: Wspólnymi siłami – świat pracy i ruch ekologiczny
To firmy, a nie pracownicy generują zanieczyszczenia.
Piszesz w swojej niedawno wydanej książce „Scenariusze kultury upokarzania”, za prof. Andrzejem Szahajem, że w Polsce panuje kultura upokarzania. Na czym ona polega? I kto upokarza kogo?
Michał Rydlewski: Prof. Szahaj sformułował tę tezę przy okazji krytyki neoliberalizmu w Polsce. W tym sensie kultura upokarzania jest istotnym elementem diagnozy stanu polskiego społeczeństwa, które jest przeniknięte ideologią neoliberalną. Szahaj zauważa, że nasze społeczeństwo – jako jedno z najbardziej rozwarstwionych w Europie – jest szczególnie narażone na inwazję „kultury upokarzania”. Im bardziej nierówne społeczeństwo, tym wyższy „współczynnik upokarzania”. Dzięki wierze w wartości promowane i naturalizowane przez neoliberalny darwinizm społeczny zbudowaliśmy wspólnotę, w której relacja pomiędzy klasą dominującą a klasą podporządkowaną jest oparta na pogardzie idącej z góry oraz agresji idącej z dołu.
Jakimi kanałami społecznymi roznosi się ta pogarda?
Fundamentalne znaczenie w kształtowaniu oraz podtrzymywaniu tej relacji odgrywają media, które kształtują wyobrażenia o poszczególnych grupach społecznych. Upokorzenie, pogarda, ośmieszenie, zawstydzenie – to stały element programów telewizyjnych typu talent show lub „zmień siebie”. Ci, którzy są wyżej w hierarchii społecznej, ci, którzy należą do „klasy szampańskiej”, złożonej z celebrytów, dziennikarzy, aktorów czy piosenkarzy, uważają, że mają prawo do bezwstydnego upokarzania ludzi stojących w tej hierarchii niżej. Za cnotę poczytują sobie szczerość zabarwioną sadyzmem.
Czyli upokarzanie na wizji jest sposobem na pokazanie swojej przewagi nad innymi?
Jak najbardziej, ponieważ „klasa szampańska” uważa upokorzenie za najlepszy sposób wyrażenia przewagi pełnionej przez siebie roli społecznej nad rolą kogoś, kto aspiruje do awansu społecznego, rzadko zresztą osiąganego. Spora część uczestników takich programów telewizyjnych to prekariusze oraz część klasy średniej, w tym ludzie spoza metropolii, szukający swojego miejsca w świecie, pretendujący do medialnego i finansowego sukcesu. Jurorzy tych programów stają się bohaterami, kimś godnym naśladowania w procesie budowania swojej tożsamości opartej na umiejętności upokarzania tych, którzy są od nich słabsi ekonomicznie, symbolicznie czy w jakikolwiek inny sposób. „Poniżam, więc jestem”, mówi Szahaj. W tym sensie kultura upokarzania wpisuje się w społeczną grę o tożsamość, w której, jak zauważa Adam Bartoszek, komunikujemy naszą tożsamość przez wytyczanie dystansu do innych osób, opisywanych najczęściej za pomocą cech negatywnych. Siebie samego stawiamy w roli arbitra, osoby weryfikującej wartość lub znaczenie Innego, traktowanego jako Obcy.
Czy ta pogarda nie jest często usprawiedliwiana za pomocą ideologii „bycia twardym, nie miękkim”? Juror jest bezwzględny, bo „świat to dżungla” i uczestnicy muszą pokazać, że do tego świata pasują. Innymi słowy, czy te programy nie sprzedają nam pewnego ideologicznego przesłania o tym, jakimi regułami mamy kierować się w społeczeństwie, jeśli chcemy odnieść sukces?
