Polska praca
Polska praca
O pracy należy pisać dużo i często. Jakość pracy najlepiej pokazuje kondycję danego państwa. Oczywiście nie jest ona jedynym elementem, który składa się na ogólną jakość życia, ale determinuje inne czynniki w tak dużym stopniu, że można bez większego ryzyka stwierdzić, iż stanowi czynnik najważniejszy. Jeśli obywatele i obywatelki mają pracę dobrą w szerokim rozumieniu tego słowa, to mogą z większym prawdopodobieństwem zapewnić sobie także lepszą opiekę zdrowotną, bardziej komfortowe warunki wychowywania dzieci czy atrakcyjne spędzanie wolnego czasu. Członkowie wspólnoty, w której nie trzeba martwić się o zatrudnienie i zarobki, częściej angażują się w życie publiczne, co automatycznie przekłada się na standardy panujące w polityce, demokracji i państwie w ogóle. To od pracy wszystko się zaczyna – i o jakość pracy wszystko może się rozbić.
Poza tym praca to kwestia społeczna, nawet jeśli wielu próbuje nam wmówić, że jest to sprawa indywidualna. Jakość pracy to zawsze efekt kooperacji całej wspólnoty. Jeśli jakość pracy w kraju jest wysoka, możemy też z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że instytucje publiczne działają nie najgorzej – przynajmniej te nakierowane na rynek pracy. Dbając o wysokie standardy zatrudnienia wszystkich, a nie tylko najsilniejszych, musimy równocześnie dbać o skuteczność instytucji, które będą pilnować tychże standardów we wszystkich obszarach aktywności zawodowej.
Nie inaczej jest z Polską – analiza jakości pracy nad Wisłą powie więcej o naszym kraju i państwie niż jakikolwiek inny wskaźnik. Dowiemy się dzięki temu, czy Polki i Polacy są zdrowi i wykształceni, sądownictwo funkcjonuje należycie, a obywatele są spokojni o przyszłość, czy jednak tkwią w niepewności. Wskaźniki jakości pracy są też niemal doskonale porównywalne – nic tak nie obrazuje różnic w poziomie życia między państwami, jak współczynniki dotyczące pracy. Porównując je, widzimy jak na dłoni, do jakich państw ludzie walą drzwiami i oknami, a z jakich chcą wyjechać.
Na Facebooku można ustawić sobie informację o statusie związku na „to skomplikowane”. I to chyba najlepsze określenie tego, jak wygląda aktualny stan polskiej pracy. Media rządowe i prorządowe wałkują kolejne informacje płynące z rynku pracy, by pompować narrację kraju wielkiej szczęśliwości, podają je jednak bez głębszej krytyki i analizy. Media opozycyjne są w tej sytuacji trochę bezradne, bo na pierwszy rzut oka na rynku pracy rzeczywiście jest dobrze jak nigdy, co kłóci się z ich wizją Polski upadającej od jesieni 2015 r. Skupiają się więc na polityce międzynarodowej czy sądownictwie, w których to obszarach łatwiej wytykać rządzącym błędy. Tymczasem obraz polskiej pracy wcale nie jest tak piękny, jak chciałby rząd, nawet pomimo autentycznie sporej poprawy, jaka zaszła w ostatnich latach.
Ukryte bezrobocie
Najczęściej przywoływany wskaźnik rynku pracy stanowi prawdopodobnie stopa bezrobocia. Nic dziwnego, jest bowiem faktem, że pod tym względem bijemy kolejne rekordy. Od czasu wprowadzenia w Polsce gospodarki rynkowej nigdy tak mało osób nie było „na bezrobociu”. Pamiętam czasy, gdy z 20-procentowego bezrobocia nad Wisłą drwili sobie nawet lokatorzy Kremla. Tymczasem według danych Eurostatu za listopad 2018 r. wyniosło ono 3,8 procent, co było szóstym najlepszym wynikiem w UE. Nie licząc Czech, które grają pod tym względem w innej lidze (bezrobocie 1,9 proc., niczym w Korei Południowej z czasów generała Parka), pozostałe kraje (Niemcy, Holandia, Węgry i Malta) wyprzedzały nas niewiele. Oczywiście bezrobocie podlega fluktuacji, jednak możemy stwierdzić, że w najbliższych latach liczba bezrobotnych nad Wisłą będzie bez porównania mniejsza, niż w pierwszej dekadzie XXI wieku. Pod względem ogólnej stopy bezrobocia bez wątpienia w Polsce jako całości jest naprawdę dobrze.
