Ostatni będą ostatnimi
Ostatni będą ostatnimi
O wykluczeniu społecznym w Polsce decyduje wiele czynników – między innymi miejsce zamieszkania, poziom wykształcenia, zawód, płeć czy wiek. Najsłabszymi grupami społeczno-ekonomicznymi są zaś ci, którzy przynajmniej w dwóch z tych obszarów należą do „grupy ryzyka”.
Próbując stworzyć mapę polskiego wykluczenia przy pomocy opisu najsłabszych grup ekonomiczno-społecznych w Polsce, trzeba spojrzeć na nasz kraj wielowymiarowo. Wykluczenie tego typu ma w Polsce po prostu niejedno imię. Bez wątpienia występują olbrzymie różnice terytorialne, jednak nawet tu jest kilka kłopotów. Nie wszystkie najsłabsze regiony leżą na wschodzie Polski, więc podział zachód-wschód jest wadliwy. Poza tym ważna jest też wielkość ośrodka miejskiego – w niejednej wsi na Pomorzu żyje się dużo gorzej niż w Rzeszowie na Podkarpaciu. Niezwykle ważne w Polsce jest wykształcenie, jednak niektórym grupom zawodowym, w których dominuje wyższe wykształcenie, jest ciężej niż w części zawodów, w których magisterka nie jest potrzebna. Sytuacja wielu seniorów jest trudna, ale obecnie to najmłodszej grupie wiekowej dorosłych Polek i Polaków żyje się ciężej. Wciąż widać nad Wisłą ogólnie gorszą sytuację kobiet na rynku pracy, tylko że córka rodziców z klasy średniej będzie miała w życiu bez porównania łatwiej niż syn rodziny z klasy niższej. Generalnie klasa społeczna, z której się pochodzi, w bardzo dużym stopniu determinuje powodzenie ekonomiczne, ale na podział klasowy warto nałożyć podział terytorialny. Ważne są też sektory (publiczny czy prywatny), wielkość firmy, w której się pracuje (mikroprzedsiębiorstwo, firma średnia czy duża korporacja), wykonywany zawód i wiele innych czynników.
Dlatego też opisując najsłabsze grupy ekonomiczno-społeczne w Polsce, zamiast opisywania każdej z nich z osobna, lepiej dokonać podziału problemu na kilka obszarów i dopiero w każdym z nich spróbować znaleźć najsłabszych. Z tej analizy wyłoni się obraz polskiego wykluczonego, a w zasadzie kilka ogólnych obrazów. Co i tak będzie niezłym rezultatem, bo za oceanem trzeba by stworzyć takich ogólnych „rysopisów” zapewne aż kilkanaście.
Polska nie jest jedna
Należy zacząć od różnic terytorialnych. Polska, jak już na szczęście wiadomo, jest krajem mocno zróżnicowanym pod względem poziomu rozwoju poszczególnych województw. Doskonale obrazuje to najnowszy raportu GUS, zatytułowany „Regiony Polski 2019”. PKB jest wskaźnikiem ułomnym z wielu względów, ale mimo wszystko o tyle dobrym, że w prosty i przejrzysty sposób pokazuje różnice w rozwoju. Bez województwa mazowieckiego, które jest osobną sprawą, najzamożniejsze województwa są bogatsze od tych najbiedniejszych o ponad połowę. W Wielkopolsce PKB na głowę wynosi 109 proc. średniej dla całego kraju, a w dolnośląskim 111 proc. W najbiedniejszym województwie lubelskim PKB per capita wynosi 69 proc. Zaraz przed nim są podkarpackie (70 proc.) i podlaskie (71 proc.). Wszystkie trzy należą do makroregionu wschodniego, razem tworząc często przywoływaną „ścianę wschodnią”. Jednak względnie ubogie regiony leżą także w innych częściach kraju. Dochód na głowę w opolskim to 79 proc. Polski, a w lubuskim i zachodniopomorskim 84 proc.
Jak wspomniałem, osobną historią jest województwo mazowieckie. PKB na głowę w regionie stołecznym (Warszawa z przyległościami) wynosi aż 218 proc. Stolica jest więc ponad dwa razy bogatsza od Polski jako całości i trzy razy bardziej rozwinięta niż województwa ze ściany wschodniej. Co ciekawe, pozostała część mazowieckiego należy już do polskich „średniaków niższych”, z PKB na głowę na poziomie 85 proc. kraju.
Takie różnice w PKB muszą się przekładać na różnice w zarobkach, choć tu rozstrzał jest nieco niższy. Najniższe średnie wynagrodzenie jest w warmińsko-mazurskim (83 proc. średniej krajowej), potem w podkarpackim (85 proc.) i lubuskim (87 proc.). 90 procent średniej krajowej nie przekraczają również świętokrzyskie, kujawsko-pomorskie, lubelskie i podlaskie. Mieszkając właśnie w tych regionach kraju najtrudniej osiągnąć wysokie zarobki.
