To nie jest kraj dla chorych ludzi
Solidarne państwo to takie, które potrafi właściwie zatroszczyć się o swoich obywateli najbardziej potrzebujących opieki.
Wykład wygłoszony przez Thomasa Spence’a w Newcastle nad Tyne w roku 1775 na zebraniu Towarzystwa Filozoficznego, za który to rzeczone Towarzystwo postanowiło pozbawić go członkostwa.
***
Panie Przewodniczący! Skoro przyszła moja kolej, chciałbym w niniejszym wykładzie pochylić się nad następującą kwestią, mianowicie: czy ludzkość w stanie społecznym czerpie wszystkie możliwe korzyści ze swych równych i naturalnych praw do ziemi i wolności, których w tym stanie można by się spodziewać? Mając zaś mocną nadzieję, że Pan, Panie Przewodniczący, jak i wy, wszyscy tu zgromadzeni, jesteście prawdziwymi przyjaciółmi prawdy, pewien jestem, że nie urażę nikogo, jeśli będę bronić sprawy rodzaju ludzkiego z pełną śmiałością.
Że w stanie naturalnym własność ziemi i wolność powinny być równe, niewielu tylko, jak ktoś naiwnie mógłby się spodziewać, byłoby dość głupich, by zanegować. Przyjmując to więc za pewnik, stwierdzamy, że w stanie pierwotnym każdy kraj stanowi własność wspólną całego ludu, w której każdy ma równy udział – i pełną swobodę podtrzymywania życia swego i swojej rodziny przy pomocy mięsa zwierzęcego, owoców i wszystkiego, co ziemia tego kraju z siebie wydaje. Tak też w tym stanie wszyscy ludzie korzystają wspólnie z dóbr swojej ojczyzny i nikt, nawet najbardziej samolubni i zepsuci, nie podaje w wątpliwość ich prawa do tego. Czymże bowiem mieliby się żywić, jeśli nie naturalnymi owocami ziemi, na której mieszkają? W oczywisty sposób pozbawić ich tego prawa, to pozbawić ich prawa do życia. Czy pomylę się, jeśli powiem, że na pewno niektórzy już gotowi są wystąpić z następującą odpowiedzią, że wobec tego przecież sam rozum, prawo i sprawiedliwość podpowiadają nam, że skoro tak, to mają oni także prawo sprzedać czy nawet podarować i cały swój kraj komukolwiek, komu tylko zechcą, tak aby on i jego dziedzice rządzili nim choćby i do końca świata?
Na to odpowiem, że jeśli następne pokolenia nie potrzebowałyby do życia pokarmów bardziej konkretnych, niż powietrze, istotnie, błędem byłoby podważać prawo przodków do zrzeczenia się czegokolwiek, co mają, nawet jeśli ich potomstwo miałoby już tego nigdy nie zobaczyć; niemniej, skoro ludzkie dzieci to istoty tak samo „grube”, jak ich rodzice, aby utrzymać się przy życiu potrzebują tak samo grubych środków. I te środki należy im zagwarantować. Pozbawić je ich bowiem, to pozbawić je życia; a podobny czyn nie wchodzi w skład prerogatyw władzy rodzicielskiej.
Wynika stąd jasno, że ziemia, w jakimkolwiek kraju czy okolicy, ze wszystkim, co znajduje się na jej powierzchni i pod nią, czy w jakikolwiek sposób do niej przynależy, stanowi na wieczność wspólną i równą własność wszystkich żyjących tego kraju lub okolicy mieszkańców. Bo, jak powiedziałem, skoro nic nie może podtrzymać życia poza owocami ziemi, mamy do nich takie samo prawo, jak do własnego życia.
Idąc dalej, skoro społeczeństwo nie powinno być w sensie właściwym niczym innym, niż wolną umową zawieraną przez wszystkich członków celem wzajemnej obrony swych naturalnych praw i przywilejów przed zagrożeniami tak zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi, mógłby się kto spodziewać, że owe prawa i przywileje nie będą nigdy wśród ludzi nazywających się „cywilizowanymi” ograniczane bardziej, niż tego wymaga wyłącznie najwyższa konieczność. Powtarzam: mógłby się spodziewać. Obawiam się jednak, że spodziewając się tego, pozostawałby w błędzie. Ponieważ jednak znajomość tej prawdy, którą tutaj głosimy, to sprawa najwyższej wagi, walczmy o nią z otwartą przyłbicą; w której to walce opis początków obecnego systemu własności ziemi może okazać się wcale użytecznym narzędziem.
