Coś optymistycznego?
Coś optymistycznego?
Lewica nie ma wielu powodów do radości. Katastrofa klimatyczna jest coraz bliżej. Zaczynamy odczuwać jej pierwsze skutki. Jak zwykle w takich sytuacjach, dotykają one przede wszystkim najuboższych, na przykład mieszkańców Indii. Kolejne rządy nie kwapią się zaś do uregulowania działań wielkich korporacji, mimo wiedzy, że dziesięć największych firm odpowiada za ponad 70% emisji gazów cieplarnianych. Nie powstał tak naprawdę żaden realistyczny plan ograniczenia wzrostu temperatury ponad granicę, która spowoduje nieodwracalne zmiany klimatyczne, choć naukowcy biją na alarm, że czasu jest coraz mniej.
Nie lepiej jest na polu walki z nierównościami. Rosną one z roku na rok. Obecnie 26 najbogatszych osób na świecie ma tyle samo majątku, co biedniejsza połowa ludzkości. Bogaci kpią sobie z prawa i współobywateli, przenosząc majątki do rajów podatkowych. Rządy i organizacje międzynarodowe raz jeszcze są bezradne. Choć trafniejsze byłoby stwierdzenie, że brak im po prostu woli politycznej, aby zacząć działać.
Po kryzysie finansowym z 2008 roku wydawało się, że nic nie może być już takie samo, że neoliberalizm ostatecznie się skompromitował. Ale żadnych zmian nie było, może poza tym, że megakorporacje i instytucje finansowe mają jeszcze wyższe dochody i jeszcze większe wpływy niż przed kryzysem. „Ci, którzy posiadają wielką władzę i środki, ustawiają tzw. wolny rynek pod siebie. Wielkie firmy technologiczne – tak samo jak firmy farmaceutyczne, ubezpieczeniowe, rolnicze i giganci finansowi – zdominowały naszą gospodarkę i naszą politykę” – przestrzega w „New York Timesie” Robert Reich, znany ekonomista, były sekretarz pracy USA. Znaleźliśmy się w świecie, w którym gdyby doszło do wojny między na przykład Polską a Amazonem, pytanie brzmiałoby tylko, kiedy ta pierwsza zrozumie, że nie ma szans, i wywiesi białą flagę.
Co gorsza, na scenie politycznej wciąż dominują liberałowie, którym zależy głównie na zachowaniu status quo, oraz prawica, która nawet jeśli dostrzega czasem realne problemy, to ma tendencję do folgowania niebezpiecznym fobiom: a to toczy walkę z różnego rodzaju mniejszościami (lecz nie z mniejszością miliarderów rządzącą naszym światem), a to wmawia sobie i innym, że globalne ocieplenie jest wynikiem naturalnych procesów. Symbolem beznadziei tej sytuacji jest Donald Trump. W Stanach Zjednoczonych, kraju tak bardzo zdominowanym przez miliarderów i międzynarodowe korporacje, że nawet umiarkowani komentatorzy nazywają go oligarchią, gniew społeczny wyniósł do władzy… miliardera i właściciela korporacji.
Lewica zazwyczaj nie ma środków, aby stanąć do wyrównanej walki z liberalno-prawicową hegemonią. Nie ma swojego Fox News czy CNN, nie ma swoich Gatesów czy Murdochów. Trudno toczyć walkę z wielkim kapitałem w świecie, w którym bez tego kapitału niełatwo przebić się z własnym przesłaniem do społeczeństwa. Tę dysproporcję sił widać dobrze w Polsce, gdzie lewicowi politycy i polityczki są skazani na odgrywanie ról epizodycznych w sztuce, w której brylują konserwatywni liberałowie i nieliberalna prawica.
Czy lewica jest zatem skazana na przyglądanie się, jak świat zmierza ku katastrofie? Niekoniecznie. Są pewne przesłanki do optymizmu. To tylko niewielkie wysepki nadziei, ale warto mieć je na uwadze. Pielęgnowanie w sobie poczucia klęski w niczym nie pomoże. Naiwne byłoby też bierne oczekiwanie, aż pod naporem zmian klimatycznych i horrendalnych nierówności obecny system się zawali, licząc na to, że nagle z prawicowo-liberalnej mieszanki narodzi się lewicowa rewolucja. Upadek obwiązującego systemu zbliży nas raczej do świata z „Mad Maxa” niż do realizacji postępowej utopii. Nie ma żadnego powodu, aby sądzić, że w wyniku wielkiego kryzysu i załamania podstawowych struktur społecznych ludzie pójdą za głosem lewicy, a nie na przykład formacji skrajnie prawicowych. Dlatego powinniśmy wpatrywać się w lewicowe wysepki nadziei, czerpać z nich inspiracje i starać się je poszerzać.