GUS podał też przeciętne zarobki w miastach na prawach powiatu, których jest w Polsce 66. Najgorzej zarabia się w Grudziądzu, w którym średnie wynagrodzenie wynosi 77 proc. średniej krajowej. Nieco więcej, ale też w okolicach 80 proc. średniej, dostaniemy w Piotrkowie Trybunalskim, Tarnobrzegu, Przemyślu i Nowym Sączu. Co łączy te miasta? Niekoniecznie położenie na ścianie wschodniej – wszak Piotrków jest w łódzkim, Grudziądz w kujawsko-pomorskim, a Nowy Sącz w małopolskim. Dokładnie wszystkie jednak mają liczbę mieszkańców poniżej 100 tys. osób, czym wyróżniają się w grupie miast na prawach powiatu – dwie trzecie tego typu miast ma powyżej 100 tys., a jednak wśród tych z najmniejszymi płacami nie trafiło się żadne. Widać więc wyraźnie, że płace w Polsce są mocno skorelowane z wielkością gminy. Oczywiście są wyjątki i trafiają się małe miasteczka z wysokimi płacami, lecz zwykle jest to efekt usytuowania w nich jakiegoś dużego przedsiębiorstwa (najlepszym przykładem jest Lubin z KGHM). Wyjątki te nie przeczą jednak ogólnej zasadzie.
Duże różnice widać także w stopie bezrobocia. W trzecim kwartale 2019 r. w całej Polsce bezrobocie liczone przez GUS wyniosło 5,9 procenta, jednak w warmińsko-mazurskim aż 10,4 proc., a więc prawie dwa razy więcej. Stopę bezrobocia powyżej 8 procent miały też kujawsko-pomorskie, podkarpackie, świętokrzyskie i lubelskie. Te różnice jednak bledną, gdy zobaczymy listę powiatów z najwyższymi wskaźnikami bezrobocia. W powiecie szydłowieckim (Mazowsze) wyniosło one 23 procent, a w braniewskim (warmińsko-mazurskie) 20 procent. Niewiele niższe od 20 proc. było w powiatach białogardzkim i łobeskim (oba zachodniopomorskie) oraz radomskim (gminy wokół Radomia, bez Radomia). W skali całego kraju różnica w stopie bezrobocia między miastem a wsią nie jest duża, choć wyraźna – w I kwartale 2019 r. w miastach wyniosła ona 3,7 proc., a na wsiach 4,3 proc.
Co z tego wszystkiego wynika? Owszem, Polska jest zróżnicowana pod względem regionalnym, a Zachód jest generalnie wyżej rozwinięty niż Wschód. Jednak naprawdę duże różnice widać dopiero na poziomie powiatów i miast na prawach powiatu. Są one znacznie większe niż różnice między regionami, a zasadą jest to, że najgorsza sytuacja ekonomiczna jest w niewielkich gminach, za to w miastach powyżej 200 tys. mieszkańców już zdecydowanie lepsza. Prawdziwe zróżnicowanie ekonomiczne w Polsce idzie według osi miasta-prowincja. Zamieszkiwanie miast poniżej 50 tys. mieszkańców drastycznie zmniejsza szanse życiowe.
Skalę różnic regionalnych w Polsce dostrzegają zresztą nawet środowiska konserwatywne (niektóre, oczywiście). Prof. Przemysław Śleszyński w raporcie Klubu Jagiellońskiego pt. „Polska średnich miast” pisze: „Zróżnicowanie tempa rozwoju jest nieuniknione, a czasem nawet potrzebne, aby pobudzić procesy mobilności ludności czy kapitału. Jednak w Polsce poziom zróżnicowania regionalnego zaczął osiągać niebezpieczne rozmiary, zagrażające długookresowemu rozwojowi kraju”.
Magister wciąż dużo znaczy
Polska należy do tych państw, w których poziom wykształcenia w bardzo dużym stopniu przekłada się na szanse na rynku pracy. Choć wielu komentatorów próbuje przekonywać, że magisterka się zdewaluowała i nie daje ona żadnej przewagi, jest to jednak nieprawda. Wyższe wykształcenie ułatwia zarówno zdobycie pracy, jak i osiągnięcie wyższych zarobków. Z drugiej strony braki w wykształceniu sprawiają, że pozycja na rynku pracy drastycznie spada.
Według raportu „Education at Glance 2019” OECD stopa bezrobocia w Polsce wśród osób z wyższym wykształceniem w 2018 roku wyniosła 3 proc., wśród osób ze średnim lub zawodowym 5 proc., ale wśród Polaków, którzy ukończyli tylko gimnazjum bądź podstawówkę aż 13 procent. Tymczasem średnio w OECD było to odpowiednio 6 proc., 7 proc. i 14 proc. Tak więc w Polsce stopa bezrobocia osób z wykształceniem podstawowym jest ponad cztery razy wyższa niż wśród absolwentów uniwersytetów, a w OECD tylko ponad dwa razy. Jedynie co piąty bezrobotny mający wyższe wykształcenie nie ma pracy dłużej niż rok, czyli jest długotrwale bezrobotnym. Jednak wśród poszukujących pracy osób z wykształceniem podstawowym – długotrwale bezrobotny jest już co trzeci.
Ogromne różnice widać także w stopie zatrudnienia. Nad Wisłą pracuje 88 proc. osób w wieku produkcyjnym z wyższym wykształceniem. Średnia OECD jest niższa i wynosi 84 proc. Odwrotnie dzieje się w przypadku osób z wykształceniem podstawowym – w Polsce ich poziom zatrudnienia wynosi tylko 48 proc., a średnio w OECD 60 proc. Zatrudnienie wśród Polek i Polaków ze średnim lub zawodowym wynosi 78 proc., czyli dokładnie tyle, ile średnia OECD.