Problem w tym, że Polska jako całość istnieje tylko w teoretycznych rozważaniach. Jesteśmy jednym z najbardziej zróżnicowanych regionalnie krajów w Europie i ten stan się nie zmienia – zamożne regiony, szczególnie te z czołowymi metropoliami, wciąż wyprzedzają zdecydowanie regiony mniej rozwinięte gospodarczo. Bezrobocie w warmińsko-mazurskim jest dwa razy wyższe niż w małopolskim, a w podkarpackim również dwa razy wyższe niż w śląskim. Gigantyczna różnica jest między Warszawą a pozostałą częścią Mazowsza – ponad czterokrotna. GUS w swoich analizach zresztą wprost zwraca uwagę na ten problem: „Natężenie bezrobocia jest silnie zróżnicowane regionalnie. W III kwartale 2018 r. najniższą stopę bezrobocia odnotowano w województwie wielkopolskim (1,5%), małopolskim (2,5%) oraz opolskim (2,6%), natomiast najwyższą w województwie podkarpackim (6,5%) oraz lubelskim (6,4%)”1. Opowiadanie mieszkańcowi miasteczka w woj. świętokrzyskim, że w Polsce nie ma problemu z pracą, jest mniej więcej tak samo uzasadnione, jak przekonywanie mieszkańca włoskiej Kalabrii, że żyje w jednym z najzamożniejszych państw Europy, więc nie powinien narzekać. Oczywiście można twierdzić, że przecież Polka ze świętokrzyskiego może się przeprowadzić do Krakowa albo Katowic. Równie dobrze można jednak przekonywać, żeby wyjechała do Norwegii albo Irlandii. Albo i na księżyc z Elonem Muskiem. Nie każdy chce wyjechać z regionu, w którym się urodził i stworzył z nim bliskie relacje. Obowiązkiem państwa jest wypracowanie takich reguł gry, według których mieszkańcy wszystkich regionów mają zapewnione podobne możliwości życiowe – państwo znad Wisły takich reguł wciąż nie stworzyło.
Zresztą bardzo duże różnice występują nawet na poziomie regionów. Jest wynaturzeniem, że w moich rodzinnych Tychach powstawiano zakładów przemysłowych pod sufit, bezrobocie niemal nie istnieje, a w położonym 60 kilometrów dalej Zawierciu można co najwyżej lepić pierogi w firmie Virtu. Gdyby jeszcze funkcjonowała sprawna regionalna komunikacja publiczna, można by na te różnice przymknąć oko, problem w tym, że tak nie jest. Jak wskazuje portal TransportPubliczny.pl, powołując się na badania Krajowego Instytutu Polityki Przestrzennej i Mieszkalnictwa, „ci mieszkańcy polskich aglomeracji, którzy codziennie dojeżdżają do dużego miasta, mają niewiele powodów, by zrezygnować z samochodu. W akceptowalnym zasięgu jakiegokolwiek przystanku – autobusowego lub kolejowego – mieszka od nieco ponad 60 proc. z nich (Górny Śląsk, Poznań i Warszawa) do ledwie 36 proc. z nich (Wrocław)”2.
Kolejny kłopot ze stopą bezrobocia jest taki, że nie obejmuje ona wszystkich osób pozostających bez pracy. Stopa bezrobocia pokazuje jedynie, jak duża część osób aktywnych zawodowo pozostaje bez zatrudnienia. Tymczasem w Polsce mamy bardzo dużą grupę osób biernych zawodowo – stanowią oni ponad 40 procent obywateli powyżej 15. roku życia. To około 13 milionów Polaków. Większość z nich jest bierna w sposób uzasadniony – na przykład jest niepełnosprawna albo przeszła już na emeryturę lub jeszcze się uczy. Ale sporo z nich nie pracuje, gdyż w pewnym momencie swojego życia uznali, że nie są w stanie znaleźć dla siebie pracy. Sytuacja na rynku pracy przez długie lata była tak zła, że mnóstwo Polek i Polaków z niego wypadło, gdyż albo nie potrafili zdobyć jakiegokolwiek zatrudnienia, albo oferowane im warunki pracy były tak fatalne, że nie opłacało się im jej podejmować. O realnym poziomie aktywności zawodowej w danym kraju informuje wskaźnik zatrudnienia, a nie stopa bezrobocia. I pod względem zatrudnienia Polska już nie wygląda tak kolorowo – wręcz przeciwnie, znajdujemy się wśród krajów z jednym z niższych wskaźników zatrudnienia w Europie. Przykładowo pod koniec 2018 r. nad Wisłą zatrudnionych było 68 proc. osób w wieku produkcyjnym, tymczasem w Finlandii 72 proc., choć stopa bezrobocia w tym kraju jest dwukrotnie wyższa niż w Polsce. W którym z tych dwóch krajów sytuacja na rynku pracy jest więc lepsza? Poza tym, jak wskazuje GUS, również tu mamy do czynienia z dużym różnicami na terenie kraju: „Wskaźnik zatrudnienia jest zróżnicowany regionalnie. W III kwartale 2018 r. najwyższy poziom wskaźnika zatrudnienia odnotowano w województwie wielkopolskim (59,0%), mazowieckim (58,3%) oraz pomorskim (56,7%), natomiast najniższy w województwie warmińsko-mazurskim (50,6%) oraz świętokrzyskim (50,7%)”3. Oczywiście także pod względem zatrudnienia sytuacja w Polsce jest najlepsza w historii – jeszcze nigdy tak wiele Polek i Polaków nie pracowało. Nie zmienia to faktu, że z dostępem do pracy w całej Polsce nie jest tak dobrze, jak wynikałoby z samej stopy bezrobocia.