Oczywiście! Spora część programów telewizyjnych, zresztą różnych gatunków, to w swojej podskórnej warstwie wykład norm neoliberalnych: kim i jak być, a także jak tym kimś się stać i jak się zachowywać. Neoliberalny obraz świata jest zawsze naturalizowany, wręcz biologizowany za pomocą haseł „taki jest świat”, „taka jest nasza ludzka natura”, „takie jest życie” itd. Wszystko to odbywa się pod płaszczykiem troski jurorów o uczestnika, czasami zapewne szczerej, co tylko dowodzi ich nierefleksyjnego uwikłania w spektakl, w którym uczestniczą. Jurorzy martwią się, że uczestnik nie jest urodzonym przywódcą, zwycięzcą, który po trupach, nie licząc się z innymi, potrafi osiągać swoje cele. Bo przecież tylko idąc po trupach, można osiągnąć ten sukces, więc im mniej liczysz się z innymi, tym lepiej. Zwycięzca bierze wszystko, przegrani się nie liczą, gdyż zasłużyli na swój los. Zupełnie zapomina się o idei współpracy czy wrażliwości na uczucia innych biorących udział w wyścigu, gdyż to naraża na zarzut niewybaczalny – zarzut słabości.
Znakomitym wykładem tego, kim być i jak działać, aby osiągnąć sukces, był ostatni „Big Brother”: rozpoznaj słabości i kompleksy innych, manipuluj nimi i prowokuj, zawieraj potajemne sojusze, mów co innego niż myślisz, rób co innego niż myślisz, pracuj nad wizerunkiem, a wszystko to pod pozorem nowego fetyszu – autentyczności. Powoduje to utratę zaufania i społeczną anomię: wiem, że mogę zostać oszukany, bo ktoś prowadzi swoją grę, a zatem muszę być ostrożny, gdyż mogę paść ofiarą kogoś sprytniejszego. Ten obraz jest nam wtłaczany do głów, nawet jeśli gdzieś tli się myśl, że to przecież „tylko” reżyserowany program.
Spójrzmy na poszczególne gatunki programów telewizyjnych, o których wspominasz w swojej książce. Na początku opisujesz programy takie jak „Chcę być piękna” oraz „Perfekcyjna pani domu”. Uważasz, że wpisują się one w „scenariusz obrzędu przejścia”. Na czym polega ten obrzęd?
Scenariusz obrzędu przejścia w jego antropologicznym rozumieniu realizują przede wszystkim programy telewizyjne typu makeover shows, polegające na fizyczno-mentalnej przemianie uczestników czy przestrzeni, np. mieszkania lub restauracji. W tym drugim przypadku i tak ostatecznie chodzi o przemianę osób biorących udział w programie.
Czego możemy się dowiedzieć o społeczeństwie, analizując te programy?
Mnie interesował szczególnie klasowy wymiar tego obrzędu, trafnie podkreślany przez Annę Wieczorkiewicz. Programy typu „Chcę być piękna” czy „Łabędziem być” dają się interpretować w optyce przejścia, a w zasadzie nadziei na przejście, między klasami społecznymi, bo uczestniczki pochodzą z klas „robotniczych”, „na dorobku”, aspirujących do warstw zamożniejszych.
Zmiana wyglądu jako sposób na awans społeczny?
Statystyki jasno pokazują, że największa grupa klientów chirurgów plastycznych w Europie i Stanach Zjednoczonych wywodzi się z klasy średniej, której przedstawiciele chcą za pomocą skalpela pozbyć się pewnych cech wyglądu, na przykład w celu zdobycia lepszej pracy. Wynika to z faktu, że osoby „brzydkie” są oceniane (pod względem pozycji społecznej, inteligencji, atrakcyjności seksualnej, a nawet zdrowia psychicznego) gorzej niż „ładne”. To „dyktatura ludzi pięknych”, o której mówi Szahaj. Nie ma nic bardziej upokarzającego niż „bycie brzydkim”, a więc kimś gorszym, nawet z moralnego punktu widzenia. W tej perspektywie zmiana wyglądu ciała, zdradzającego pochodzenie społeczne, ma na celu odrzucenie piętna klasy biedniejszej. Piękne ciało jest znakiem pochodzenia klasowego.