Bardzo duże różnice widać także w poziomie zarobków. Absolwenci wyższych uczelni zarabiają w Polsce o 56 procent więcej niż osoby z wykształceniem średnim i zawodowym. Licencjaci 36 procent więcej, a magistrzy i wyżej 61 procent więcej. Natomiast osoby z wykształceniem podstawowym dostają pensje przeciętnie niższe o 17 procent od osób ze średnim i zawodowym. Ukończenie studiów statystycznie pozwala zatem w naszym kraju zwiększyć zarobki o połowę. Co piąta osoba z magisterką w Polsce zarabia przynajmniej dwukrotność mediany. Poziom wykształcenia w dużej mierze determinuje też przynależność do klasy społecznej. Według raportu „Klasa średnia w Polsce” opublikowanego przez Polski Instytut Ekonomiczny (PIE), studia ukończyło 55 proc. reprezentantów klasy wyższej, 26 proc. klasy średniej i jedynie 5 proc. klasy niższej.
Problem w tym, że wykształcenie w naszym kraju jest bardzo skorelowane z wykształceniem rodziców. Według badania „Uwarunkowania decyzji edukacyjnych”, przeprowadzonego przez naukowców ze Szkoły Głównej Handlowej, studia skończyło 43 proc. osób, których ojciec miał wyższe wykształcenie i tylko 12 procent tych, których ojciec miał wykształcenie zawodowe. Bardzo podobnie na edukację przekładał się poziom wykształcenia matki – studia ukończyło 40 proc. potomków kobiet mających wyższe wykształcenie i tylko 10 proc. potomków kobiet po szkole zawodowej. Według opisanego badania, gdy oboje rodziców ma wyższe wykształcenie, szanse na skończenie studiów wynoszą 75 proc. Za to gdy oboje rodziców skończyło jedynie podstawówkę, ryzyko zatrzymania się na tym samym poziomie edukacji wynosi 50 proc.
Warto przy tym zaznaczyć, że już jeden rodzic dobrze wykształcony znacznie zwiększa szanse edukacyjne, nawet jeśli wykształcenie drugiego jest znacznie niższe. W raporcie naukowców z SGH czytamy: „Przy braku homogamii, to rodzic z wyższym poziomem wykształcenia ma większy wpływ na szanse osiągnięcia wyższego wykształcenia przez dziecko”.
Mamy więc w Polsce taką sytuację, że brak wykształcenia drastycznie utrudnia znalezienie zatrudnienia dużo bardziej niż w innych krajach Zachodu. Wyraźnie zmniejsza także zarobki, choć akurat pod względem różnic w dochodach między grupami według poziomu wykształcenia już tak bardzo nie odstajemy od średniej OECD. Jednak skoro poziom wykształcenia nad Wisłą jest tak bardzo skorelowany z wykształceniem rodziców, to znaczy, że jedną z najbardziej narażonych na przyszłe wykluczenie społeczne grup są dzieci z rodzin z wykształceniem zawodowym lub podstawowym. Potomkowie takich rodziców mają drastycznie niższe szanse na skończenie uniwersytetu, co przekłada się na dużo mniejsze szanse na rynku pracy. Poziom wykształcenia definiuje też w ogromnym stopniu przynależność klasową. „Wykształcenie stanowi ten rodzaj kapitału posiadanego przez członków klasy średniej, który gwarantuje im ekonomiczną niezależność” – piszą autorzy raportu PIE.
Zawody przynoszące zawód
Oczywiście tym, co bezpośrednio wpływa na sytuację na rynku pracy, jest wykonywany zawód. To właśnie między zawodami występują największe różnice w płacach – znacznie wyższe niż między regionami czy poziomami wykształcenia. Można jednak powiedzieć, że te różnice są wtórne, gdyż wykonywany zawód w ogromnym stopniu zależy od wykształcenia, a także od miejsca zamieszkania.
W niektórych grupach zawodowych płace w Polsce są bardzo wysokie, zbliżające się nawet do poziomu zarobków w krajach Europy Zachodniej. W zdecydowanej większości są one wciąż dużo niższe, natomiast jest wiele branż i zawodów, w których pensje są mizerne nawet jak na polskie, niewygórowane warunki.
Na początek warto się przyjrzeć poszczególnym branżom. Według „Struktury wynagrodzeń GUS”, ze wszystkich rodzajów działalności wyszczególnionych w Polskiej Klasyfikacji Działalności zdecydowanie najniższe płace występują w hotelarstwie i gastronomii. Przeciętne zarobki w tej branży wynoszą 64,6 proc. średniej krajowej, a więc nie osiągają nawet dwóch trzecich przeciętnego wynagrodzenia w Polsce. W szeroko rozumianej administracji – mowa więc nie tylko o urzędach, ale też o pracy biurowej w sektorze prywatnym – przeciętne pensje są nieco niższe niż trzy czwarte średniej krajowej. W kilku innych branżach płace oscylują w okolicach 85 proc. przeciętnego wynagrodzenia w Polsce. Mowa o budownictwie, transporcie, kulturze i „pozostałej działalności usługowej”. Dwie branże zdecydowanie odstają od pozostałych wysokimi płacami – mowa o informacji i komunikacji (172 proc.) oraz sektorze finansowym i ubezpieczeniowym (154 proc.). Tak więc finansiści oraz informatycy absolutnie nie powinni narzekać.
