Europejska fabryka nielegalności
Europejska fabryka nielegalności
Piątek, 12 lipca, godzina 16:45, plac Panteonu w Paryżu. Dwóch uzbrojonych policjantów kopie człowieka leżącego na ziemi. Obok wije się jego kolega, już skuty w kajdanki. W dalszym planie cały kordon w mundurach ślepo pałuje biegnący tłum. Pacyfikowani manifestanci są głównie czarnoskórzy. Jeszcze piętnaście minut temu siedmiuset z nich okupowało Panteon skandując „Dokumenty i dach nad głową dla każdego”. To „gilets noirs”, czyli czarne kamizelki – kolektyw kilku stowarzyszeń „nielegalnych migrantów” we Francji.
„Jesteśmy w tym kraju bez papierów (sans-papiers), bez twarzy i bez głosu” – czytamy w ich manifeście. „Francja to państwo prawa, w pełnym tego słowa znaczeniu: dotyczy to poszanowania reguł dotyczących prawa pobytu, publicznych miejsc pamięci i tego, co sobą reprezentują” – odpowiedział im minister Edouard Philippe tego samego wieczoru na Twitterze. W tym właśnie państwie prawa po pokojowej manifestacji 37 osób zostało aresztowanych i umieszczonych w ośrodkach retencyjnych w oczekiwaniu na ekstradycję. Kilkadziesiąt znalazło się w szpitalu.
Sobota, 13 lipca, południe. Nad laskiem Vincennes pod Paryżem unosi się policyjny helikopter. Wisi nieruchomo jakieś dwadzieścia metrów nad polaną, nieopodal średniowiecznego zamku. Odpoczywający tu paryżanie niespiesznie pakują bagietki i rozpoczęte butelki wina do koszy i oddalają się w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca. Niektórzy, w akcie sprzeciwu, podkręcają przenośne głośniki zagłuszane przez huk helikoptera. Jest w tym obrazie coś z realizmu magicznego, a coś z postapokaliptycznej dystopii.
Niedziela, 14 lipca, godzina 11 rano, okolice Pól Elizejskich. Funkcjonariusze jednostek specjalnych w kaskach, z karabinami i granatami przy pasach przybyli tu tysiącami, by zabezpieczyć miejsce tradycyjnej defilady wojskowej przed potencjalną manifestacją żółtych kamizelek. Żadne incydenty nie miały jednak miejsca – połowa miasta została zablokowana przez helikoptery i czołgi. Strategia przeszukań i aresztowań, zintensyfikowanych ostatnimi dniami na mocy nowej ustawy znacznie ograniczającej wolność zgromadzeń publicznych, jak widać przyniosła efekty. Uzbrojeni i znudzeni policjanci pozują więc do selfie z chińskimi i amerykańskimi turystami na tle witryn ekskluzywnych butików szesnastej dzielnicy.
Dwa fronty walki z nielegalną migracją
Rozróżnienie migrantów ekonomicznych od uchodźców oraz walka z nielegalną migracją stanowią od kilku lat priorytety europejskiej polityki migracyjnej. Polityka ta znajduje oparcie w prawie międzynarodowym, ślepym na głęboko zakorzenione przyczyny dzisiejszych masowych migracji. Ich kierunek tłumaczy w dużej mierze historia kolonizacji, będąca historią trwającego do dziś globalnego wyzysku. Konwencja Genewska z 1951 r. została sporządzona, gdy świat dzieliła na Wschód i Zachód żelazna kurtyna, a na Północ i Południe – traktaty kolonialne. Pisana pod wpływem świeżej traumy wojennej, przyszłych uchodźców wyobrażała sobie na podobieństwo Żydów, Ormian, Hiszpanów oraz uciekinierów ze Związku Radzieckiego.