Jak w tę „dyktaturę ludzi pięknych” wpisują się wspomniane programy?
Nie każda kobieta może sobie pozwolić na zabieg upiększający, bo nie każdą na to stać. Dlatego niektóre decydują się na udział w programach, w których przemiana z „brzydkiego kaczątka” w piękność dostosowaną do wzoru „Barbie” związana jest z publicznym obnażeniem wszelkich niedostatków fizycznych. W poszczególnych programach uczestniczki są nieustannie zawstydzane i upokarzane przez ujawnianie spraw głęboko prywatnych, w tym intymnych. Poddaje się je ocenie zarówno specjalistów, jak i zwykłych ludzi. Sam początek procesu „metamorfozy”, której poddają się uczestniczki programu, jest przykładem publicznego upokorzenia, ujawnienia przed wszystkimi swojej „brzydoty”. Wyznanie „chcę być piękna” jest zaś wejściem na drogę awansu społecznego, w którym zacznie się „żyć naprawdę”, korzystać z dobrodziejstw tego, co świat ma do zaoferowania.
A jak to działa w przypadku „Perfekcyjnej pani domu”, gdzie teoretycznie chodzi o przemianę miejsca, nie osoby?
W tym przypadku zawstydzenie, graniczące z upokorzeniem, polega na podkreślaniu ułomności charakteru uczestniczki. Zaniedbywanie domu ma wynikać z jej niedojrzałości, co stawia ją w pozycji niemalże dziecka, które trzeba odpowiednio wychować. Oczywiście na oczach widzów. Przy okazji warto dodać, że czystość to element klasowej semiosfery, swego rodzaju symboliczny wyznacznik klasowości, co dobrze pokazali szwedzcy etnolodzy w książce pt. „Narodziny człowieka kulturalnego”. Słowem, kampania czystości to kampania o charakterze klasowym, co jest związane z wyobrażeniem, że klasa niższa, jako biedna, jest brudna i śmierdzi.
Kolejny scenariusz to „gabinet osobliwości”…
Historię gabinetów osobliwości znakomicie opisali na polskim gruncie Krzysztof Pomian oraz Michał Mencfel. Takie gabinety były znane już w starożytności, istniały w średniowieczu, ale ich największa popularność przypada na okres nowożytny. Były to pomieszczenia stanowiące mieszaninę dzieł sztuki, wytworów i dziwów natury, preparatów anatomicznych, zielników i herbarzy, wypchanych okazów rzadkich zwierząt, kolekcji minerałów i kamieni czy też artefaktów innych kultur, przywiezione z zamorskich wypraw i podróży. Ważnym kryterium w doborze kolekcjonowanych przedmiotów była ich rzadkość, cudowność lub inność. Ponadto realizowały potrzebę ciekawości, podglądania, pewnego rodzaju władzy nad światem przez uczynienie go widzialnym, gdyż oglądać znaczy posiadać.
Gabinety osobliwości zawierały w sobie najczęściej wszystko to, co według angielskich historyków kultury prowadzi do wywołania emocjonalnej triady: przerażenia, przyjemności i obrzydzenia. Ale gabinety osobliwości to nie tylko przedmioty, ale także ludzie. Pamiętasz film „Człowiek słoń” Davida Lyncha? Tytułowy bohater, John Merrick, to niezwykle wrażliwy mężczyzna cierpiący na rzadką chorobę. Odgrywa rolę cyrkowej rozrywki, a potem staje się obiektem badań naukowych. Ten piękny, momentami niezwykle wzruszający film odsłania jednocześnie nasze podejście do inności, w tym przypadku do fizycznej ułomności. Albo weźmy wyznanie Indianina z filmu Jima Jarmuscha „Truposz”, że był schwytany i pokazywany jako atrakcja w Wielkiej Brytanii. To wcale nie fikcja. Jeszcze w drugiej połowie XX wieku tworzono ludzkie zoo, w ogrodach zoologicznych budowano wioski w celu pokazania Europejczykom w „naturalnym kontekście” przywiezionych do Europy „dzikich”, którzy w mniemaniu oglądających sytuowali się gdzieś pomiędzy nami, ludźmi, a małpami człekokształtnymi.