Jeśli spojrzymy na genezę współczesnych narodów, natychmiast dostrzeżemy, że w wypadku każdego z nich ziemię, jaką zamieszkiwał, wraz z wszystkimi przynależnościami, przywłaszczyła sobie w pewnym momencie i podzieliła między siebie garstka nielicznych, i to z taką zuchwałością, jak gdyby stanowiła ona ich wytwór, owoc pracy ich rąk; nie napotykając zaś na żaden opór, i nigdy nie zostawszy pociągniętymi za swój czyn do odpowiedzialności, zaczęli mniemać, że – względnie, podobnie zresztą jak cała reszta ludzkości, zachowywać się tak, jak gdyby – ziemia została stworzona przez nich i dla nich, bez skrupułów nazywając ją swoją „własnością”, z którą mogą obchodzić się jak chcą, bez względu na byt lub niebyt wszystkich innych żywych istot wszechświata. Zaczęli więc postępować zgodnie z tym przeświadczeniem; i odtąd żaden człowiek, ani żadnej inne stworzenie, nie mógł rościć sobie prawa do jednego źdźbła trawy, jednego orzecha czy żołędzia, jednej ryby czy ptaka, czy jakiegokolwiek innego dobra natury, nawet celem podtrzymania swego życia, bez zgody niby-właściciela; aż do ostatnich skrawków grunta, skały, ugory i wody zawłaszczone zostały przez tych samozwańczych „lordów”; w konsekwencji czego wszyscy ludzie, podobnie jak i zwierzęta, zaczęli „zawdzięczać” swoje istnienie innym, właścicielom, w związku z czym sami stopniowo stali się „własnością” – dokładnie tak, jak drzewa, zioła i tak dalej, wszystko, co rośnie w ziemi, i na pewno w sensie nie mniej ścisłym. Tak też przekonujemy się, że od tego momentu żyjąc, pracując, rodząc się i walcząc, wszystko to czynili wyłącznie dla korzyści swoich panów; którzy to (niech im Pan Bóg błogosławi), przyjmowali tę ofiarę z wielkim gestem, jako rzecz naturalnie im należną. Zapewniając bowiem swym poddanym środki do życia, zapewniali im życie; wyciągając stąd, oczywiście, wniosek, że w takim razie mają prawo korzystać swobodnie ze wszystkiego, co życie i śmierć tych ludzi mogą im przynieść.
Tak też tytuł „bogów” raczej niż ludzi bardziej odpowiadałby tak potężnym istotom; nie dziwi również bynajmniej, że nie ma poświęcenia, którego nie wymagaliby od zniewolonych, upodlonych nędzarzy podobnie wielcy i samowystarczalni panowie, w których poddani ich zdają się niemal żyć, poruszać się i mieć istnienie. Pierwsi ziemianie byli zatem uzurpatorami i tyranami; i wszyscy inni, którzy weszli od tamtego czasu w posiadanie ziemi, mogli to zrobić wyłącznie dziedzicząc po uzurpatorach i tyranach albo od nich kupując (i tak dalej); nie dziw zatem, że posiadacze obecni równie pysznią się swoim bogactwem; i tak samo odmawiają wszystkim innym prawa do najmniejszej choćby jego cząstki. I każdy z nich może, mocą prawa, które wymyślili sami na własny użytek, wyrzucić ze swojej ziemi każdego, kto akurat będzie im przeszkadzał (z której to możliwości, na nieszczęście całego naszego rodzaju, skwapliwie korzystają); w konsekwencji, gdyby wszyscy ziemianie postanowili pewnego dnia naprawdę wziąć sobie, co ich, cała reszta ludzkości mogłaby spokojnie pójść sobie do nieba – na ziemi bowiem, nie byłoby dla niej miejsca. Tak też nie możemy żyć w jakimkolwiek zakątku tej ziemi, nawet tam, gdzie się urodziliśmy, inaczej niż jako obcy, za pozwoleniem tych, którzy mienią się „właścicielami”; za które to pozwolenie w większości wypadków płacimy nieprawdopodobnie dużo, choć dla wielu ciężary z tym związane są tak ogromne, że – jak niektórzy przewidują – jeśli nic się nie zmieni, problem sam z siebie się skończy, a przynajmniej znacząco zmaleje. Ci zaś „stworzyciele ziemi”, jak można ich nazwać, usprawiedliwiają się przez analogię z rzemieślnikami, którzy zachowują przecież wszystkie zyski, jakie ich ręce zdołają wypracować; ponieważ zaś każdy powinien żyć z własnej pracy tak dobrze, jak umie, tak i posiadacze ziemscy. Otóż, biorąc pod uwagę, że – jak staraliśmy się wykazać – ludzkość ma tak samo równe i sprawiedliwe prawo do własności ziemi, jak do wolności, powietrza lub ciepła i światła słońca, a także jak trudno przychodzi jej cieszyć się tym powszechnym darem natury, jasne okazuje się, że bynajmniej nie czerpie ze swoich praw wszystkich korzyści, jakich można by oczekiwać.
Gdyby jednak upierał się ktoś, że systemu bardziej zgodnego z naturą społeczeństwa nie da się zaproponować, spróbuję oddać tutaj ogólny zarys sprawiedliwszych rozwiązań.