Gdzie w takim razie należy skierować wzrok?
Tam, gdzie wszystko się zaczęło
Jeśli jakaś idea polityczna ma się roznieść po całym świecie, to musi albo powstać w USA, albo przynajmniej zyskać tam popularność. Tak było przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Neoliberalizm ma wprawdzie swoje początki w Europie, w ideach Austriaków Friedricha Hayeka i Ludwiga von Misesa, ale gdyby nie Stany Zjednoczone, pozostałby on najprawdopodobniej intelektualną ciekawostką. To dzięki tzw. chłopcom z Chicago, dzięki nadzorowanym przez nich eksperymentom w Ameryce Łacińskiej, a wreszcie – dzięki polityce Ronalda Reagana, neoliberalizm stał się stopniowo dominującym prądem polityczno-ekonomicznym. Swoje zrobiły też oczywiście amerykańskie megakorporacje oraz wpływ USA na międzynarodowe instytucje, takie jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jeszcze w latach 50. XX wieku Hayek narzekał, że wyznawane przez niego idee są niszowe i żadne państwo nie chce się do nich stosować. Kilkadziesiąt lat później Francis Fukuyama ogłaszał „koniec historii”, bo nie mógł wyobrazić sobie świata, który wykraczałby poza te same idee…
USA nie mają już tak mocnej pozycji jak kiedyś. Coraz większą konkurencję stanowią dla Amerykanów choćby Chiny. Nadal trudno jednak przeprowadzić jakąkolwiek zmianę o zasięgu globalnym z pominięciem Stanów Zjednoczonych. Dlatego tak istotna jest kondycja lewicy w USA. Gdyby uzyskała ona wpływ na politykę swojego kraju, mogłaby wytyczyć pozytywne trendy o zasięgu globalnym. W przeciwnym wypadku Amerykanie nie tylko pozostaną złym wzorem, ale nadal będą wykorzystywali silną pozycję polityczno-gospodarczą do blokowania jakichkolwiek sensownych zmian. Tak, jak to czyni administracja Trumpa w sprawie zmian klimatycznych.
Na szczęście ostatnio pojawiły się powody do umiarkowanego optymizmu. Bernie Sanders – człowiek, który miał odwagę wypowiedzieć słowo na „s” i konsekwentnie określa się mianem demokratycznego socjalisty – był sensacją poprzednich wyborów prezydenckich w USA. Tak, ostatecznie przegrał już na etapie prawyborów w Partii Demokratycznej, lecz wcześniej zdobył pozycję jednego z najpopularniejszych polityków w Stanach i zyskał mnóstwo sympatyków. Znamienne jest to, jak po wyborach zachował się Sanders, a jak zachowała się Hillary Clinton, która wygrała z nim starcie w ramach Partii Demokratycznej, ale poległa w zderzeniu z Trumpem. Była sekretarz stanu wydała książkę, w której wyjaśniała, kto jest winien jej porażki. Sanders wydał książkę, w której tłumaczył, że on i ludzie zjednoczeni wokół niego uczynili właśnie pierwszy krok ku wygranej.
„Zakończyłem tę kampanię z dużo większym optymizmem, jeśli chodzi o przyszłość naszego kraju. Jak mogłoby być inaczej? W Kalifornii rozmawiałem z tysiącami przedstawicieli klasy pracowniczej z przeróżnych środowisk, którzy zebrali się, aby razem odmienić nasz kraj. Byli tam rolnicy, działacze ekologiczni, ludzie walczący o prawa mniejszości seksualnych oraz studenci. I oni, i ja wiemy, że razem jesteśmy silniejsi” – pisał Sanders we wstępie do „Our Revolution”.