Dziś, na podstawie tych samych przepisów, sądzone są prawa do życia i śmierci obywateli dawnych kolonii uciekających przed skrajnym ubóstwem, głodem, chorobami. Aby mieć szansę na elementarną poprawę egzystencji, dostęp do pracy, służby zdrowia i edukację swoich dzieci, muszą za wszelką cenę odeprzeć podejrzenia, że przyczyny ich ucieczki mają naturę ekonomiczną. Ani pustynnienie ziem uprawnych wskutek globalnego ocieplenia spowodowanego przez industrializację i olbrzymie potrzeby konsumpcyjne bogatej Północy, ani gwałcenie praw kobiet i przemoc rozpowszechniona w militarnych dyktaturach wspieranych przez europejskie rządy, ani wojny, na których bogacą się europejscy i amerykańscy eksporterzy broni zaopatrujący obie strony konfliktu, ani w końcu skrajna bieda w krajach, w których eksploatujemy surowce naturalne – nie są w świetle Konwencji przyczynami uprawniającymi do azylu.
Kryterium podziału na migrację ekonomiczną i polityczną, wątpliwe już w połowie dwudziestego wieku, dziś wydaje się zupełnie nie do obrony. Przeciw tym, odrzuconym przez Konwencję, nieprawomocnym migrantom ekonomicznym toczymy dziś wojnę, która nazywa się „walką z nielegalną migracją”.
Walka ta toczy się na dwóch frontach, wyznaczanych przez dwa rodzaje granic: zewnętrzne i wewnętrzne. Na Morzu Śródziemnym, w Turcji, w Libii, w Nigrze i innych krajach, do których Unia Europejska za pomocą umów międzynarodowych przeniosła swoje granice zewnętrzne, ma ona charakter militarny. Jej początek wyznacza listopad 2014 r., kiedy włoska misja ratownicza Mare Nostrum zastąpiona została poprzez operację Tryton pod egidą Frontexu – Europejskiej Agencji Granicznej. Jak sugeruje sama nazwa, w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki, Tryton za główny cel miał już nie ratowanie tonących uchodźców, lecz ochronę granic.
Kolejne operacje Frontexu powielają ten schemat na większą skalę: zgodnie z propozycją Komisji Europejskiej budżet Agencji w 2020 r. wzrosnąć ma sześćdziesięciokrotnie, osiągając ponad 1,3 miliarda euro na okres 2019-2020 oraz 11,3 miliarda między 2021 a 2027 rokiem. Do sumy tej dodać możemy 6 miliardów euro wypłaconych Turcji w ramach słynnego dealu z 2016 r. oraz 250 milionów wypłaconych na mocy analogicznej umowy z Libią. Tym sposobem, dzięki europejskim środkom, ale z dala od ryzyka reperkusji europejskich konwencji praw, granice UE przesunięte zostały na afrykańskie wybrzeża i pustynie. Tam, nie gorsząc wrażliwej europejskiej opinii publicznej, migranci sprzedawani są na targach niewolników, padają ofiarami handlu organami, gwałtów, niewolnictwa seksualnego i tortur w libijskich więzieniach. Polityka ta doprowadziła do znacznego spadku napływu uchodźców na greckie i włoskie wybrzeża. Ten „sukces”, którym chwali się w infografikach Komisja Europejska, okupiony został ponad pięciokrotnym wzrostem śmiertelności migrantów na Morzu Śródziemnym, jak donosi raport Wysokiego Komisarza do Spraw Uchodźców przy ONZ.
Drugi front tej walki przebiega na granicy „wewnętrznej”: w kolejkach do prefektur policji, na lotniskach i na dworcach, w centrach detencyjnych na obrzeżach dużych miast i w prowizorycznych obozach migrantów przy drogach wylotowych z metropolii. Granica „wewnętrzna” przecina europejskie stolice, krystalizuje się w firmach sprzątających, restauracjach i na budowach, gdzie cudzoziemcy bez prawa pobytu pracują za połowę płacy minimalnej, bez umowy, bez prawa do ubezpieczenia społecznego i emerytury. Ta druga, rozproszona granica wyznacza pole walki z nielegalną migracją, i dociera na uniwersytety, do zakładów pracy, pojawia się na naszych ulicach za każdym razem, gdy poza biletem autobusowym pasażer o odmiennym kolorze skóry proszony jest również o pokazanie karty pobytu.
