboższych obywateli świata emituje 7% gazów cieplarnianych, podczas gdy 7% najzamożniejszych wytwarza 50% gazów cieplarnianych; przeciętny obywatel Stanów Zjednoczonych – pomijając znowu podziały klasowe w obrębie tego kraju – wyemitował tyle, ile ponad pięciuset obywateli Etiopii, Czadu, Afganistanu, Mali, Kambodży czy Burundi”. Tego typu informacje powinny uczulić nas na to, że choć mówienie o rodzaju ludzkim jako odpowiedzialnym za katastrofę klimatyczną jest na ogólnym poziomie prawdziwe, to jednak wprowadza mylącą perspektywę. Nie każda i nie każdy z nas odpowiada w równym stopniu za globalne ocieplenie. Bińczyk trafnie rozwija myśl wspomnianych badaczy, gdy pisze, odwołując się do Iana Angusa, że: „Co trzeci mieszkaniec globu nie ma dostępu do elektryczności. Emisje gazów cieplarnianych jednej szóstej ludzkości (najuboższych) wynoszą zero. Gdybyśmy zignorowali rolę trzech miliardów najuboższych obywateli i obywatelek świata, tempo destabilizowania atmosfery, a także niszczenia środowiska w zasadzie i tak nie uległoby zmianie. Około 75% działalności ekonomicznej świata rozgrywa się w krajach OECD. Jest jasne, że to konsumpcja w krajach rozwiniętych (a nie na przykład wzrost populacji w krajach rozwijających się) jest główną przyczyną zmian”.

Konsekwencje omawianej katastrofy także nie rozkładają się równo. Jak podaje Bińczyk, według danych Oxfamu już teraz 400 tys. ludzi rocznie umiera w krajach najuboższych w wyniku zmian klimatycznych i głodu oraz chorób zakaźnych, do których przyczyniają się katastrofy pogodowe. Kryzys środowiskowy będzie prowadził również do poważnych spadków w produkcji rolniczej: w części krajów Afryki może to być spadek o 50% do roku 2020, w Centralnej i Południowej Azji 30% do roku 2050, tyle samo w Ameryce Łacińskiej do roku 2080. Susze, na które przynajmniej pośredni wpływ miało globalne ocieplenie, mogły przyczynić się do konfliktów w Darfurze, Liberii, Somalii, północnej Nigerii i Syrii. Należy spodziewać się narastania tego typu problemów, które przyczynią się do pogłębienia kryzysu migracyjnego, bo z oczywistych względów ludzie będą uciekali z terenów objętych wojną i niezdatnych do godnego życia. Istnieje w tym wszystkim także wymiar płciowy. Zacytujmy samą Bińczyk: „Aż 75% ofiar śmiertelnych tsunami na Sumatrze w 2004 roku i 90% poszkodowanych cyklonu i powodzi w Bangladeszu w roku 1991 stanowiły kobiety. Ponieważ nie dotarły do nich na czas oficjalne ostrzeżenia, nie uciekały same, lecz wraz z dziećmi, a także pozostawały za długo w swych domach, oczekując na pomoc bliskich im mężczyzn. Tymczasem w publicznej debacie na temat zmian klimatycznych kobiety są znacząco niedoreprezentowane. […] Pośród uczestników konferencji paryskiej ONZ w 2015 roku było tylko 35% kobiet”.

Widzimy zatem, że nie da się w tej kwestii uciec od wymiaru politycznego. Mamy tutaj do czynienia z typowym przykładem sytuacji, gdy jedni czerpią korzyści kosztem innych. Zamożni obywatele bogatych krajów żyją w pewnym sensie na koszt obywateli, a szczególnie obywatelek krajów mniej zamożnych. Właśnie dlatego część badaczy proponuje, aby tę polityczność ująć już w samej nazwie epoki, w której żyjemy. Na przykład – żeby zamiast o antropocenie mówić o kapitalocenie. To słynna propozycja Jasona Moore’a.