Sanders mimo swego wieku reprezentuje przyszłość, postęp, nadzieję. Dlatego wciąż liczy się w grze. Ogłosił już start w kolejnych wyborach i najprawdopodobniej będzie jednym z najsilniejszych pretendentów do pokonania Trumpa. Co ważne, senator z Vermont nie jest jedynym kandydatem z mocnym lewicowym programem. To już samo w sobie jest jego zwycięstwem, bo świadczy o tym, że Sanders pomógł w przesunięciu Partii Demokratycznej na lewo.
Do zmagań o prezydenturę stanęła na przykład Elizabeth Warren. To kandydatka z wieloma ciekawymi propozycjami. Na przykład chce nałożyć 2-procentowy podatek majątkowy na gospodarstwa domowe, których wartość przekracza 50 milionów dolarów. W tej sprawie doradza jej między innymi Emmanuel Saez, jeden z najlepszych ekspertów od nierówności społecznych, współpracujący z Thomasem Pikettym. Proponowany przez Warren podatek – oprócz wspomożenia budżetu państwa – mógłby przyczynić się właśnie do zredukowania nierówności, które w USA są ogromnym problemem.
Warren jest również zwolenniczką rozbicia wielkich korporacji, zresztą tak samo jak Sanders. Oboje uważają, że wpływy takich firm jak Google, Amazon i Facebook sięgają zdecydowania zbyt daleko. Przez swoją dominującą pozycję dławią one konkurencję na rynku, mają ogromne możliwości oddziaływania na politykę, w dodatku do perfekcji opanowały sztukę unikania podatków. Zero – tyle wynosi kwota podatku federalnego, którą zapłacił Amazon w 2018 r. To chora sytuacja, z którą należy skończyć, i zarówno Warren, jak i Sanders jednoznacznie deklarują, że chcą to zrobić.
Nie sposób mówić o amerykańskiej lewicy bez wspomnienia o Alexandrii Ocasio-Cortez, młodej kongresmence, która w błyskawicznym tempie stała się jedną z najpopularniejszych polityczek na świecie. Nie uczestniczy ona w wyścigu prezydenckim, ale bez wątpienia stała się czołową reprezentantką lewicowych idei. Część osób sarka, że mamy do czynienia ze zwykłą modą – że media wyszukują od czasu do czasu kogoś, kto mógłby stać się symbolem polityki jutra, i tym razem padło na młodą kongresmenkę. Tak, nie ma sensu ukrywać, że jest to ważny czynnik w przypadku Ocasio-Cortez. Powinniśmy jednak pamiętać, kto był modnym symbolem postępu jeszcze kilka lat temu: francuski prezydent Emmanuel Macron oraz kanadyjski premier Justin Trudeau. Pierwszy okazał się tak naprawdę kontynuatorem neoliberalnej, probiznesowej polityki, drugi jest coraz częściej oskarżany o hipokryzję, szczególnie w odniesieniu do polityki klimatycznej. Zresztą ani jeden, ani drugi nigdy nie mieli ambicji walki ze status quo. Prezentowali się raczej jako kandydaci umiarkowania i „zdrowego rozsądku”.
Ocasio-Cortez oznacza pod tym względem znaczący postęp. W przeciwieństwie do większości czołowych zachodnich polityków nie wywodzi się z bogatej rodziny. Na życie zarabiała jako barmanka, wie zatem z pierwszej ręki, co to znaczy „zwykła praca” i jak ciężka jest sytuacja amerykańskich pracowników. „Mówienie, że trudności ze spłatą kredytu albo płaceniem rachunków są oznaką nieodpowiedzialności, to ohydny mit. Płacenie ludziom poniżej kosztów życia – to jest prawdziwa nieodpowiedzialność. PKB i koszty rosną, w przeciwieństwie do płac. To nie twoja wina, system jest ustawiony przeciwko ludziom pracy” – pisała Ocasio-Cortez o problemach, z jakimi zmagają się amerykańscy pracownicy.
Poglądy młodej kongresmenki są dalece bardziej progresywne niż w przypadku Macrona i Trudeau. Zaproponowała na przykład podniesienie górnej stawki podatku dochodowego do 70%, konsekwentnie protestuje przeciw rosnącej władzy Amazona i innych międzynarodowych korporacji, domaga się głębokiej reformy amerykańskiej służby zdrowia i wprowadzenia godnych płac. Podobnie jak Sanders, nie boi się słowa „socjalizm”. Lewicowość nie jest dla Ocasio-Cortez ładnym opakowaniem, za którym skrywa się stara polityka, lecz sednem jej przesłania.