Średnia średniej nierówna
Oprócz dostępu do pracy, kluczowe są również pensje. W tym obszarze również obserwujemy szybką poprawę – dużo szybszą niż w pierwszych latach XXI wieku, a nawet w pierwszej połowie tej dekady. Do 2015 r. pensje rosły w tempie około 3 procent rocznie, jednak od 2016 r. (4 proc.) wzrost przyspieszył. W 2017 r. wyniósł on już 6 proc., a w 2018 r. sięgał nawet 7 procent. Przeciętne wynagrodzenie przekroczyło wreszcie magiczną barierę 5 tys. zł brutto.
Z wskaźnikami przeciętnych płac i ich wzrostu jest jednak taki kłopot, że wyciągają one jedynie średnią arytmetyczną, która w sytuacji nierówności ekonomicznych wcale nie odzwierciedla sytuacji przeciętnego pracownika. Jest ona bardzo zróżnicowana nawet na poziomie tak zwanych wielkich grup zawodowych. Na przykład menedżerowie zarabiają przeciętnie ponad 200 procent średniej krajowej, a specjaliści 122 procent. Za to pracownicy wykonujący prace proste oraz zatrudnieni w usługach i handlu jedynie około 60 procent średniej krajowej, a robotnicy przemysłowi oraz operatorzy maszyn tylko 80 procent. Te grupy zawodowe widzą owe 5 tys. złotych głównie w przekazach medialnych.
Mniej niż średnią krajową zarabia 68 procent polskich pracowników, czyli ponad dwie trzecie zatrudnionych na etacie nad Wisłą. Średnia krajowa jest więc przesunięta mocno w górę, odzwierciedla mniej więcej środek zarobków, ale… w górnej połowie stawki. A jest przecież jeszcze ta dolna. Poniżej połowy średniego wynagrodzenia zarabia aż 17,5 procent zatrudnionych Polek i Polaków. Wśród kierowników do spraw technologii informatycznych aż dwie trzecie zatrudnionych zarabia powyżej średniej krajowej. Wśród dyrektorów generalnych i wykonawczych grubo ponad połowa, a wśród specjalistów ds. prawa jest to równa połowa. Za to osoby przygotowujące posiłki albo sprzątające niemal wszystkie zarabiają poniżej średniej krajowej. Opieka w ochronie zdrowia, kelnerzy i barmani oraz sprzedawcy w sklepach w około 90 procentach przypadków nie osiągają przeciętnego wynagrodzenia. Mediana wynagrodzeń, czyli kwota, która dzieli społeczeństwo na drabinie zarobków idealnie na pół, jest o 22 proc. niższa od średniej krajowej, co przekłada się na różnicę na poziomie ponad tysiąca złotych.
Poza tym zarobki w złotych wciąż niespecjalnie przekładają się na nasze zarobki liczone w euro, co sprawia, że nadal Polacy i Polski są tanią siłą roboczą. Polski godzinowy koszt pracy wynosi średnio niecałe 10 euro, a więc jest nadal niemal trzykrotnie niższy od średniej UE. Tu trzeba jednak zaznaczyć, że przeciętne ceny w Polsce wynoszą jedynie 57 proc. średnich cen w UE, więc realnie nasze pensje są o ponad połowę wyższe. Czyli z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej wynoszą 16,5 euro. To jednak wciąż jedynie 62 procent przeciętnych kosztów pracy w Polsce.
Jednym z największych dylematów ekonomicznych współczesnej Polski jest właśnie odpowiedź na pytanie, czy utrzymywanie niskiego kursu złotego jest w interesie Polski i polskich pracowników. Przy wszystkich zastrzeżeniach wobec takiego rozwiązania wydaje się jednak, że jak na razie wciąż tak – dzięki temu polska konkurencyjność jest wyższa, a co za tym idzie konwergencja gospodarcza Polski (tzn. doganianie średniej rozwoju UE) przebiega sprawniej. Przykładowo, według Stefana Kawalca i Ernesta Pytlarczyka, opisujących niepowodzenia gospodarcze II RP, „istotnym czynnikiem hamującym polską gospodarkę było utrzymywanie zbyt silnej waluty”4. Nie zmienia to faktu, że tak duża różnica w płacach liczonych po kursie rynkowym sprawia, iż wyjazd na saksy na rok czy dwa wciąż jest niezwykle atrakcyjny dla pracowników z Polski, którzy mogą w ten sposób zarobić w krótkim czasie kwoty zupełnie nieosiągalne nad Wisłą.