Oczywiście poszczególne branże nie mówią jeszcze wiele, gdyż działy te są zbyt szerokie. Po pierwsze obejmują pracowników różnych szczebli – kierowniczka hotelu zarabia wielokrotnie więcej niż recepcjonista. Po drugie, w kilku przypadkach obejmują bardzo różne działalności – w „pozostałej działalności usługowej” mieszczą się zarówno pracownicy korporacyjnych centrów usług wspólnych, jak i osoby sprzątające.
W grupie wyższych urzędników, przedstawicieli władz publicznych oraz kierownictwa nie znajdziemy grup zagrożonych wykluczeniem, co nie dziwi. Jednak już w grupie specjalistów tak, co powinno zastanawiać. Chociaż niemal wszystkie grupy specjalistów zarabiają zdecydowanie więcej niż średnia krajowa (niektórzy przeciętnie nawet dwa razy więcej), to kilka zawodów zarabia poniżej niej. Mowa przede wszystkim o pielęgniarkach i położnych (95 proc. średniej krajowej), nauczycielach szkół podstawowych (96 proc.), a także o bibliotekarkach, archiwistach i muzealnikach (95 proc.). Oczywiście często w takiej sytuacji pada argument, że to wszystko przedstawiciele sektora publicznego, więc dlatego tak słabo zarabiają – argument jest w oczywisty sposób nieprawdziwy, gdyż w sektorze prywatnym w tych zawodach zarabia się jeszcze mniej. Na przykład pielęgniarki w sektorze prywatnym zarabiają 90 proc. średniej krajowej, a nauczyciele prywatnych podstawówek ledwie 77 procent. Sprywatyzowanie służby zdrowia i edukacji nie przyniosłoby więc raczej wyższych pensji w tych zawodach.
Pracownicy biurowi różnego rodzaju otrzymują pensje w okolicach 80 procent średniej krajowej, natomiast bardzo słabo zarabiają szeregowi pracownicy usług oraz sprzedaży detalicznej. Przykładowo sprzedawcy w sklepach otrzymują przeciętnie 60 proc. średniej krajowej, natomiast kelnerzy i barmanki 55 proc. Podobnie pracownicy ochrony (57 proc.) oraz osoby opiekujące się chorymi lub zniedołężniałymi (56 proc.).
W przemyśle oraz rzemiośle (np. u mechaników) płace szeregowych pracowników również nie są wysokie – wynoszą 79 proc. średniej krajowej. Podobnie jest wśród operatorów maszyn (81 proc.). Jednak zdecydowanie najsłabiej zarabiają zatrudnieni w pracach prostych. Pensja sprzątaczki to średnio 53 procent przeciętnego wynagrodzenia w Polsce, a pomocy kuchennej 52 proc. Nieco więcej zarabiają śmieciarze – ok. 60 proc. średniej krajowej.
Należy pamiętać, że to dane za październik 2016 roku, a w momencie pisania tekstu najnowsza struktura wynagrodzeń GUS, obejmująca październik 2018, jeszcze się nie pojawiła (wychodzi ona co dwa lata). Od tamtego czasu miała miejsce jedna kluczowa dla najmniej zarabiających reforma, czyli wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej, co bez wątpienia poprawiło sytuację ochroniarzy oraz sprzątaczek. W latach 2017–2019 szybciej też niż w okresie wcześniejszym rosła płaca minimalna, co generalnie powinno poprawić zarobki wśród pracowników niewykwalifikowanych. Od tamtego czasu widać również szybko rosnące płace w handlu detalicznym, szczególnie w dyskontach – ma to związek z trudnościami w rekrutacji pracowników oraz z rekordowo niskim bezrobociem. Mimo wszystko w wymienionych wyżej zawodach bez wątpienia nadal jest najgorzej, choć nieco lepiej niż wcześniej.
Należy też pamiętać, że w wielu z wymienionych zawodów, szczególnie w pracach prostych, sporo zatrudnionych pracuje na tak zwanych nietypowych formach zatrudnienia. Ich liczba spada, w 2017 r. pracujących tylko na umowach zlecenie było wreszcie poniżej miliona (a na umowach o dzieło 121 tys.), jednak są oni skupieni w kilku obszarach. 137 tysięcy osób pracowało na umowach zlecenie w handlu, a aż 297 tysięcy w dziale „administrowanie i działalność wspierająca”, do którego należą pracownicy biurowi (bez urzędników) oraz wykonujący prace proste. W przemyśle na umowach zlecenie pracowało 132 tys. osób. Co ciekawe, na umowach o dzieło pracowało w handlu aż 7 tysięcy osób, a 5,5 tys. w „administrowaniu i działalności wspierającej”, co jest zwyczajnie nielegalne, bo tego typu umowy wymagają powstania namacalnego dzieła, takiego jak utwór, esej czy rzeźba.
Jak wskazał Sąd Najwyższy w wyroku z 14 września 2016 roku: „Dzieło jest wytworem, który w momencie zawierania umowy nie istnieje, jednak jest w niej z góry przewidziany i określony w sposób wskazujący na jego indywidualne cechy. Dlatego jednym z kryteriów umożliwiających odróżnienie umowy o dzieło od umowy zlecenia lub umowy o świadczenie usług jest możliwość poddania dzieła sprawdzianowi na istnienie wad wytworu”.
Wielu polskich pracowników niewykwalifikowanych nie tylko zarabia bardzo mało, ale też są pozbawieni uprawnień wynikających z kodeksu pracy (urlop, zwolnienie chorobowe, okres wypowiedzenia), a także pełnej ochrony ze strony Państwowej Inspekcji Pracy czy związków zawodowych.