Moda na Ocasio-Cortez jest odzwierciedleniem szerszego pragnienia zmiany i odzyskania demokratycznej polityki, którą zawłaszczyły elity i korporacje. W dziedzinie symboli politycznych nie mogło nam się przytrafić nic lepszego niż zamiana napuszonego Macrona, który świetnie czuje się w otoczeniu bogactwa i ludzi władzy, na polityczkę mówiącą z dumą, że pracowała jako kelnerka i konsekwentnie staje po stronie słabszych.
Amerykanie mówią „wystarczy!”
Największy optymizm, jeśli chodzi o amerykańską politykę, wzbudza jednak nie popularność tej czy innej osoby, lecz zmieniające się poglądy wyborców, szczególnie młodych. Jeden z sondaży (dla Harris Insights & Analytics) pokazuje, że aż 40% Amerykanów woli socjalizm od kapitalizmu, wynik ten wzrasta do 55% w grupie kobiet od lat 18 do 54. W innym sondażu (dla Gallupa) 51% Amerykanów i Amerykanek w wieku od 18 do 29 lat ma pozytywną opinię o socjalizmie, a 45% o kapitalizmie.
Pozostaje rzecz jasna pytanie, jak osoby biorące udział w tych sondażach definiują socjalizm i kapitalizm. Przez ten pierwszy mają najpewniej na myśli socjaldemokrację charakterystyczną dla państw skandynawskich, nic radykalniejszego. Ale w przypadku Stanów Zjednoczonych obranie skandynawskiego kierunku byłoby ogromną i pozytywną zmianą. Chodzi też o symboliczny przełom. Gdy Sanders stanął do walki w poprzednich wyborach, z góry go skreślano, bo rzekomo nikt, kto nazywa siebie socjalistą, nie ma szans na wygraną w Stanach Zjednoczonych. Dziś wygląda na to, że odcinanie się od socjalizmu, przynajmniej w przypadku kandydatów Partii Demokratycznej, może poważnie osłabiać szanse na sukces wyborczy.
To nie jedyne sondaże, które nastrajają optymistycznie. Gdy Ocasio-Cortez zaproponowała swój radykalny program podniesienia podatków dochodowych dla najbogatszych, okazało się, że pomysł cieszy się sporą popularnością. Poparło go 45% wyborców, 32% było przeciw, reszta nie była pewna, jak ustosunkować się do tej propozycji. Co ciekawe, nawet wśród ludzi głosujących na Partię Republikańską pomysł cieszył się przyzwoitym poparciem 31%. Jeszcze większy entuzjazm wzbudziła propozycja Warren dotycząca podatku majątkowego. 61% wszystkich wyborców było za, a tylko 20% przeciw. Również wśród zwolenników Partii Republikańskiej entuzjaści pomysłu przeważali nad krytykami, w stosunku 50% do 30%. To pokazuje, że w społeczeństwie amerykańskim istnieje szerokie poparcie dla pomysłów, które jeszcze kilka lat temu były zbywane machnięciem ręki jako zbyt radykalne i marginalne, aby mieć szansę powodzenia.
Mamy zatem do czynienia z głębszą zmianą niż tylko chwilowy wzrost popularności kilku polityków. Trudno się dziwić. Zarobki większości amerykańskich pracowników stoją w miejscu od lat. Kilka miesięcy temu tygodnik „Time” donosił o dramatycznej sytuacji nauczycieli w USA. Niektórzy z nich muszą oddawać krew, aby się utrzymać, tak niskie są ich pensje. Równie nieciekawie wygląda sytuacja amerykańskich studentów, którzy mają do spłacenia ogromne długi i coraz większej liczbie z nich przychodzi to z trudem lub okazuje się niemożliwe. USA ma też złą sławę jako kraj ogromnych nierówności społecznych i utrudnionego dostępu do sprywatyzowanej służby zdrowia. Około 44 milionów Amerykanów nie ma ubezpieczenia zdrowotnego. Stany Zjednoczone wypadają równie fatalnie, jeśli chodzi o odsetek osób żyjących w ubóstwie. W takiej sytuacji znajduje się około 12% obywateli tego kraju. To żałosny wynik, zważywszy na to, że mówimy przecież o jednej z najbogatszych gospodarek na świecie, o centrum innowacyjności i postępu.