Dobrym przykładem na potwierdzenie tej tezy są opisane przez Annę Wieczorkiewicz losy Saartije Baartman, przywiezionej do Londynu w XIX wieku z Przylądka Dobrej Nadziei jako żywe curiosum. Tak samo było z karłami na europejskich dworach. Zawsze ktoś, klasyfikowany przez ludzi posiadających władzę (ekonomiczną i symboliczną) jako Inny, musi dostarczać rozrywki, zaspokoić ciekawość, co było też dobrze widoczne w opublikowanym w Nowym Jorku pod koniec XIX wieku eseju fotograficznym „Jak żyje druga połowa?”. Autor, dziennikarz i reformator społeczny, pokazał nowojorskim burżujom, jak żyją mieszkańcy dzielnic nędzy. Słowem, bogaci mogli sobie podpatrzeć, jak żyje biedniejsza, w domyśle gorsza, część ich społeczeństwa. Nie jest też od tego wszystkiego wolna zachodnia turystyka, która tworzy i jednocześnie konserwuje inność tubylców na własne wyobrażenie, dokonując ich ekonomicznej i symbolicznej destrukcji poprzez narzucone reguły kapitalistyczne, co świetnie przedstawia film „Cannibal Tours”.
Jak to wygląda dzisiaj, szczególnie w kontekście telewizyjnym?
My, współcześni Europejczycy, dzięki wiedzy na temat niechlubnych kart naszej historii, w której prawie wszystkich nie-Europejczyków postrzegaliśmy oraz traktowaliśmy jak nie-ludzi, lubimy o sobie myśleć, że dzisiaj staliśmy się ucieleśnieniem humanitaryzmu. W swoich potocznych wyobrażeniach staliśmy się czuli i wrażliwi na inność. Ale to nieprawda! Jest tak dlatego, że – po pierwsze – nie przywozimy już „dzikich” tutaj, do Europy, w sensie fizycznym, przywozimy ich obrazy nagrane „tam”, co rzecz jasna sprawia, że możemy bez obaw napawać się ich widokiem, podglądać ich, samemu unikając spojrzenia oglądanego, które postawiłoby nas w moralnie kłopotliwej sytuacji. To w dużej mierze robi Wojciech Cejrowski, prezentujący podróżniczo-neokolonialny spektakl rodem z dziewiętnastowiecznej etnografii ewolucjonistycznej, gdzie możemy podotykać, poprzesuwać jak przedmioty ludzi z innych kultur wystawionych na nasz widok.
Po drugie, „dzicy” są blisko nas, w sensie geograficznym, choć odległość w sensie kulturowym pozostaje. To na przykład mieszkańcy wsi, których obraz budują polskie media pozostające w rękach klasy uprzywilejowanej. To osoby jak Saartije Bartman, zamknięte w medialnym, jarmarcznym spektaklu. O ile w nowożytności gromadzenie rzeczy dziwnych, tzw. curiosów, miało na celu pokazywanie różnorodności świata natury i było próbą jej zdefiniowania, o tyle dzisiejsze gabinety osobliwości w postaci programów telewizyjnych, np. telenoweli dokumentalnej, jaką są „Chłopaki do wzięcia”, pokazują różnice klasowe i odmienność kodów kulturowych. To właśnie ta inność sprawia, że uczestnicy tych programów zostają uprzedmiotowieni, a oglądający ich telewidzowie, którzy dysponują wyższym kapitałem społecznym i kulturowym, mogą pośmiać się z nich jako dziwnych, gorszych, głupszych. W przypadku tego programu mamy w zasadzie do czynienia z obrazem wiejskiego underclass, który próbuje osiągnąć szczęście, realizując znane sobie kody kulturowe, zupełnie egzotyczne dla innych klas i grup społecznych, i z tego powodu śmieszne, jawiące się jako dziwaczne. Nie wystarczy powiedzieć, że ów program jest stereotypowy, pokazuje on w zasadzie wieś jako patologię (ekonomiczną i kulturową), złożoną z alkoholików, złodziei, nierobów, zupełnie nieradzących sobie w życiu, co przy okazji poszukiwania przez nich partnerek naraża ich na wyśmianie przez widza z większym kapitałem kulturowym i ekonomicznym. Kamera w „Chłopakach do wzięcia” wędruje w „dzikie” rejony naszej kultury, gdzie mamy do czynienia z kreowaniem egzotyki oraz uprzedmiotowieniem innych. Co więcej, bohaterowie tych programów nie mogą kontrolować obrazu pokazywanego widzom: są ukazywani tak, jak twórcy mają na to ochotę, a ci, skupiając się na pewnym wycinku społeczności wiejskiej, podtrzymują i wzmacniają klasową nierówność pomiędzy ludźmi ze wsi a ludźmi z miasta.