To nie jest kraj dla niepełnosprawnych
Wśród najsłabszych grup na rynku pracy nie można oczywiście zapomnieć o niepełnosprawnych. Niestety w Polsce wciąż istnieje mnóstwo barier utrudniających im pełne funkcjonowanie w społeczeństwie, z podjęciem pracy na czele. Wśród 5 milionów osób w wieku produkcyjnym, które są bierne zawodowo, aż 1,25 miliona wskazuje niepełnosprawność lub chorobę jako główną przyczynę. To oznacza, że niepełnosprawność jest drugą główną przyczyną rezygnacji z aktywności zawodowej w Polsce, po obowiązkach rodzinnych (1,6 miliona osób). Oczywiście tu warto zaznaczyć, że część z tych 1,6 miliona osób zajmuje się osobami niepełnosprawnymi, gdyż usługi opiekuńcze są na bardzo niskim poziomie, a więc dla nich również niepełnosprawność jest pośrednią przyczyną bierności zawodowej.
Według danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, w 2017 r. aktywnych zawodowo było tylko 29 proc. niepełnosprawnych w wieku produkcyjnym, a zatrudnienie miało tylko 26 procent. Stopa bezrobocia wśród takich osób wynosiła ponad 9 procent, czyli była wyższa prawie dwukrotnie od wskaźnika dla całego kraju. Inaczej mówiąc, na aktywność zawodową decyduje się jedynie nieco ponad co czwarty niepełnosprawny w wieku produkcyjnym, czyli robią to zapewne głównie osoby z najmniej dotkliwym inwalidztwem, a i tak jest im dwa razy trudniej znaleźć pracę.
Eurostat pokazuje inne ciekawe, ale bardzo smutne dane. Porównuje on wskaźnik zatrudnienia wśród osób w wieku produkcyjnym niemających żadnych dolegliwości psycho-ruchowych, z tymi, które cierpią na podstawowe dolegliwości tego rodzaju. W Polsce ci pierwsi zatrudnieni byli w 64 procentach, a ci drudzy jedynie w 34 proc. – różnica wynosiła więc 30 punktów procentowych. Był to ósmy najgorszy wynik w Unii Europejskiej (dane za 2013 rok).
To oczywiście przekłada się bezpośrednio na trudną sytuację ekonomiczną niepełnosprawnych. Według Eurostatu, ponad 40 proc. niepełnosprawnych w Polsce żyje w gospodarstwach domowych mających problem ze związaniem końca z końcem („households reported having difficulties in making ends meet”). Średnia UE wynosi 35 proc. Natomiast według najnowszego badania sytuacji gospodarstw domowych GUS średni dochód rozporządzalny w rodzinach mających przynajmniej jedną osobę niepełnosprawną był o prawie jedną piątą niższy niż dochód w rodzinach niedotkniętych niepełnosprawnością (dokładnie 1431 zł wobec 1751 zł). Zatem niepełnosprawność nie tylko bardzo utrudnia znalezienie pracy w Polsce, ale też automatycznie zmniejsza potencjalne zarobki oraz zwiększa ryzyko wpadnięcia w ubóstwo lub wykluczenie społeczne.
Nieprzypadkowo tytuł kontroli NIK dot. zatrudniania niepełnosprawnych w sektorze publicznym brzmiał „NIK o (nie)zatrudnianiu osób niepełnosprawnych przez pracodawców publicznych”. Jego główna konkluzja była jednoznaczna: „W Polsce większość osób niepełnosprawnych pozostaje poza rynkiem pracy i jest to zjawisko występujące od lat”.
Sektor biedy publicznej
Zwolennicy ograniczania roli państwa twierdzą często, że państwo jest złym pracodawcą, gdyż mało płaci – gdyby strajkujący z budżetówki pracowali w sektorze prywatnym, ich pensje byłyby wyższe. Jak te teorie sprawdzają się chociażby w przypadku pielęgniarek czy nauczycieli, już wspomniałem. Według struktury wynagrodzeń GUS, w październiku 2016 r. średnia godzinowa płaca brutto wyniosła 30 zł w sektorze publicznym i 25 zł w sektorze prywatnym. Faktem jest jednak, że na najwyższe zarobki w kraju mogą liczyć pracownicy firm prywatnych. Przykładowo osoby piastujące najwyższe stanowiska kierownicze w sektorze publicznym (czyli przedstawiciele władz) zarabiają przeciętnie 220 proc. średniej krajowej, a w sektorze prywatnym (np. dyrektorzy) aż 336 proc. To samo dotyczy specjalistów – informatycy z budżetówki mogą liczyć na zarobki na poziomie 126 proc. przeciętnego wynagrodzenia w Polsce, ale już w sektorze prywatnym na 195 proc.
Jednak im niższy szczebel, tym relatywnie płace w budżetówce rosną, a w sektorze prywatnym spadają. Przykładowo, kierowcy w sektorze publicznym zarabiają przeciętnie 80 proc. średniej krajowej, a w firmach prywatnych 72 proc. W sektorze publicznym płacę minimalną zarabia jeden procent zatrudnionych, a w sektorze prywatnym 13 proc. W 2016 r. zarobki poniżej 50 proc. średniej krajowej otrzymywało 5 proc. pracowników, a w sektorze prywatnym 23 procent. Zarobki w budżetówce są zdecydowanie bardziej spłaszczone, mało jest bardzo wysokich pensji, ale też bardzo niskich.