Walka z nielegalną migracją na froncie wewnętrznym nosi w europejskiej nomenklaturze nazwę „polityki powrotowej”. Sformułowanie to jest mało wyszukanym eufemizmem dla ekstradycji. Kolejne terminy w słowniku europejskiej migracyjnej nowomowy to: „asystowany powrót dobrowolny” mający oznaczać nakaz deportacji nieobarczony środkami przymusowej egzekucji, „zasób nieregularnych migrantów”, jak określa się liczbę osób pozbawionych prawa do pobytu żyjących w danym kraju, „pakiet reintegracyjny”, czyli pieniężna rekompensata za poddanie się „dobrowolnej” auto-deportacji. Jak dowiadujemy się z dokumentów Komisji Europejskiej, „humanitarną a zarazem efektywną” odpowiedzią na sytuację setek tysięcy osób, dla których każdy kontakt z administracją wiąże się z ryzykiem kilkumiesięcznej detencji (w lepszym scenariuszu) i deportacji z wilczym biletem (w gorszym), jest poszerzenie zakresu państwa policyjnego poprzez rozwój biometrycznych baz danych, kontrole oraz ograniczanie praw proceduralnych nie-obywateli.
Jest to polityka kosztowna. Jak donosi raport EPRS (European Parliamentary Research Service), koszty utrzymywania status quo europejskiej polityki migracyjnej wynoszą między 37,8 a 60,2 miliardów euro rocznie. Dla porównania, europejskie środki przeznaczone na politykę azylową i integrację w ramach funduszu AMIF (Asylum, Migration and Integration Fund) to 448 milionów rocznie, czyli jakieś sto razy mniej.
Mimo olbrzymich nakładów finansowych i bezustannie rozrastającego się aparatu represji wymierzonego w osoby bez prawa pobytu, zaledwie 36% nakazów deportacji w Unii Europejskiej jest w rzeczywistości egzekwowanych. Liczba ta spada do 27%, jeżeli pominąć deportacje do krajów Bałkanów Zachodnich. We Francji odsetek wykonanych nakazów wynosi niecałe 14%. Zdecydowana większość osób, które na podstawie administracyjnej decyzji tracą prawo pobytu, pozostaje więc na terenie kraju, zawieszona w próżni prawnej za niemym przyzwoleniem władz i administracji.
Brak uregulowanego statusu prawnego popycha ich w kierunku coraz dalej idącej nielegalności. Przestępstwem staje się praca, a najprostsze czynności, jak zapisanie się na szkolenie zawodowe czy wynajem pokoju, wiążą się z koniecznością podrobienia dokumentów. Niestabilność i bieda zmuszają nieudokumentowanych migrantów do operowania na czarnym rynku, gdzie są łatwymi ofiarami dla wyzyskujących pracodawców czy handlarzy oferujących usługi na granicy prawa. Gdyby walka z nielegalną migracją była faktycznie wymierzona w przemytników i inne osoby czerpiące zyski z tego procederu, moglibyśmy bez wahania ogłosić jej porażkę. Biorąc jednak pod uwagę skalę przedsięwzięcia i angażowane środki, taka hipoteza wydaje się naiwna. Aby wyjaśnić tak intensywny rozwój pozornie nieefektywnej polityki, należy postawić sobie pytanie: z kim tak naprawdę walczymy zmagając się z nielegalną migracją?