Bińczyk rozumie przyczyny przemawiające za tym określeniem, ale zdaje się uważać, że ostatecznie najważniejsze jest, aby mieć jakiekolwiek słowo pozwalające nazwać epokę katastrofy środowiskowej i zmobilizować nas do działania. Jeśli nazwa antropocen się przyjęła, to trudno – niech tak będzie. Zgadzam się z tym podejściem. Oczywiście byłoby dobrze, gdyby rola kapitalizmu była wyeksponowana już na najprostszym poziomie językowym, czyli w samej nazwie. Uważam jednak, że mamy tu do czynienia z sytuacją analogiczną do neoliberalizmu. Nie jest aż tak ważne, jak dokładnie nazwiemy wolnorynkowy fundamentalizm nasilający się od czasów Reagana i Thatcher – neoliberalizmem, turbokapitalizmem czy po prostu kapitalizmem. Liczy się samo to, że mamy jakąś nazwę, ponieważ nazwanie danej rzeczy, zjawiska czy procesu sprawia, że przestają być one przezroczyste, niewidoczne. Gdy ludzie mają już jakąś nazwę, nawet jeśli jest ona niedoskonała – zbyt ogólna, nie ujmująca sensu problemu, nadużywana – to łatwiej im dostrzec i powiązać z sobą różne zjawiska. Pewne rzeczy przestają być czymś naturalnym i nieproblematycznym, a stają się na przykład przejawem neoliberalizmu. Podobnie może być z antropocenem czy epoką człowieka. Najważniejsze, abyśmy mieli nazwę pomagającą dostrzec, że w naszym świecie dzieje się coś głęboko niepokojącego. Poważna walka z katastrofą środowiskową tak czy inaczej wymaga zmierzenia się z logiką kapitalistyczną, niezależnie od tego, jak nazwiemy tę epokę.

Morał

Z „Epoki człowieka” wyłania się proste przesłanie, choć dla wielu osób może być ono trudne do zaakceptowania. Jest źle. Nasz wpływ na planetę i jej klimat ma katastrofalne skutki, a zegar tyka. Z każdym dniem kolejne zaniechania w walce z globalnym ociepleniem i niszczeniem przyrody pogarszają naszą sytuację. Niebawem możemy przekroczyć próg, po którym pytanie nie będzie już brzmiało „Jak poradzić sobie z katastrofą środowiskową?”, lecz „Jak duże rozmiary będzie ona miała?”. Wielu ludzi już dzisiaj odczuwa konsekwencje zmian klimatycznych i dewastacji środowiska. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo często żyją w odleglejszych, biedniejszych rejonach świata, którymi nie interesują się media. Coraz oczywistsze staje się, że nie poradzimy sobie z katastrofą środowiskową bez głębokiej reformy sposobu funkcjonowania naszej gospodarki. Bez względu na to, jaki mamy stosunek do kapitalizmu, nie da się uciec od prostego faktu: to nie może dalej działać tak jak do tej pory. Jest to najzwyczajniej w świecie niemożliwe. Interesy wielkich korporacji, nieokiełznana konsumpcja, wykorzystywanie braku regulacji do generowania prywatnych zysków kosztem stanu środowiska, manipulowanie opinią publiczną przez organizacje powiązane z wielkim biznesem – wszystko to prowadzi nas w kierunku kataklizmu. Już nie tylko klimatycznego czy środowiskowego, ale także politycznego, społecznego i cywilizacyjnego.

Dlatego katastrofa środowiskowa jest wyzwaniem nie tylko dla klimatolożek czy ekolożek, ale także dla polityków i ekonomistów. Te dwie ostanie grupy do tej pory nie traktowały problemu z należytą uwagą. Kate Raworth, autorka „Doughnut Economics”, zauważyła, że ekonomiści w swoich modelach gospodarczych dotyczących produkcji i wymiany dóbr mają tendencję do pomijania jednego, całkiem istotnego aspektu całego zagadnienia. Żyjemy w konkretnym miejscu. Nazywa się ono Ziemią. Ma określony klimat, środowisko i ograniczone zasoby. Nawet najbardziej światli współcześni ekonomiści, zdający sobie sprawę z bolączek kapitalizmu, mają tendencję do traktowania katastrofy środowiskowej na zasadzie przypisu: „No i oczywiście pamiętajmy o zmianach klimatycznych i wyzwaniu, jakie one za sobą niosą. A teraz, wracając do tematu…”. Traktowanie w tak zdawkowy sposób spraw, o których pisze Bińczyk w „Epoce człowieka”, już nie wystarcza. Możemy albo dalej pogrążać się w marazmie bezczynności i pozorowanych rozwiązań, albo zacząć mówić, domagać się, protestować – słowem: działać w celu przeprowadzenia głębokiej reformy naszych społeczeństw. Możemy potraktować kryzys jako szansę na zmianę nie tylko w kierunku bardziej zielonej gospodarki, ale także sprawiedliwszego i mądrzejszego społeczeństwa. Jeśli ktoś potrzebuje dodatkowej motywacji ku temu, niech sięgnie po „Epokę człowieka”.

Ewa Bińczyk, Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 2018.

komentarzy