Mimo wszystko w ostatnich latach, w związku z szybkim wzrostem płac w całej gospodarce, niektóre grupy pracowników budżetówki uległy pauperyzacji, gdyż płace w sektorze publicznym często nie nadążają za trendem rynkowym. Mowa szczególnie o tych zawodach, które nie doczekały się solidnych podwyżek. Jedną z takich grup są pracownicy sądów i prokuratur. W obu instytucjach szeregowi pracownicy (a więc nie sędziowie lub prokuratorzy) wykonują wymagające i odpowiedzialne zadania, np. przygotowywanie projektów pism czy uzasadnień wyroków. Jednak ich płace są w stosunku do tego zupełnie nieadekwatne. W 2017 r. pracownicy sądów otrzymywali ok. 2,3-2,5 tys. zł netto miesięcznie (dane z sądu rejonowego w Toruniu).
W jeszcze gorszej sytuacji znajdują się pracownicy socjalni. Według oficjalnych danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, przeciętne wynagrodzenie pracownika socjalnego w 2018 r. wynosiło 2635 zł brutto, a więc około 1,9 tys. zł na rękę. Najgorzej zarabiali pracownicy socjalni w województwie warmińsko-mazurskim – średnio 2475 zł brutto. Generalnie pracownicy jednostek organizacyjnych w samorządach (nie tylko MOPS-y, ale też urzędy pracy czy biblioteki miejskie) są w najgorszej sytuacji ekonomicznej pośród wszystkich pracowników sektora publicznego. Według portalu wynagrodzenia.pl mediana płac wśród strażników miejskich wynosi 3,3 tys. zł brutto. W 2017 r. ze wszystkich działów administracji publicznej, płace w administracji samorządowej wyniosły 4336 zł brutto, tymczasem w administracji państwowej 6670 zł, a w służbie cywilnej 5199 zł.
Również w służbie cywilnej zarobki bywają bardzo niskie, szczególnie w oddziałach powiatowych instytucji centralnych. W 2018 r. średnie wynagrodzenie w kraju wyniosło 4585 zł brutto. W powiatowych komendach policji średnie zarobki służby cywilnej (a więc mowa o pracownikach cywilnych, nie policjantach) wyniosły ponad tysiąc złotych mniej – dokładnie 3404 zł brutto. W warmińsko-mazurskim było to 3172 zł. W komendach powiatowych Straży Pożarnej średnia płaca w 2018 r. wyniosła 3821 zł, a w opolskim 3562 zł. W całej powiatowej administracji zespolonej w Polsce średnie płace w 2018 r. wyniosły 3647 zł.
Szeregowi urzędnicy w całej służbie cywilnej zarabiali w 2018 roku przeciętnie 3958 zł – najgorzej oczywiście w oddziałach w powiatach (3320 zł) oraz w województwach (3374 zł). Na stanowiskach od specjalistów wzwyż wynagrodzenie było już wyższe niż 5 tys. zł, jednak w dwóch grupach urzędów specjaliści zarabiali poniżej 4 tys. zł brutto – w powiatowej administracji zespolonej (3862 zł) oraz w urzędach wojewódzkich (3828 zł). Szczególnie pensje tych drugich są bardzo smutne. Ponad 2,7 tys. zł na rękę to mizerna pensja dla specjalisty, czyli osoby pracującej na stanowisku, które wymaga niemałych kwalifikacji i wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Tym bardziej, że urzędy wojewódzkie są zlokalizowane w stolicach województw, w których nie tylko płace, ale też ceny (szczególnie mieszkań) są wyraźnie wyższe niż w okolicy.
Służba cywilna jest doskonałym przykładem tego, jak pensje w budżetówce nie nadążają za rzeczywistością. W latach 2009-2017 płace w Polsce wzrosły realnie o 22 proc., tymczasem w korpusie służby cywilnej tylko o 11 proc., a w jej terenowych oddziałach o 9 proc. W 2009 r. w czterech rodzajach inspektoratów przeciętna pensja była niższa niż średnia krajowa – w 2017 r. już w dziesięciu rodzajach inspektoratów. Warto pamiętać, że do pracy w służbie cywilnej wymagane jest wyższe wykształcenie, a te 20 proc. jej pracowników, które wyższego nie ma, po prostu pracuje w niej od czasu, gdy tego wymogu jeszcze nie było. Nic więc dziwnego, że urzędy zmagają się z dużymi problemami z rekrutacją oraz z olbrzymią rotacją. Szef Służby Cywilnej raportował w swoim sprawozdaniu za 2018 r., że w jego instytucjach występuje „utrzymujący się spadek średniej liczby kandydatów ubiegających się o pracę w służbie cywilnej na stanowiskach niebędących wyższymi stanowiskami”. W 2017 r. zwolniła się z korpusu cywilnego ponad co dziesiąta osoba, choć jeszcze 4 lata wcześniej fluktuacja była dwukrotnie niższa.
Młodość nie radość
W niemal wszystkich krajach rozwiniętych sytuacja młodych, dopiero wchodzących na rynek pracy, jest gorsza od sytuacji pracowników z dłuższym stażem. To w gruncie rzeczy normalne, młodzi pracownicy piastują zwykle niższe stanowiska, bo nie zdążyli jeszcze dorobić się awansu. W Polsce jednak występują dwa specyficzne zjawiska. Po pierwsze, sytuacja młodych pracowników jest dużo gorsza, niż wskazywałaby na to ogólna koniunktura na rynku pracy. A po drugie, słabość powszechnych usług publicznych utrudnia im jeszcze wchodzenie w dorosłość.