Płaca godziwa
Przy zagadnieniu płac bardzo ważne jest pytanie, czy płace w Polsce są sprawiedliwe, czy może jednak zaniżone w stosunku do wkładu pracowników i właścicieli kapitału. To pytanie jest niezwykle trudne, gdyż skonstruowanie poprawnej odpowiedzi wymaga wzięcia pod uwagę nie tylko szeregu wskaźników, ale też sposobu ich określania. Bez wątpienia przez zdecydowaną większość czasu trwania III RP płace w Polsce były zaniżone w stosunku do produktywności. Jednak w ostatnich kilku latach wzrost płac przekraczał wzrost produktywności, więc sytuacja ulega zmianie.
Często przytaczanym wskaźnikiem przy okazji omawiania tego zagadnienia jest udział płac w PKB. Określa on sposób podziału dochodów między kapitał a pracowników. W Polsce jest on bardzo niski – według szacunków Komisji Europejskiej w 2019 r. wyniesie 49,3 proc., przy średniej unijnej na poziomie 55,3 proc. Zatem według tego wskaźnika podział zysków między właścicieli kapitału i pracowników jest niekorzystny dla pracowników – to właściciele kapitału zgarniają większą część tortu. Jednak udział płac w PKB nie bierze pod uwagę bardzo istotnej kwestii – odsetka osób pracujących na własny rachunek. Odsetek samozatrudnionych jest nad Wisłą trzeci najwyższy w UE i wynosi ok. 20 proc., przy 15-procentowej średniej UE (wyprzedzają nas tylko Włosi i Grecy). Bardzo wysoki jest również wskaźnik Polek i Polaków pracujących jako rolnicy. Dochody tych obu grup są uznawane jako zyski kapitału, a nie jako dochody z pracy, choć osoby pracujące w ten sposób zdecydowanie więcej wspólnego mają z pracownikami niż z przedsiębiorcami. To w oczywisty sposób zafałszowuje wskaźnik udziału płac w polskim PKB, zaniżając płace, a zawyżając zyski kapitału.
Dlatego wydaje się, że więcej mówiącym porównaniem jest zestawienie ze sobą godzinowego kosztu pracy oraz godzinowej produktywności. Jak wspomniałem wcześniej, według parytetu siły nabywczej godzinowy koszt pracy w Polsce wynosi ok. 62 proc. średniej UE. Natomiast godzinowa produktywność pracy w Polsce to 61 proc. średniej unijnej. Z tej perspektywy relacja płaca/produktywność w naszym kraju odpowiada mniej więcej średniej tej relacji w UE. Można byłoby więc stwierdzić, że poziom płac w stosunku do produktywności nad Wisłą jest obecnie optymalny. Przykładowo na Węgrzech płaca godzinowa jest niższa niż w Polsce, ale produktywność wyższa. Pozostaje jednak pytanie, skąd się bierze produktywność. Jej wymiar to produkt krajowy brutto dzielony przez liczbę rocznych godzin pracy w całej gospodarce. W kraju tak spenetrowanym przez międzynarodowe korporacje, jak Polska, produktywność jest więc w równym stopniu uzależniona od rynkowej wyceny produktów wytwarzanych w kraju i poziomu technologicznego przedsiębiorstw nad Wisłą, co od wewnętrznej polityki korporacji decydujących o lokalizowaniu poszczególnych etapów produkcji w konkretnych krajach. A niestety w Polsce lokowane są wciąż głównie prace dosyć proste lub co najwyżej średnio zaawansowane. Niska polska produktywność nie jest więc efektem tego, że Polacy gorzej pracują, lecz tego, że pracują w gorzej wyposażonych firmach, których produkty są tanie, a w międzynarodowych korporacjach wykonują gorzej wyceniane zadania.
Dzielić sprawiedliwe
Nie zmienia to faktu, że żyjemy w otwartej gospodarce rynkowej. W takich warunkach dążenie do zdobycia dużej przewagi pracy nad kapitałem może być przeciwskuteczne i wcale nie przełoży się na wzrost wynagrodzeń Polek i Polaków w długim terminie. Zmiana obecnej relacji płace/produktywność na korzyść płac mogłaby osłabić poziom konwergencji nad Wisłą. Nie znaczy to wcale, że nie można stworzyć bardziej równego społeczeństwa. Należy to jednak robić poprzez spłaszczanie siatki płac. A w tym aspekcie Polska ma jeszcze spore pole do popisu.
Dzięki „500+” oraz wprowadzeniu godzinowej stawki minimalnej nierówności dochodowe w latach rządów PiS niezwykle spadły, co należy poczytać za wielką zasługę tej władzy. Wskaźnik Giniego w latach 2015-2017 spadł z poziomu 30,8 do 29,2 i jest obecnie niższy od średniej UE. Nierówności dochodowe w Polsce są obecnie mniej więcej na poziomie Francji i Niemiec, a niewiele nam brakuje nie tylko do Węgier, w których za rządów Orbana szybko one rosną, ale nawet Szwecji (Gini 28). Mimo wszystko wciąż daleko nam do najbardziej egalitarnych krajów UE, jakimi są Czechy (Gini 24,5), Słowenia (23,7) i Słowacja (23,2). Jak widać, wszystkie te trzy państwa należą do krajów słowiańskich i postkomunistycznych, więc nie można zbyć tego faktu powoływaniem się na różnice kulturowe. Co więcej, Czechy i Słowacja są jednymi z najbardziej konkurencyjnych krajów na świecie, więc niskie nierówności bez wątpienia nie spowolnią naszego procesu konwergencji, tak jak nie spowolniły one konwergencji u nich.