Zresztą obrazowanie wsi to temat na osobną rozmowę. Wspomnę jedynie o deprecjonowaniu stylu życia rodzinnej i nie nastawionej tylko na swoje Ja „wieśniaczki”, porównywanej do „zrobionej” i narcystycznej „damy”, jak to ma miejsce w programie „Damy i wieśniaczki”. To deprecjonowanie niekiedy widać wprost, np. wtedy, gdy „dama”, wchodząc w przestrzeń życia „wieśniaczki”, mówi, że śmierdzi, co ma od razu podkreślić różnice klasowe. W ogóle w przedstawieniach ludzi ze wsi mamy do czynienia z konstruowaniem odmienności klasowej – z klasowym rasizmem.
Jednego jestem pewien: podsuwane nam przez media obrazy nigdy nie są neutralne, zawsze są czymś więcej, niż się wydają – są nośnikami ideologii. W takiej perspektywie należy zatem powiedzieć, że w naszych sposobach prezentowania inności, dzisiaj głównie medialnych, nie staliśmy się bardziej subtelni, wręcz przeciwnie: pomimo wielu dekoracji kulturowych robimy wciąż to samo, czyli uprzedmiotawiamy i orientalizujemy, tyle że innymi środkami technicznymi. Jednocześnie nie widzimy tego, co robimy, a jeśli nie widzimy, to nas to nie oburza. A powinno.
Idźmy dalej: jeden z podrozdziałów twojej książki jest zatytułowany „Mam talent, czyli świat opery żebraczej dzisiaj”. Może porozmawiajmy najpierw o tym, co rozumiesz przez „operę żebraczą”.
Pojęcie opery żebraczej pochodzi od tytułu książki Bronisława Geremka „Świat opery żebraczej. Obraz włóczęgów i nędzarzy w literaturach europejskich XV–XVII wieku”. Polski mediewista zrekonstruował podejście grup usytuowanych wyżej w hierarchii społecznej względem tzw. ludzi luźnych, czyli ówczesnego świata marginesu społecznego. Do tej grupy należała przedziwna mieszanina: wędrownych rzemieślników, dezerterów, Cyganów, zawodowych pielgrzymów, zbiegłych zakonników, niedoszłych księży. Choć prawo i powszechna opinia odróżniały ich od „zawodowych” żebraków, to owi bezrobotni korzystali nierzadko z jałmużny klasztoru lub możnych. Generalnie rzecz biorąc, termin ten oznacza część biedoty miejskiej bez stałego zatrudnienia, ludzi chwytających się prac tymczasowych, w poszukiwaniu których przybywali do miast, nierzadko uciekając spod pańszczyźnianej kurateli szlachty.