Widać to chociażby na przykładzie bezrobocia. Według Eurostatu, w lipcu stopa bezrobocia w Polsce wyniosła zaledwie 3,3 procenta i była trzecią najniższą w UE – po Czechach i Niemczech. Jednak pod względem bezrobocia w najmłodszej grupie wiekowej, czyli wśród osób poniżej 25. roku życia, polska stopa bezrobocia wyniosła 10 procent, co było już siódmym najniższym wynikiem w UE – niższa była także w Holandii, Danii, Austrii i na Malcie, choć w tych krajach ogólne bezrobocie jest wyższe. W Niemczech stopa bezrobocia w najmłodszej grupie wiekowej jest niecałe dwa razy wyższa niż ogólna, a w Polsce trzy razy wyższa. Oczywiście bezrobocia wśród młodych w Polsce nawet nie można porównywać z tym, co dzieje się w Hiszpanii czy Grecji (ponad 30 procent), jednak jest ono nieadekwatnie wysokie wobec ogólnej sytuacji na polskim rynku pracy.
Młodzi pracownicy zarabiają też zdecydowanie mniej niż starsi koledzy. Średnie wynagrodzenie w grupie wiekowej poniżej 25. roku życia wynosi dwie trzecie średniej krajowej. Oczywiście to efekt tego, że wynagrodzenia są mocno skorelowane ze stażem pracy. Pracownicy ze stażem poniżej dwóch lat zarabiają statystycznie 72 procent średniej krajowej. Najwięcej otrzymują ci, których staż wynosi między 15 a 20 lat – 112 procent średniego wynagrodzenia w kraju.
Młodych pracowników najbardziej dotykają różnego rodzaju patologie polskiego rynku pracy. Ich praca jest zdecydowanie najmniej stabilna. 67 procent zatrudnionych poniżej 25. roku życia pracuje na umowach czasowych (umowy o pracę na czas nieokreślony i umowy cywilnoprawne) – to prawie trzy razy więcej niż w całej gospodarce. Zdecydowanie dominują oni również wśród zatrudnionych na tak zwanych nietypowych formach zatrudnienia (umowy zlecenia i o dzieło). Według ostatniego raportu GUS na ten temat (z 2016 r.), odsetek zatrudnionych w ten sposób osób poniżej 25. roku życia wynosił 13 procent, a dla całej populacji 4 procent. Są oni także drugą największą grupą wiekową wykonującą pracę w szarej strefie – według GUS w 2017 r. taką pracę wykonywało 185 tys. młodych.
Młodzi są również nieco bardziej zagrożeni ubóstwem niż całość społeczeństwa. Według Eurostatu w 2017 r. wskaźnik zagrożenia ubóstwem w Polsce wyniósł 19,5 proc., a wśród osób poniżej 30. roku życia 21,5 proc.
Niskie zarobki oraz brak mieszkalnictwa komunalnego w Polsce sprawiają, że młodzi Polacy i Polki masowo zamieszkują z rodzicami, przeciągając usamodzielnienie się. Prawie 90 proc. osób w wieku 20–24 lata zamieszkuje w rodzinnym domu, przy średniej UE 75 procent. Jeśli chodzi o grupę wiekową 25–29 lat, to z rodzicami wciąż mieszka niemal 60 procent, czyli prawie 20 pkt. procentowych więcej niż w całej Unii Europejskiej. We Francji, w której sytuacja na rynku pracy jest wyraźnie gorsza niż nad Wisłą, z rodzicami mieszka jedynie 20 procent osób w wieku 25-29 lat, a w krajach nordyckich nawet mniej niż co dziesiąty. Bez wątpienia wsparcie rodziny jest w Polsce kluczowe, jeśli chodzi o zabezpieczenie bytu osób młodych, ale równocześnie zwiększa to nierówności szans, gdyż kapitał różnego rodzaju (materialny, społeczny i kulturowy) w rodzinach jest bardzo różny.
Poza tym taka sytuacja utrudnia też mentalne usamodzielnienie się. Według niedawnego raportu PARP, młode Polki i Polacy „myśląc o przyszłości, czują się nieco zagubieni, nie wiedzą, gdzie i jak szukać informacji na temat rynku pracy. Blisko jedna czwarta młodych nie ma pomysłu na siebie – nie jest pewna, jaką pracę chciałaby wykonywać w przyszłości i szuka swojej ścieżki zawodowej”.
Portret polskiego wykluczonego
Szczególnie trudna sytuacja dotyczy także pracowników mikroprzedsiębiorstw, czyli firm zatrudniających mniej niż 10 osób. Jest to grupa niejednorodna, gdyż zajmuje się przeróżnymi rodzajami działalności, jednak pensje w niej drastycznie odbiegają od płac w całej gospodarce. W 2017 r. średnie wynagrodzenie w mikrofirmach wyniosło ledwie 2800 zł brutto. Przy czym jest bardzo duża różnica między firmami działającymi jako osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą a spółkami. W tych pierwszych średnia płaca wyniosła ledwie 2,3 tys. zł (a więc 300 złotych powyżej ówczesnej płacy minimalnej), a w tych drugich 3838 zł. Wskazywałoby to, że w mikroprzedsiębiorstwach działających jako osoby fizyczne duża część pensji bywa wypłacana pod stołem. Spółki mają zdecydowanie większe obowiązki dotyczące sprawozdawczości, są także częściej kontrolowane przez fiskusa. Nawet jeśli weźmiemy na to poprawkę, nie ulega wątpliwości, że sytuacja pracowników mikroprzedsiębiorstw jest zdecydowanie gorsza niż w większych firmach. Tymczasem w 2017 r. pracowało w nich aż 4,1 mln osób.