Mało który kraj rozwinięty wprowadzał neoliberalne reformy z takim zapałem jak USA. Dość powiedzieć, że górna stawka podatku dochodowego spadła tam w ciągu ostatnich 50 lat z około 70% do 40%. Zniesiono również wiele regulacji dotyczących działania korporacji i rynków finansowych. Postawiono na prywatną służbę zdrowia. Innymi słowy, prowadzono politykę zgodnie z neoliberalnym wyznaniem wiary. Trudno dłużej udawać, że te reformy działają, skoro tylu mieszkańców odczuwa każdego dnia na własnej skórze, że jest inaczej. Wielu z nich mówi: „Wystarczy, pora na zmianę kursu, koniec z robieniem nas w konia!”. Stąd poparcie dla Sandersa, Warren czy Ocasio-Cortez. Pozostaje mieć nadzieję na to, że przełoży się ono na realne zmiany polityczne.
Portugalskie sukcesy
USA to nie jedyne miejsce, na które lewica może spoglądać z umiarkowanym optymizmem. Ciekawe rzeczy dzieją się też w mniejszych krajach, które nie mają takich wpływów jak Stany Zjednoczone, ale nadal mogą odgrywać cenną rolę inspiracji.
Jednym z takich państw jest Portugalia. W Polsce mówi się o nim co najwyżej w kontekście piłkarskim, ewentualnie jako popularnym miejscu wypadów turystycznych. Szkoda, bo dzieją się tam rzeczy wywrotowe z punktu widzenia dotychczasowego konsensusu polityczno-ekonomicznego.
Po wybuchu kryzysu finansowego Portugalia znalazła się w gronie europejskich krajów, które wpadły w największe tarapaty. Była wymieniana zaraz obok Grecji, Hiszpanii, Włoch czy Irlandii jako czarna owca Europy. Portugalczykom zalecono to samo lekarstwo – a raczej tę samą truciznę – co pozostałym krajom, czyli politykę oszczędności. Zmniejszcie wydatki publiczne, zredukujecie dzięki temu dług i przyciągniecie inwestorów – mówiono. Pierwsze dawki leku przyniosły fatalne skutki. Bezrobocie poszybowało w okolice 20%, powiększyły się obszary biedy, ucierpiała jakość służby zdrowia oraz innych usług publicznych. I wtedy Portugalczycy zbuntowali się.
W 2015 r. do władzy doszła Partia Socjalistyczna, a premierem został jej sekretarz generalny António Luís Santos da Costa. Rozpoczęły się reformy. Nowy rząd podniósł płacę minimalną, wprowadził wyższe podatki dla najbogatszych, zwiększył wynagrodzenia w sektorze publicznym do poziomu przedkryzysowego, postawił na inwestycje publiczne, a nawet przywrócił cztery święta państwowe. Efekty? Bezrobocie spadło niemal o połowę: w lipcu 2016 r. wynosiło jeszcze 10,8%, dwa lata później już tylko 6,7%. Dług publiczny, liczony jako procent PKB, jest systematycznie zmniejszany. Wzrosły inwestycje ze strony zagranicznych firm. Jakość życia uległa poprawie.
Portugalii udało się nie tylko osiągnąć cele, do których ma prowadzić polityka oszczędności – jak walka z narastającym zadłużeniem – ale dodatkowo uniknęła skutków ubocznych powodowanych przez austerity, na przykład drastycznego pogorszenia sytuacji biedniejszej części obywateli. To ważne, ponieważ Portugalia stała się dowodem na to, że można inaczej – że odpowiedzią na kryzys nie musi być zaciskanie pasa, lecz większa aktywność państwa, które stara się pobudzić gospodarkę przez inwestycje, a nie cięcia budżetowe. Stanowi ona przykład rozwiązań alternatywnych wobec tych zalecanych przez neoliberalnie usposobionych polityków i ekonomistów.