W tym fascynującym świecie najbardziej interesowali mnie żebracy, zarówno ci „zawodowi”, tzw. wstydliwi ubodzy, jak i okazjonalni. Ci drudzy wykorzystywali ciekawy zestaw tzw. technik żebraczych, do których należały m.in. śpiew, nierzadko przy akompaniamencie „instrumentów żebraczych”, żonglerka, pokazy cyrkowe i akrobatyczne, opowiadanie łzawych historii o swoim nieszczęściu czy „kreowanie” fizycznego kalectwa. Nierzadko wciągano w to dzieci i wytresowane zwierzęta, traktowane jako żebracze inwestycje. Bez takiej artystycznej cyganerii nie mógł się odbyć żaden jarmark lub festyn.
Jak w to wszystko wpisuje się program „Mam talent!”?
Mimo oczywistych różnic historycznych, programy typu talent show, w których oceniani uczestnicy prezentują swoje talenty – wokalne, taneczne, akrobatyczne, cyrkowe – mają wiele wspólnego z opisywanym przez Geremka średniowiecznym światem opery żebraczej. Aby zobaczyć wspomniane podobieństwo między oboma światami, możemy powiedzieć o dwóch aspektach: genealogicznym, to znaczy, o społecznym pochodzeniu uczestników tej żebraczej rywalizacji, oraz performatywnym.
Zacznijmy zatem od pochodzenia.
Przede wszystkim widać analogię ekonomiczno-społeczną między średniowiecznymi „ludźmi luźnymi” a dzisiejszą klasą prekariatu, pracującymi biednymi, osobami wykluczonymi społecznie czy niemającymi powiązań rodzinnych. Choć podobnie jak w średniowieczu jest to bardzo zróżnicowana grupa, którą trudno precyzyjnie określić, to z pewnością wszyscy ci ludzie tworzą swoistą wspólnotę losu, z którego chcą się „wyrwać”, gdyż są „nie na miejscu”. Podobny jest też stosunek klas wyższych do tej grupy: rozpostarty między litością, miłosierdziem wyrażającym się w jałmużnie, a pręgierzem, brutalną, publiczną karą wyznaczającą miejsce w społeczeństwie. To świat „ludzi odpadów”, jak ich nazwał Zygmunt Bauman, ludzi wykluczonych ekonomicznie, a co za tym idzie w dzisiejszym społeczeństwie: wykluczonych z udziału w kulturze konsumpcyjnej. Jeśli kiedyś ścieżki awansu społecznego były zablokowane przez urodzenie, to dzisiaj są blokowane przez neoliberalny system, który mydli oczy metaforą „każdy jest kowalem własnego losu”, pomijając zupełnie kwestię „odpowiedniego” urodzenia. Kiedyś tacy ludzie prosili wprost o jałmużnę, dzisiaj o uwagę medialną.
Aspekt performatywny jest chyba jasny.
Co do drugiego aspektu, to należy przede wszystkim zauważyć, że określone działania podejmowane przez uczestników tego rodzaju programów telewizyjnych, pochodzących zazwyczaj z klasy średniej ulegającej prekaryzacji, pozostają zadziwiająco niezmienne. Programy o strukturze konkursowej typu talent show to, obok śpiewu czy tańca, pokazywanie sztuczek, różnych umiejętności (np. żonglowania), swoiste „fikanie koziołków”, mające dostarczyć jury oraz oglądającej publiczności rozrywki, ale także nierzadko głębokich przeżyć i wzruszeń.
I to razem daje nam współczesną wersję opery żebraczej.