Wskazując grupy mające z różnych powodów trudniej na polskim rynku pracy, nie można zapomnieć o dyskryminacji kobiet. Pisałem na ten temat nieco szerzej w niedawnym numerze „Nowego Obywatela” (nr 80), więc ograniczę się tu do przypomnienia najważniejszych wskaźników. Oczywiście najczęściej wskazywanym jest luka płacowa, czyli różnice w średnich zarobkach kobiet i mężczyzn. Najlepiej posłużyć się skorygowaną luką płacową, która porównuje godzinowe zarobki i koryguje dane o różnice w wykształceniu, poziomie aktywności zawodowej i innych cech, które mogą wpływać na wynagrodzenia. W Polsce skorygowana luka płacowa wynosi 17 proc. i jest o jeden punkt procentowy wyższa od średniej UE.
Sytuacja kobiet jest trudniejsza przede wszystkim pod względem dostępu do rynku pracy. Według OECD stopa bezrobocia dla mężczyzn wynosi w Polsce 3,4 proc., a dla kobiet 4,2 proc., a więc jest prawie o jedną czwartą wyższa. Zdecydowane różnice widać dopiero w poziomie zatrudnienia. Według OECD, w I kwartale 2019 r. zatrudnienie miało 75 procent mężczyzn w wieku produkcyjnym i jedynie 61 procent kobiet. Wynika to z różnic w poziomie bierności zawodowej. Z kolei dane GUS mówią, że w grupie osób w wieku produkcyjnym, biernych zawodowo kobiet jest o pół miliona więcej niż mężczyzn, choć wiek produkcyjny kobiet jest o pięć lat krótszy. Liczba mężczyzn, którzy zrezygnowali z aktywności na rynku pracy z powodu obowiązków rodzinnych wynosi 236 tys., a kobiet aż 1,364 miliona (mężczyźni częściej za to są bierni z powodu niepełnosprawności oraz przejścia na wcześniejszą emeryturę). Zatem kobiety sześć razy częściej niż mężczyźni rezygnują z pracy z powodu obowiązków domowych. Wynika to z nierównego podziału ról domowych, a także z bardzo słabego poziomu usług opiekuńczych nad dziećmi.
Ta nierówność ma znaczenie nie tylko z punktu widzenia zwykłej sprawiedliwości, ale jest też istotna dla „efektywności ekonomicznej”, jak powiedziałby Leszek Balcerowicz. Według autorów raportu dla agencji HR Hays, „Pracodawcom charakteryzującym się równym traktowaniem pracowników łatwiej jest pozyskać i zatrzymać wykwalifikowanych specjalistów. Jest to szczególnie istotne w kontekście niedoboru talentów”.
Jak widać, czynników wpływających na wykluczenie ekonomiczno-społeczne w Polsce jest wiele, jednak kluczowe wydają się przede wszystkim miejsce zamieszkania w gminie wyraźnie poniżej 100 tys. mieszkańców oraz niski poziom wykształcenia, który jest w ogromnym stopniu skorelowany z wykształceniem rodziców. Wchodzący w dorosłość mężczyzna i kobieta, mający rodziców po zawodówkach i mieszkający w miasteczku powiatowym, to bez wątpienia osoby, które będą miały niezwykle trudny start i prawdopodobnie będą się do końca życia ocierać o granicę ubóstwa. Bardzo istotny jest też wybrany zawód. Mieszkająca w średniej wielkości mieście na prawach powiatu kobieta, która zdecyduje się na pracę jak pielęgniarka lub nauczycielka, też będzie miała niełatwo. Podobnie jak mężczyzna, który postawi na pracę w administracji publicznej gdzieś w powiecie. Niepełnosprawni w każdym mieście mają szczególnie ciężko i w ich przypadku o sytuacji materialnej będzie decydować przede wszystkim kapitał materialny rodziny. Chłopak na wózku wywodzący się z rodziny niższej klasy średniej z Wrocławia także będzie miał olbrzymie problemy z pełnym funkcjonowaniem w społeczeństwie – chyba że szczęśliwie zostanie informatykiem i będzie mógł godnie zarabiać bez wychodzenia z domu. Niełatwą przyszłość będzie miała także kobieta ze średnim wykształceniem, która pracuje w Łomży w mikroprzedsiębiorstwie.
Jak widać, nie jest trudno wypaść w Polsce poza nawias. Co gorsza, na większość z tych czynników ryzyka nie mamy zbytniego wpływu – może poza wyborem zawodu, ale on też jest ograniczony poziomem wykształcenia. Warto o tym pamiętać, gdy kolejny człowiek sukcesu będzie opowiadać o swoich zasługach, które wywindowały go na szczyt.
Piotr Wójcik – publicysta ekonomiczny. Współpracuje z „Krytyką Polityczną”, „Przewodnikiem Katolickim” i „Dziennikiem Gazeta Prawna”. Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”. Stały współpracownik „Nowego Obywatela”.