Trzy portrety, czyli skąd się biorą „nielegalni” migranci
Irman mieszka we Francji od 10 lat. Od kiedy opuścił Pakistan 13 lat temu, żyje jako sans-papiers, dosłownie „bez papierów”, czyli nieudokumentowany imigrant. To francuskie sformułowanie może być mylące. Na dyżur prawny stowarzyszenia, w którym pracuję, przychodzi z 60-litrowym plecakiem wypakowanym po brzegi dokumentami. Jest tam wszystko, co może potwierdzić długość jego pobytu we Francji, związki z administracją i „próby zintegrowania się” – od dokumentacji zakończonej niepowodzeniem procedury uchodźczej, poprzez deklaracje podatkowe, certyfikaty i dyplomy, po rachunki i dokumentację medyczną. Przeglądając tę pokaźną kolekcję dokumentów zwracam uwagę na pewną sprzeczność w danych osobowych ich okaziciela. Na większości papierów w miejscu imienia widnieje „S.P.”. Pytam Irmana o wyjaśnienie. Okazuje się, że urzędniczka francuskiego urzędu migracyjnego miała problemy ze zrozumieniem jego pakistańskiego dokumentu tożsamości, nie bardzo wiedziała, który z członów to imię, a który nazwisko. Ułatwiła sobie więc zadanie i wpisała po prostu S.P., co ma być akronimem od sans prénom, czyli bez imienia. Zabawne, S.P. to również sans-papiers, zauważam.
Jak zdecydowana większość nieudokumentowanych migrantów, Irman pracuje mimo braku pozwolenia na pracę. Po sześćdziesiąt, czasem nawet siedemdziesiąt godzin tygodniowo. Dzięki dobrym relacjom z pracodawcą udało mu się uzyskać umowę, płaci podatki, jest zarejestrowany w urzędzie. To na tej podstawie złożymy wniosek o kartę pobytu. Ze wszystkich sprzeczności i absurdów, z których składa się prawo migracyjne, ten najtrudniej wyjaśnić osobom przychodzącym na dyżur. Bez pozwolenia na pobyt nie można legalnie pracować. Jak uzyskać pozwolenie na pobyt? Trzeba wykazać co najmniej 24-miesięczne karty płac i umowę o pracę, a więc pracować, i to nie na czarno.
Dziesięcioletnie życie bez papierów okazuje się kopalnią anegdot. Jest to raczej czarny humor. Kilka lat temu Irman poznał kobietę, która zaproponowała mu małżeństwo, dzięki czemu mógłby starać się o kartę pobytu. Zażyczyła sobie za tę formalność dwadzieścia tysięcy euro. Zdesperowany Irman przystał na tę propozycję. Dał jej osiemnaście tysięcy, pozostałe dwa przyszła małżonka miała otrzymać po ceremonii. Umówionego dnia długo czekał pod urzędem stanu cywilnego. „Narzeczona” zniknęła z pieniędzmi i szansą na dokument z trójkolorową flagą. Obecnie Pakistańczyk od trzech lat żyje z Francuzką – ciotką właściciela firmy budowlanej, w której pracuje. Sugeruję sformalizowanie związku – mogłoby to pomóc w procedurze przed prefekturą. „Nie, z nią ożenię się, kiedy będę miał kartę pobytu. To będzie prawdziwe małżeństwo, a nie dla papierów” – odpowiada mi.
Pamela na dyżur przychodzi z wózkiem, w którym znajduje się jej trzyletni syn i cały ich dobytek. Codziennie po południu wraz z innymi rodzicami i opiekunkami czeka na dziecko przed przedszkolem. W przeciwieństwie jednak do innych rodziców, nie prowadzi chłopca do domu ani na dodatkowe zajęcia, lecz na dworzec, pod którym spędzają noce. Miała szczęście, że udało jej się zapisać syna do szkoły, do czego jako nieudokumentowana migrantka nie ma prawa. Zlitowała się nad nią dyrektorka placówki.