Jest wiele sposobów zmniejszania nierówności dochodowych. Jednym z nich jest podwyższanie płacy minimalnej. Trzeba przyznać, że akurat w tym aspekcie Polska zrobiła w ostatnim czasie bardzo dużo. Licząc po kursie rynkowym, polska płaca minimalna, wspólnie z estońską, jest najwyższa w regionie, wynosząc mniej więcej 500 euro. Licząc według parytetu siły nabywczej (ponad 800 euro), jesteśmy już w grupie krajów południa Europy, wyraźnie przewyższając Portugalię i Grecję, tracąc nieco do Hiszpanii i trochę więcej do Słowenii. Minimalne wynagrodzenie nad Wisłą jest też dosyć wysokie w stosunku do krajowej mediany – tylko w sześciu krajach UE stosunek minimalnego wynagrodzenia do mediany jest wyższy. Polska płaca minimalna była przyzwoita już w czasach rządów PO, jednak w tamtym okresie była ona omijana dzięki umowom cywilnoprawnym. Wprowadzenie przez PiS godzinowej stawki minimalnej ograniczyło ten proceder, więc obecnie płacą minimalną niewiele już możemy zdziałać w kierunku budowy bardziej egalitarnego społeczeństwa – przynajmniej w warunkach gospodarki rynkowej i będąc członkiem UE.
Polscy rządzący mają za to spore pole do popisu w zakresie podatków. Nasz system podatkowy obciążający dochody z pracy jest jednym z najbardziej płaskich na świecie. Abstrahując od tego, że najlepiej zarabiający mają w Polsce spore możliwości omijania powszechnego systemu podatkowego (np. przechodząc na samozatrudnienie), to i tak różnice w podatkach płaconych przez zarabiających poniżej średniej krajowej i powyżej średniej krajowej są niemal najniższe w świecie rozwiniętym. O ile zarabiający 67 proc. średniej krajowej płacą podatki nieco wyższe niż średnia OECD, to zarabiający powyżej 167 proc. już wyraźnie niższe. Tyko Chile, kraj swego czasu rządzony przez ultra-neoliberalnego Pinocheta, ma podatki równie płaskie, co Polska. A jedynym krajem, który ma obciążenia podatkowe idealnie płaskie, są Węgry. Poza tymi dwoma państwami, żaden inny kraj należący do OECD (najbardziej rozwinięte gospodarki świata) nie ma tak liniowego systemu opodatkowania osób fizycznych. Wprowadzenie realnej progresji podatkowej poprzez obniżenie obciążeń mniej zarabiających, a ich podwyższenie lepiej zarabiającym, zmniejszy polskie nierówności i poprawi sytuację słabszych grup zawodowych na rynku pracy.
Anthony Atkinson opisuje badania dla Wielkiej Brytanii, według których „stawka podatku dochodowego maksymalizująca dochody budżetowe wynosi 40 proc.”.5 Mowa tu o samym podatku PIT, bez składek. Można więc bez większego ryzyka wprowadzić nad Wisłą cztery stawki PIT: 10, 20, 30 i 40 procent (zamiast dwóch 18 i 32 proc.), co zwiększyłoby realne wynagrodzenia najmniej zarabiających. Gdyby objęły one także osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą, a także dochody kapitałowe, budżet jeszcze by na tej operacji zyskał.
Reżim niestabilności
Nie tylko płace oraz dostęp do pracy są czynnikami wpływającymi na jakość zatrudnienia w kraju. Równie istotna jest jego stabilność. Niestety w tym aspekcie Polska wciąż tkwi głęboko w świecie tak zwanych krajów rozwijających się. Podstawowym wskaźnikiem w zakresie stabilności zatrudnienia jest odsetek pracowników zatrudnionych na umowach na czas określony. W ich skład wchodzą zarówno umowy cywilnoprawne, jak i umowy o pracę na czas określony. Po prostu standardem w świecie Zachodu są umowy na czas nieokreślony, czyli na stałe. Pod tym względem nasz kraj przypomina państwa z Ameryki Południowej. Wśród krajów OECD cztery kraje zdecydowanie odstają od reszty stawki w zakresie zatrudnienia na czas określony – są to Polska (26 proc. zatrudnionych), Hiszpania, Chile i Kolumbia. Różnica między tą czwórką a piątą Portugalią jest już bardzo duża – nad Tagiem pracujących na umowach czasowych jest już jedynie 22 proc. Średnia unijna wynosi tylko 14 procent, a średnia OECD zaledwie 11 proc. W Europie jest mnóstwo krajów, w których odsetek zatrudnionych na umowach czasowych jest niższy niż 10 proc. (są to chociażby Wielka Brytania, Słowacja i Węgry).