Tak, z perspektywy długiego trwania „Mam talent!” to mediatyzowany świat opery żebraczej. Kluczowe w moim ujęciu było podkreślenie wymiaru karania i nagradzania wpisanego w relacje władzy pomiędzy klasą panującą czy dominującą a klasą podległą czy podporządkowaną. Zarówno w stosunku do „ludzi luźnych”, jak i uczestników programów telewizyjnych, widać podobną mutację okrucieństwa i miłosierdzia. Pewną formą pomocy w średniowieczu była jałmużna, jako w zasadzie jedyna forma wspomagania ludzi biednych; nawiasem mówiąc, to samo proponuje dziś Leszek Balcerowicz. Dochodziło zatem, jak ujmują to historycy, do pewnej „symbiozy okrucieństwa i miłosierdzia”: okrucieństwa w publicznej karze oraz miłosierdzia w postaci jałmużny. Powodowało to ambiwalencję w podejściu do „ludzi luźnych”: od chęci pomocy po potrzebę okrutnej represji. Chodzi także o coś więcej – o obraz człowieka dobrego lub złego, zasługującego na nagrodę lub karę. Można więc postawić tezę, że programy o strukturze konkursowej, w których jury jest złożone ze swoistej arystokracji społecznej, to symboliczne sądy nad ludźmi znajdującymi się niżej w hierarchii. Kiedyś karano na rynku miasta, dzisiaj czyni się to w programie telewizyjnym, będącym centrum mediatyzowanego życia codziennego. Jedni, w zależności od humoru możnych, dostaną jałmużnę, a inni pręgierz. Dla jednych to, dla innych tamto, może być zresztą odwrotnie, nie ma to większego znaczenia, gdyż uczestnicy programu nie są tutaj najważniejsi, są tłem dla jurorów, a tak naprawdę dla relacji władzy reprodukowanej przez kulturę.
Jak to? Uczestnicy są tłem dla jurorów?
Czasami nawet sami jurorzy przyznają, że to oni są najważniejsi, czego przykładem wypowiedź Kuby Wojewódzkiego, że tak naprawdę objawieniem w „Mam talent!” była Agnieszka Chylińska, i jeśli dobrze pamiętam, nie był to żart czy ironia. Z kolei Robert Leszczyński powiedział, że nie chodzi o odkrywanie talentów, ale o to, żeby wygrała osoba, na której telewizja zarobi jak najwięcej, dodał też, że publiczności się tylko wydaje, że wybiera. Zresztą jeśli zajrzeć za kulisy programów, widać częste manipulacje. Ponadto część jurorów nie ma kompetencji do fachowej oceny. Przykładowo Kuba Wojewódzki naśmiewał się z uczestników śpiewających kiepsko po angielsku, co sugerowało, że płynnie zna ten język. Kiedy jednak w jego programie wystąpił Mike Tyson, to Wojewódzki potrzebował tłumacza. Poza tym te programy obiecują wielką karierę, ale tak naprawdę tylko niewielki procent osiąga taką rozpoznawalność jak np. sami jurorzy-piosenkarze. Zwycięzcy to zazwyczaj sezonowe gwiazdy, o których szybko się zapomina. Od czasu do czasu na jakiejś stronie internetowej pojawi się krótki artykuł „Co dzisiaj robi Szymon Wydra?”, „Czy pamiętacie jeszcze Ewelinę Flintę”?
Rysujesz dosyć ponury obraz polskiej rzeczywistości medialnej. To zadziwiające, jak rzadko można spotkać się z systemową krytyką zjawisk opisywanych przez ciebie.
Nie jest dobrze, bo kultura upokarzania stała się tak wszechobecna, że aż przezroczysta. W książce piszę o tym, że wiele sytuacji pokazywanych w mediach, które jeszcze niedawno by nas żenowały, zawstydzały, irytowały, a nawet gorszyły, stanowi dzisiaj normę. A będzie jeszcze gorzej, w ostateczności dojdziemy do jakiejś formy telewizyjnego patostreamingu. Dyskusja zacznie się wtedy, gdy uczestnik jakiegoś programu popełni samobójstwo, choć do takiej tragedii już doszło, ale TVN skutecznie usunął z internetu wszystko, co dotyczyło Grzegorza Piechowskiego, uczestnika programu „Tylko miłość”.
Trzeba wstać z medioznawczej kanapy i zobaczyć udział w programie jako wycinek rzeczywistości, a nie rzeczywistość samą. Media pokazują nam wyobrażenie o swojej potędze, sprawczości: „Odmienimy twoje życie”. To sprawdźmy empirycznie, na ile jest to prawdziwa obietnica. Co się dzieje z kobietami po przemianach wizerunkowych, kiedy wracają do swoich domów, dzieci, pracy, obowiązków? Co z restauracjami po metamorfozach? Z mieszkaniami po remontach?