Pamela pochodzi z Demokratycznej Republiki Kongo – kraju pogrążonego w szczególnie okrutnej wojnie, w której gwałt i niewolnictwo seksualne stanowią broń równie powszechną, co karabiny maszynowe. Pierwszym krajem europejskim, do którego dostała się po niemal dwuletniej wędrówce, była Grecja. Spędziła tam ponad rok w oficjalnych i prowizorycznych obozach migrantów, czekając na decyzję o przyznaniu jej statusu uchodźcy. Mimo iż zarówno Grecja, jak i Francja oraz wszystkie pozostałe kraje UE są stronami Konwencji Genewskiej z 1951 r., ochrona przyznana w jednym z państw nie daje praw osiedlenia się w pozostałych. Tak oto francuskojęzyczna kobieta pochodząca z byłej belgijskiej kolonii jest zmuszona do pozostania w kraju, u którego wybrzeży została uratowana z morza. Fakt, że po grecku nie rozumie ani słowa, że w kraju tym, w momencie, gdy do niego przybyła, panuje 25-procentowe bezrobocie oraz nieludzkie warunki w tamtejszych obozach uchodźczych, to okoliczności z prawnego punktu widzenia nieistotne. Kobieta, kierując się nadziejami na przyszłość swojego dziecka, a nie wytycznymi europejskiej polityki azylowej, postanowiła jednak wyjechać do Francji, gdzie, jak się spodziewa, łatwiej będzie jej znaleźć pracę i uzyskać dostęp do podstawowych praw. Okazuje się jednak, że skazana jest tutaj na życie w ukryciu i na nowo pada ofiarą przemocy, która do złudzenia przypomina to, czego doświadczała w Kongo, Turcji i Grecji. Jej status nieudokumentowanej migrantki w ojczyźnie Praw Człowieka nie różni się zbytnio od statusu obywatelki w afrykańskiej dyktaturze militarnej. Nie ma tu żadnych praw.
Lamine przychodzi na dyżur z listem zaadresowanym do nas od jego byłej pracodawczyni. Zmuszona była go zwolnić, gdyż w zeszłym miesiącu stracił prawo do pobytu i dalsze zatrudnianie go jest przestępstwem. Lamine, który pracował u niej od dwóch lat, był sumiennym i zaangażowanym pracownikiem, ma więc nadzieję, że uda nam się coś dla niego zrobić. Poza listem Malijczyk ma w teczce wydaną przez prefekturę policji odmowną decyzję o wznowienie karty pobytu. Dowiaduję się z niej, że przybył do kraju w wieku 16 lat i został objęty programem „Socjalnej pomocy dla dzieci”. Po ukończeniu pełnoletności uzyskał kartę pobytu, skończył szkołę techniczną i rozpoczął pracę jako elektryk. Obecnie, po sześciu latach życia we Francji, otrzymuje pismo, wedle którego „nie spełnia wymogów prawnych do dopuszczenia do pobytu, gdyż nie przejawia intensywności życia prywatnego i rodzinnego na terytorium Republiki”, jest bowiem kawalerem, bez rodziny na utrzymaniu we Francji, co gorsza, podtrzymuje, zdaniem policji, relacje z rodzicami pozostałymi w Mali. Wydalenie go nie będzie więc stanowiło naruszenia jego praw w świetle Europejskiej Konwencji Praw Człowieka…
Jedyną radą, jakiej jesteśmy w stanie udzielić temu dwudziestodwuletniemu chłopakowi, który jeszcze kilka miesięcy temu miał prawo do pobytu i legalną pracę, a następnie stracił zatrudnienie wskutek arbitralnej decyzji administracji odbierającej mu prawo do pobytu, jest znalezienie pracy nielegalnie. Po trzech lub pięciu latach będzie mógł ubiegać się na tej podstawie o prawo do pobytu.
Po co są nielegalni migranci?
Ta ostatnia historia najbardziej dobitnie pokazuje to, co łączy wszystkie trzy opisane osoby. „Nielegalni” migranci, przeciw którym wojnę toczą od kilku lat europejscy politycy, zostali zepchnięci na margines prawa poprzez administracyjne i prawne decyzje realizujące cele polityczne. Możemy mówić w tym kontekście o legalnej produkcji nielegalnej migracji. Jej główne narzędzia to zaostrzające się kryteria pozwolenia na pobyt, pomniejszanie praw proceduralnych cudzoziemców i w końcu powstanie nowej kategorii przestępstw, które mogą popełnić wyłącznie nie-obywatele.