Zdecydowana większość zatrudnionych na umowach na czas określony w Polsce to osoby z umowami o pracę. Jednak ich sytuacja jest niewiele lepsza od zatrudnionych na umowach zlecenie. Pracujący na umowach czasowych, którzy stanowią, jak wspomniałem, aż ponad jedną czwartą zatrudnionych w naszym kraju, nie tylko są często traktowani w miejscach pracy dużo gorzej niż stali pracownicy (np. dostają niższe premie i nagrody). Przede wszystkim są odcięci od kredytów długoterminowych, które stanowią w Polsce bardzo ważny i częsty sposób nabycia własnego dachu nad głową. W naszym kraju mieszkalnictwo komunalne niemal nie istnieje, więc często pozostaje jedynie zakup mieszkania na 30-letni kredyt lub wynajem. Ten drugi sposób jest jednak dużo droższy, poza tym nie daje długookresowej pewności. Inaczej mówiąc, więcej niż co czwarty polski zatrudniony jest utrzymywany w stanie tymczasowości i jeśli nie ma lokalu lub fortuny po przodkach, to o założeniu rodziny może zapomnieć. „W dzisiejszych czasach posiadanie pracy tymczasowej jest silnym wskaźnikiem swego rodzaju niepewności. Dla niektórych może to być pierwszy szczebel kariery, jednak dla wielu osób może się okazać krokiem wstecz ku gorszej sytuacji finansowej”.6
Około 700 tysięcy osób spośród tych zatrudnionych na umowach czasowych pracuje tylko na umowach cywilnoprawnych. Ich sytuacja jest jeszcze gorsza, gdyż po pierwsze horyzont czasowy ich zatrudnienia jest dużo krótszy, a po drugie często nie mają oni opłaconych podstawowych składek (mowa o pracujących na umowach o dzieło), a więc nie mają nawet ubezpieczenia zdrowotnego. Dodatkowo, nie licząc tych wszystkich pracujących na szeroko rozumianych umowach czasowych, bardzo duża grupa osób w Polsce pracuje na samozatrudnieniu. Według danych OECD pracuje w ten sposób co piąty zatrudniony nad Wisłą, co jest trzecim najwyższym wynikiem w UE (po Grecji i Włoszech). Nie licząc tych dwóch krajów, pod względem samozatrudnienia w OECD wyprzedzają nas jedynie państwa tak zwanego globalnego Południa – Kostaryka, Chile, Meksyk, Brazylia, Turcja i Kolumbia. Oczywiście wśród tych osób dużą grupę stanowią najlepiej zarabiający Polacy, którzy uciekli na samozatrudnienie, żeby nie płacić drugiej stawki PIT oraz proporcjonalnych składek ZUS. Podatników na podatku liniowym jest jednak jakieś pół miliona – reszta to zwykli drobni przedsiębiorcy oraz osoby wypchane na samozatrudnienie przez swoich „pracodawców” (np. pielęgniarki, sprzątaczki itd.). Wysoki odsetek samozatrudnionych to bez wątpienia oznaka peryferyjności naszej gospodarki. Zwraca na to uwagę chociażby Rafał Woś, pisząc: „Statystyki pokazują niezmiennie, że przerzucanie ludzi z etatów na samozatrudnienie nie jest bynajmniej oznaką zdrowia gospodarki. Według OECD im państwo bardziej rozwinięte, a PKB na głowę mieszkańca okazalsze, tym odsetek samozatrudnionych raczej… niższy”.7
Na saksy nad Wisłę
Omawiając sytuację na polskim rynku pracy nie można nie zwrócić uwagi na niespotykaną wcześniej imigrację zarobkową nad Wisłę. Polska, po latach, gdy z naszego kraju się głównie wyjeżdżało, stała się jednym z najbardziej popularnych celów wyjazdów zarobkowych nie tylko w Europie, ale i na świecie. Znad Wisły po 2004 r. wyjechało bardzo dużo osób w wieku produkcyjnym, poza tym od lat 90. bardzo szybko spadał polski wskaźnik dzietności. To sprawiło, że w drugiej dekadzie XXI w. w wielu grupach zawodowych zaczęło brakować rąk do pracy. Prace proste wciąż są bardzo nisko płatne, więc dobrze wykształceni Polacy (pod względem poziomu edukacji przypominamy najlepiej rozwinięte kraje świata) nie mają ochoty ich podejmować. Raczej nieskorzy do podwyżek polscy przedsiębiorcy postanowili więc ratować się sprowadzaniem siły roboczej z zagranicy – głównie z Ukrainy i Białorusi, ale nie tylko.