Widzisz jakieś drogi wyjścia z tej kultury upokarzania? Albo jak można zminimalizować jej zasięg? Czy to jest w ogóle do zrobienia?
Trudne pytanie, ale jednego jestem pewien: należy robić wszystko, żeby z tej kultury się wyrwać, co jednak wiązałoby się z istotnym przemodelowaniem naszych wyobrażeń o mediach, rozrywce, życiu i ładzie społecznym, a ostatecznie – o nas samych. Najprościej byłoby po prostu odchodzić od neoliberalizmu, ale tutaj potrzeba działań wielu aktorów. Swoją rolę widzę po prostu tak, jak widzę rolę humanistyki: chcę zaproponować nową interpretację tego, co mamy przed oczami, a czego nie dostrzegamy, gdy oglądamy telewizję. W wielu programach telewizyjnych, szczególnie kulinarnych, takich jak np. „MasterChef Polska” czy „Kuchenne rewolucje”, odbywa się podszyty upokorzeniem proces modernizacji polskiego społeczeństwa, dostosowania go do wartości neoliberalnych, które stają się kodeksem postępowania nowej klasy średniej. Kolejnym telewizyjnym etapem będą programy o charakterze coachingowym, gdzie poprzez „poszukiwanie siebie” będzie się tworzyło identyczne podmioty zupełnie niezdziwione faktem, iż każdy z nich jest autentyczny i oryginalny dokładnie w ten sam sposób.
Natrafiamy tu także na problem swoistej „odmowy wiedzy”, związany z absolutyzacją własnego doświadczenia bez uwzględnienia faktu, że jest ono ideologicznie uregulowane oraz narzucone jednostce. Czasami słyszę pytania: „A co jeśli uczestnik nie czuje się upokorzony?”, „A co jeśli oni sami chcą iść do programu?” lub stwierdzenia: „Ludzie tego chcą!”. Fakt, że uczestnik danego programu nie czuje się upokorzony, wręcz przeciwnie, często opisuje udział w programie jako przygodę, nie świadczy jeszcze o tym, że kultura upokorzenia nie istnieje. Żeby ją dostrzec, uczestnik musiałby spojrzeć na całe zdarzenie tak, jak czyni to badacz. Pewna doza paternalizmu intelektualisty jest moim zdaniem nieunikniona, gdyż przekonuje on ludzi, że są np. wyzyskiwani w sytuacji, gdy oni wyzyskiwani się nie czują, że są poddani mitowi piękna, gdy upierają się, że chcą być piękni „sami z siebie”.
Humanista prowadzi walkę z uwewnętrznionymi pokładami kultury, wchodzi w konflikt z podmiotem już zdyscyplinowanym, który dla swojego bezpieczeństwa ontologicznego będzie bronił autentyczności Ja i swojej wolności. Pozostając wyłącznie przy tym, jak ludzie świadomie interpretują przekazy medialne, nie moglibyśmy badać milczących pokładów wiedzy. Staram się pokazać, że media socjalizują od najmłodszych lat do wartości neoliberalnych, które są wytworem określonych ludzi, a nie światem samym w sobie. Po udanym procesie wrośnięcia w tak podany świat, trudno jest się wobec niego zdystansować. To jedynie proponuję: spójrz na to inaczej, niż patrzyłeś do tej pory i zastanów się, czy ten świat jest takim, jakim chciałbyś żeby był.
Dziękuję za rozmowę.
Tomasz Markiewka doktor nauk humanistycznych, autor polskiego przekładu książki „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” Roberta Franka i Philipa Cooka, autor książki „Język neoliberalizmu” (2017).
To firmy, a nie pracownicy generują zanieczyszczenia.
Straty będą, koszty będą, i widać wyraźnie, że rząd chce jak najwięcej przerzucić na pracowników.