W ten sposób państwa narodowe, w obliczu ekonomicznej globalizacji tracące tradycyjnie pojmowaną suwerenność, tworzą wroga, który legitymizuje ich istnienie i uzasadnia rozrastający się aparat policyjny. Jak pokazuje przykład francuski, „nielegalni” migranci stanowią pole doświadczalne dla rozwiązań, które można następnie zastosować wobec reszty społeczeństwa. Schemat jest bardzo prosty: najpierw celami kontroli i ograniczania praw są cudzoziemcy bez prawa pobytu, następnie migranci w ogóle (a za tych oficjalnie uznawani są również w niektórych przypadkach obywatele francuscy urodzeni we Francji, ale w rodzinie o zagranicznym pochodzeniu), następnie wszyscy ci, którzy uważani są za „ciężar” dla społeczeństwa – bezdomni, bezrobotni i pobierający zasiłki – a w końcu reszta populacji.
Sytuacja nieudokumentowanych migrantów jest symptomem jeszcze innego procesu o zasięgu dużo szerszym niż stara się to przedstawić zarówno humanitarny, jak i ksenofobiczny dyskurs wokół migracji. Ich przypadek pokazuje w sposób bardziej jaskrawy zmiany dotykające całego współczesnego rynku pracy. Neoliberalna gospodarka podlega żelaznemu prawu optymalizacji kosztów, co w kontekście globalnych nierówności oznacza przenoszenie produkcji do krajów, gdzie koszt pracy jest najniższy. Są jednak działy gospodarki, których – w przeciwieństwie do produkcji tekstyliów, technologii i żywności – nie możemy przenieść do Chin czy Bangladeszu. To właśnie w tych sektorach, głównie w budownictwie, usługach, gastronomii i transporcie, zatrudniane i wyzyskiwane są osoby bez prawa pobytu. Za pomocą prawnych narzędzi tworzona jest więc podkategoria pracownika, która odpowiada „eksternalizacji na miejscu”. Ten mechanizm tłumaczy korelację koniunktury gospodarczej i zapotrzebowania na tanią siłę roboczą na rynku pracy z polityką migracyjną państw europejskich. Wynalazek nielegalnej migracji we francuskim dyskursie politycznym zbiega się z końcem „Trente Glorieuses”, czyli trwającego trzydzieści lat boomu ekonomicznego w powojennej Francji.
Z tego punktu widzenia istnienie „nielegalnych” migrantów nie jest aberracją czy wyjątkiem od zasad współczesnego państwa prawa, lecz logiczną konsekwencją funkcjonowania zglobalizowanej kapitalistycznej gospodarki w dobie nierówności. Ich status zwiastuje procesy o dużo szerszym zasięgu. W przypadku pracy na czarno osób, nad którymi wisi bezustannie groźba deportacji, brutalność stosunków pracodawca–pracownik przyjmuje pełny wymiar. Elastyczność i sezonowość zatrudnienia, pozorna wielozadaniowość, brak praw do zrzeszania się i praw pracowniczych, możliwość zerwania stosunku pracy bez wypowiedzenia, brak gwarancji prawnych dotyczących płacy minimalnej, a także zwolnienie z płacenia składek zdrowotnych i emerytalnych charakteryzujące pracę nieudokumentowanych migrantów, odnoszą się do całego „uberyzującego” się rynku pracy. Status „nielegalnego” imigranta w stosunku pracy jest spełnieniem libertariańskiego ideału o absolutnej wolności rynkowej.
Istnienie kilku milionów ludzi bez praw w samym sercu Europy nie jest skutkiem kryzysu ani żadnej katastrofy naturalnej, lecz konsekwencją dekad bardziej lub mniej świadomych decyzji politycznych. Polityka migracyjna jest w służbie rynku, a za swoje narzędzie ma prawo. Aby zrozumieć jej logikę, powinniśmy spojrzeć na nią właśnie z perspektywy jej celów i środków. Jest ona zaledwie jednym z trybów w globalnym mechanizmie zarządzania populacjami i kapitałem. Prawdziwą stawką polityki migracyjnej nie jest homogeniczność kulturowa czy tolerancyjność religijna danego społeczeństwa, ale system produkcji i rynek pracy.
Czas zatem skończyć debaty o burkini czy konieczności walki z „nielegalną migracją” – i zacząć mówić o wyzysku globalnego kapitalizmu.