W samym 2017 r. wydano 236 tysięcy pozwoleń na pracę dla cudzoziemców spoza UE. W 2016 r. wydano ich dwa razy mniej, a w 2015 r. aż cztery razy mniej. Wojewodowie, mianowani przez deklaratywnie antyimigrancki rząd, wydają w ostatnich dwóch latach pozwolenia na pracę jak szaleni. Nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia z takim zjawiskiem. Jeśli spojrzeć na same liczby, to rząd PiS jest najbardziej proimigrancką władzą w polskiej historii. Żaden rząd nie otworzył tak szeroko drzwi dla imigracji zarobkowej do Polski, jak podopieczni Jarosława Kaczyńskiego.
W 2018 r. Polska pobiła kolejny rekord, przebijając barierę 300 tys. wydanych pozwoleń na pracę dla osób spoza UE. Co ciekawe, ogromna część z nich to obywatele krajów azjatyckich, także muzułmańskich, choć PiS w powszechnym mniemaniu jawi się jako partia islamofobiczna. Drugą grupą narodową przybywająca do Polski w 2018 r. byli Nepalczycy, bardzo dużo pozwoleń na pracę wydawano także obywatelom Bangladeszu, Pakistanu i Indii.
Imigranci przybywający do Polski wykonują przede wszystkim te prace, których nie chcą wykonywać Polacy – to znaczy nie chcą wykonywać za oferowane pieniądze, bo możemy przypuszczać, że po podwyższeniu stawek przedsiębiorcy nie mieliby problemów ze zwerbowaniem rodzimych rąk do pracy. Jedna trzecia przyjeżdżających do Polski to robotnicy wykonujący prace proste, a kolejna jedna trzecia to pracownicy produkcji przemysłowej. Co czwarty gastarbeiter w Polsce to operator maszyn. Jak widać, dominują prace fizyczne, nic więc dziwnego, że „wśród wydanych zezwoleń na pracę cudzoziemców zdecydowana większość, bo 74,0%, dotyczyła mężczyzn. Przewaga mężczyzn w tym względzie występowała we wszystkich województwach”8. Specjaliści czy informatycy stanowią ułamek przybywającej do Polski siły roboczej. Możemy więc przypuszczać, że także w przyszłości ta zdecydowana dominacja mężczyzn wśród imigrantów się utrzyma. Firma Personal Service zapytała przedsiębiorców z Polski o powody sprowadzania obcokrajowców (w tym badaniu chodziło o Ukraińców). Na pytanie, dlaczego firma zatrudnia Ukraińców, ankietowani pracodawcy najczęściej odpowiadali, że na wolne miejsce pracy brakuje Polaków (57 proc. odpowiedzi). Jedna trzecia z nich twierdziła zaś, że Polacy nie są zainteresowani miejscem pracy, które oferują. Tylko 10 proc. stwierdziło, że chce w ten sposób zmniejszyć koszty pracy. Oczywiście na odpowiedzi polskich przedsiębiorców należy patrzeć z przymrużeniem oka, w końcu mało który przyznaje się otwarcie, że sprowadza imigrantów dlatego, że nie chce płacić więcej tubylcom. Jednak faktem jest, że do najsłabiej wynagradzanych prac obecnie ściągamy pracowników nie tylko spoza UE, ale nawet spoza Europy.
Polka w pracy
Osobnym zagadnieniem jest sytuacja na polskim rynku pracy kobiet. Niemal wszędzie na świecie to mężczyźni są bardziej uprzywilejowani na rynku pracy, nawet w tak egalitarnych krajach, jak Szwecja czy Dania. Potwierdza to chociażby fakt występowania luki płacowej między mężczyznami a kobietami w dokładnie wszystkich krajach UE, choć przecież Europa i tak pod względem równouprawnienia przoduje na świecie. Według najpopularniejszego wskaźnika dotyczącego równości płci w pracy istnieje tak zwana nieskorygowana luka płacowa – pokazuje ona, o ile przeciętnie kobiety w danym kraju zarabiają mniej od mężczyzn. W Polsce wynosi ona nieco ponad 7 procent i jest piątą najniższą w UE, przy średniej unijnej ponad dwukrotnie wyższej. Problem w tym, że nieskorygowana luka płacowa, jak sama nazwa wskazuje, jest nieskorygowana. Nie bierze zatem pod uwagę różnic w wykształceniu (Polki są przeciętnie lepiej wykształcone od Polaków), doświadczeniu zawodowym czy długości pracy. „Nieskorygowana GPG w swoim pomiarze nie ujmuje zarówno możliwej dyskryminacji między mężczyznami i kobietami pod względem nierównej płacy za taką samą pracę, jak również wpływu różnic w przeciętnej charakterystyce kobiet i mężczyzn na rynku pracy”9. Skorygowanie luki płacowej to trudne zadanie, gdyż trzeba wziąć pod uwagę mnóstwo czynników, ale czasem któraś z instytucji skusi się na jej przedstawienie. Pod koniec 2017 r. uczynił to Eurostat, korygując lukę płacową o długi szereg wskaźników, zawierających, poza wspomnianymi, chociażby miejsce zamieszkania, rodzaj aktywności zawodowej czy wielkość przedsiębiorstw. Według skorygowanej luki płacowej Polska, z wynikiem 18 proc., jest już jednym z najmniej równych społeczeństw w UE. Większe nierówności płacowe między mężczyznami a kobietami są jedynie w Czechach, Łotwie, Bułgarii, Litwie i Estonii. Co ciekawe, różnica między nieskorygowaną a skorygowaną luką płacową jest w Polsce niemal najwyższa w Europie.