Ta wartość inspiracyjna Portugalii może okazać się ważna w razie kolejnego kryzysu. Rządy innych państw będą miały dowody na to, że nie trzeba podążać drogą austerity. Tym bardziej że Wielka Brytania, która wybrała w 2010 r. politykę oszczędności, została ostatnio skrytykowana przez ONZ i Human Rights Watch za dramatyczne pogorszenie standardów życia biedniejszej części obywateli. Obie organizacje uznały, że to właśnie austerity jest przyczyną brytyjskiej zapaści i postawiły tezę, iż tak ostre cięcia budżetowe mogą prowadzić do naruszenia praw człowieka. „Koszty austerity ponieśli przede wszystkim biedni, kobiety, mniejszości etniczne, dzieci, samotni rodzice i osoby z niepełnosprawnościami. Wprowadzone po 2010 roku zmiany dotyczące podatków i świadczeń społecznych były silnie regresywne, a podjęte decyzje dały się we znaki przede wszystkim tym, którzy mieli najmniejsze szanse, aby poradzić sobie z ich konsekwencjami” – podsumowywał sytuację Wielkiej Brytanii wysłannik ONZ.
Priorytetem dobrobyt
Innym niespodziewanym krajem, który może stanowić ważne źródło inspiracji, staje się Nowa Zelandia. Tamtejszy rząd postanowił wcielić w życie ideę, która do tej pory funkcjonowała przede wszystkim w książkach lub raportach ekonomicznych. Zamiast skupiać się na nieustannym wzroście PKB, chce postawić na wzrost dobrobytu społeczeństwa.
O tym, że należy odejść od traktowania PKB jako głównego miernika rozwoju poszczególnych państw, mówi się już od dłuższego czasu. „PKB nie jest dobrym wskaźnikiem dobrobytu. Pomiary, których dokonujemy, wpływają na nasze działania: jeśli mierzymy nie to, co trzeba, będziemy robili nie to, co trzeba. Jeśli skupimy się tylko na wartościach materialnych, na przykład na wytwarzaniu towarów, zamiast na zdrowiu, edukacji czy środowisku – staniemy się równie wypaczeni jak nasze pomiary” – pisał w zeszłym roku dla „Guardiana” znany ekonomista Joseph Stiglitz. Wspólnie z Jean-Paulem Fitoussim i Martine Durand przygotował dla OECD raport zatytułowany „Beyond GDP” (Poza PKB), którego celem było pokazanie, że samo mierzenie Produktu Krajowego Brutto nie mówi jeszcze, czy ogólny dobrobyt danego państwa rośnie w zadowalającym tempie.
Dokładnie w ten sam sposób rozumuje rząd w Nowej Zelandii. Nie chodzi o to, że przestanie się on troszczyć o wzrost gospodarczy. Rzecz raczej w tym, że sukces państwa będzie mierzony nie w kategoriach rosnącego PKB, lecz poprawy dobrobytu jego mieszkańców. „Tak, każdy chce być dostatnim krajem, ale powinniśmy dbać również o to, kto ma udział w tym dostatku, oraz jak jest on podtrzymywany” – mówił w wywiadzie dla „Guardiana” Grant Robertson, nowozelandzki minister finansów. Jego rząd wyznaczył sobie pięć zadań. Po pierwsze, inwestowanie w poprawę zdrowia psychicznego swoich obywateli. Po drugie, walkę z ubóstwem wśród dzieci. Po trzecie, walkę z nierównościami dotykającymi rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii. Po czwarte, przestawienie gospodarki na tory bardziej przyjazne dla środowiska. Po piąte, inwestycje w nowe technologie.
Zobaczymy, na ile uda się zrealizować te ambitne założenia. Na razie pozostaje się cieszyć z tego, że postępowe idee gospodarki nastawionej na dobrobyt obywateli nie ograniczają się już tylko do akademickich dyskusji, lecz powoli stają się rzeczywistością polityczną. Nie dość, że skupienie się na powszechnym dobrobycie jest wartością samą w sobie, to dodatkowo odejście od obsesji na punkcie PKB jest ważne ze względów środowiskowych. Trudno sobie wyobrazić, jak mamy uniknąć katastrofy klimatycznej i dalszej dewastacji środowiska, jeśli dalej naszym głównym celem będzie niekończący się wzrost gospodarczy.
Wysepki nadziei
Podane przykłady to wciąż zbyt mało, aby ogłosić sukces lewicowej czy postępowej polityki. Sanders, Warren czy Ocasio-Cortez budzą nadzieje, ale nadal istnieje ryzyko, że w kolejnych wyborach prezydenckich Partię Demokratyczną będzie reprezentował Joe Biden. Polityk, który szczyci się tym, że jest przyjacielem bogaczy i ma umiarkowany program. Celem Bidena jest zresetowanie sytuacji USA do stanu przed Trumpem, czyli do stanu, który… doprowadził do wyboru Trumpa. To absurdalne podejście stanowi zagrożenie i dla USA, i dla świata.
Portugalia radzi sobie bardzo dobrze, ale i tak nie ma żadnej gwarancji, że przy kolejnym kryzysie finansowym Unia Europejska, a raczej jej najważniejsi gracze, przede wszystkim Niemcy i instytucje finansowe, nie wymuszą na słabszych krajach kolejnej rundy polityki oszczędności. Niestety układ sił w Unii nadal działa na korzyść liberałów i prawicy.
Co się zaś tyczy Nowej Zelandii, wystarczy drobne niepowodzenie, aby wielu ludzi z radością ogłosiło, że całe to odchodzenie od wzrostu PKB jako głównego celu politycznego, to niebezpieczna, populistyczna fanaberia. Dotychczasowe rozwiązania polityczne mogą zawodzić dzień po dniu, ale establishment i tak będzie mówił, że „nie ma alternatywy”. Postępowe rozwiązania mogą zawieść raz i już to będzie pretekstem do ich zdyskredytowania oraz porzucenia. Dlatego droga, którą wybrała Nowa Zelandia, będzie wyboista.
Jednocześnie nie powinniśmy lekceważyć tych wysepek nadziei. Stany Zjednoczone, Portugalia i Nowa Zelandia mogą się wydawać przypadkowym zestawem krajów, ale łączy je jedno. Obserwujemy tam proces przeobrażania się lewicowych idei z bytów książkowych w praktykę polityczną.
Kilka, kilkanaście lat temu mogliśmy co najwyżej czytać książki o tym, że katastrofa klimatyczna jest jednocześnie szansą na pożegnanie się z neoliberalną ideologią. Bo wolny rynek jest bezradny w starciu z tym problemem. Bo wielkie korporacje, zainteresowane prywatnym i krótkoterminowym zyskiem, nie podejmą długoterminowych działań nastawionych na dobro wspólne. Bo system opierający się na nieustannym wzroście gospodarczym jest nie do pogodzenia z uratowaniem klimatu i środowiska. I oto w Stanach Zjednoczonych pojawili się poważni politycy, którzy mówią dokładnie to samo. Green New Deal, popierany przez Sandersa, Warren i Ocasio-Cortez, opiera się na założeniu, że nie wystarczy postawić na odnawialne źródła energii, aby uniknąć katastrofy klimatycznej – trzeba zreformować całą gospodarkę.
Podobnie jest z ideą postwzrostu i z porzuceniem PKB jako głównego miernika rozwoju. W ostatnich latach powstało wiele mądrych książek na ten temat. Na przykład „Doughnut Economics” autorstwa Kate Raworth. Ich przesłanie było proste. Naszym zadaniem powinno być zapewnienie godnych warunków życia wszystkim mieszkańcom planety, a nie nieustanny wzrost gospodarczy. Pomyliliśmy środek do celu z samym celem. Dlatego, zamiast dbać o sprawiedliwy podział owoców ze wzrostu gospodarczego i postępu technicznego, a także o rozwój usług publicznych, zafiksowaliśmy się na wzroście, licząc na to, że sam z siebie zapewni powszechny dobrobyt. Teraz podobnym językiem mówi premier Nowej Zelandii, która ma możliwość zmiany priorytetów politycznych swojego kraju.
Jeśli lewica zdobyła gdziekolwiek dominującą pozycję w ostatnich latach, to stało się to na polu intelektualnych zmagań. Ostrzegała przed globalnym ociepleniem już wtedy, gdy dla liberałów i prawicy było ono czymś na pograniczu ciekawostki i fikcji. Pisała o bezwarunkowym dochodzie podstawowym, o postwzroście, o potrzebie walki z nierównościami społecznymi, o rozwoju usług publicznych. Wszystko w czasach, gdy konserwatyści toczyli absurdalne boje z „polityczną poprawnością”, a neoliberałowie zachłysnęli się tezami o końcu historii i nieomylnych rynkach. W końcu te książkowe idee mają realną szansę na realizację. Nie w pełnej postaci i nie wszędzie, ale na początek dobre i to. Być może nie jesteśmy skazani na świat Trumpów i Macronów prowadzących nas w stronę apokalipsy.