Dużo wyższą lukę płacową, niż wynikałoby to z nieskorygowanych danych Eurostatu, wykazuje również polska struktura wynagrodzeń za październik 2016: „Przeciętne godzinowe wynagrodzenie ogółem brutto wyniosło 26,37 zł. Mężczyźni osiągnęli przeciętne godzinowe wynagrodzenie o 5,4% wyższe od średniego dla gospodarki narodowej1 (tj. wyższe o 1,42 zł), a kobiety – niższe o 6,0% (czyli niższe o 1,58 zł). Przeciętne godzinowe wynagrodzenie brutto mężczyzn było o 12,1% (o 3,00 zł) wyższe od przeciętnego godzinowego wynagrodzenia brutto kobiet”10.
Fatalnie wygląda u nas również poziom zatrudnienia kobiet. Pracę ma jedynie 61 proc. Polek w wieku produkcyjnym, co jest wynikiem gorszym od przeciętnej UE o 2,5 pkt. procentowego. Tymczasem wśród mężczyzn w Polsce pracę ma aż 74 proc. osób w wieku produkcyjnym, co jest już wynikiem nieznacznie wyższym od średniej unijnej. Różnica w poziomie zatrudnienia między kobietami a mężczyznami również należy do najwyższych w Europie. To efekt przede wszystkim złego stanu publicznych usług opiekuńczych, a w szczególności fatalnego dostępu do żłobków. O ile dostęp do przedszkoli w ostatnich latach bardzo wyraźnie się poprawił, to miejsc w żłobkach wciąż jest mniej niż wynosi 10 procent liczby dzieci w wieku 1-3 lata.
Słowiański przykuc
Trudno nie zauważyć bardzo dużych zmian, które zaszły na rynku pracy w ostatnich latach. Kolejne rekordy niskiego bezrobocia, szybki wzrost pensji (przekraczający wzrost produktywności), olbrzymia imigracja zarobkowa do Polski – to zjawiska, z którymi wcześniej w ogóle nie mieliśmy do czynienia. Z drugiej strony Polacy wciąż należą do taniej siły roboczej Europy. Coraz wyżej aspirujemy, ale jednak wciąż nie potrafimy się wyrwać z naszego półperyferyjnego położenia. Właśnie dlatego wciąż pracujemy niemal najdłużej w Europie – przeciętnie prawie 1900 godzin, a Niemcy czy Duńczycy ok. 1400 godzin rocznie. Nadal też występuje w Polsce zjawisko „biednych pracujących”: co dziesiąty pracownik z Polski jest zagrożony ubóstwem. To wynik zbliżony do unijnej średniej, ale daleki od krajów nordyckich czy nawet Czech, w których zjawisko to jest trzykrotnie niższe.
W polskim świecie pracy nastąpiły duże zmiany na lepsze, jednak skok jakościowy nadal nie nadszedł. A tylko skokowa zmiana pozwoli polskim pracownikom przynajmniej zbliżyć się poziomem zarobków czy bezpieczeństwa zatrudnienia do ich zachodnich koleżanek i kolegów. Świat polskiej pracy nie jest już może na klęczkach, jak jeszcze parę lat temu. Jednak na pewno nie wstał na równe nogi – obecnie tkwi co najwyżej w tzw. słowiańskim przykucu.
Przypisy:
- Główny Urząd Statystyczny, Aktywność ekonomiczna ludności Polski, III kwartał 2018 r.
- Jakub Dybalski, Połowa Polaków właściwie nie ma jak dojechać do miasta, https://www.transport-publiczny.pl/wiadomosci/polowa-polakow-wlasciwie-nie-ma-jak-dojechac-do-miasta-57651.html
- Główny Urząd Statystyczny, Aktywność ekonomiczna ludności Polski, III kwartał 2018 r.
- Stefan Kawalec, Ernest Pytlarczyk, Paradoks euro, Warszawa 2016, s. 248
- Anthony Atkinson, Nierówności. Co da się zrobić, Warszawa 2017, s. 306.
- Guy Standing, Prekariat, Warszawa 2014, s. 58.
- Rafał Woś, To nie jest kraj dla pracowników, Warszawa 2017, s. 199.
- Główny Urząd Statystyczny, Zezwolenia na pracę cudzoziemców w Polsce w 2017 r.
- European Commission, Adjusted gender pay gap, grudzień 2017.
- Główny Urząd Statystyczny, Struktura wynagrodzeń według zawodów w październiku 2016 r.