Załóżmy zatem, że cała populacja jakiegoś kraju, po długim namyśle i poważnej dyskusji, dojdzie do wniosku, że każdy człowiek tam, gdzie żyje, posiada równe prawo do własności ziemi. Naturalną konsekwencją takiego poglądu będzie wniosek drugi: że jeśli ludzie ci mają wieść życie prawdziwie wspólne, to po to tylko, aby każdy z osobna mógł czerpać jak najwięcej ze swoich naturalnych praw i przywilejów.
Ustala się zatem dzień, w którym mieszkańcy wszystkich parafii tej krainy [jednostki ówczesnego podziału administracyjnego Anglii – przyp. tłumacza] spotkają się celem odzyskania swych dawno utraconych praw i zrzeszą się w korporacje. Tak też każda parafia stanie się korporacją, a wszyscy jej mieszkańcy – tejże korporacji członkami lub obywatelami. Ziemia, ze wszystkimi przynależnościami, w każdej parafii staje się własnością korporacji lub parafii, która otrzymuje całkowitą władzę wynajmować, uzupełniać bądź zmieniać jakąkolwiek część tego majątku, sprawując nad nim jurysdykcję taką, jaką ziemianin sprawuje nad swoimi gruntami, budynkami, które się na nich znajdują i tak dalej; niemniej, prawo do zbycia na rzecz kogokolwiek i w jakikolwiek sposób choćby jednej piędzi parafialnych gruntów, zostaje teraz i po wsze czasy uchylone. Bo decyzją całego narodu parafia, która sprzeda bądź odda komukolwiek jakąś część swojej ziemi, będzie traktowana ze wstrętem i obrzydzeniem, ukarana i ubezwłasnowolniona, jak gdyby sprzedała wszystkie swoje dzieci handlarzom niewolników bądź rękami własnych mieszkańców je zamordowała. Tak też, nie ma już w państwie żadnego innego typu własności ziemskiej, niż parafie – każda z nich jako suwerenny władca swego terytorium.
Następnie, spójrzcie, jak dobrze wykorzystuje parafia czynsz, który ludzie dobrowolnie decydują się wpłacać do jej skarbców; jak sumiennie płaci ustalane co rok przez parlament lub zgromadzenie narodowe podatki na rzecz rządu centralnego; jak wspiera ubogich i bezrobotnych; jak opłaca urzędników, wykonujących konieczną pracę; wznosi, naprawia i ozdabia domy, mosty i inne elementy infrastruktury; patrzcie, jak buduje wspaniałe drogi, trakty i przejścia tak dla ruchu pieszego, jak kołowego; kopie i utrzymuje kanały, i dostarcza wszelkich innych udogodnień dla handlu i transportu; zakłada i prowadzi arsenały, oraz kupuje wszelkiego rodzaju broń, pozwalającą jej mieszkańcom stawiać czoła wrogowi; jak hojnie subwencjonuje rolników czy przedstawicieli jakiejkolwiek innej akurat niezbędnej profesji; słowem – wykonuje to wszystko, co ludzie uznają za pożyteczne; zamiast, jak dotąd, promować luksus, pychę i wszelki występek. Jeśli chodzi o korupcję podczas wyborów, nie ma na nią już więcej miejsca; wszystkie sprawy, które rozstrzyga się przez głosowania, czy to wszystkich mieszkańców parafii, czy to członków odpowiednich komitetów, czy posłów na parlament, rozstrzyga się tajnie, tak więc proces ten nie generuje już żadnych konfliktów, bo nikt nie wie, jak kto inny głosował; wszystko zatem, co można zrobić, aby uzyskać większość, to przedstawić swoje poglądy jak najlepiej w mowie lub piśmie. Rząd centralny nie miesza się do każdej błahostki, przeciwnie: pozwala on każdej parafii zająć się samodzielnie egzekucją prawa, interweniując wyłącznie, jeśli parafie działają wyraźnie przeciwko woli społecznej oraz przyrodzonym prawom i swobodom ludzkości, gwarantowanym przez doskonałą konstytucję i kodeksy tego państwa. Bo osąd parafii jest równie godny zaufania, jak osąd Izby Lordów – bo i równie wolny od strachu przed mówieniem prawdy.
Pewna liczba sąsiadujących ze sobą parafii, tych, na przykład, wchodzących w skład jednego miasta czy hrabstwa, wybiera także wspólnie swoich reprezentantów do parlamentu, kongresu czy senatu; po równo płacą one także na tych reprezentantów utrzymanie. Wybór ten przebiega w następujący sposób: kandydatów przedstawia się wszystkim parafiom tego samego dnia. Następnie, we wszystkich (celem uniknięcia niebezpiecznie dużych zgromadzeń w jakiejkolwiek z nich) przeprowadza się tajne głosowanie. Po gruntownym i pieczołowitym przeliczeniu głosów, ci, którzy otrzymali większość, stają się oficjalnymi reprezentantami regionu.
Jeśli ktoś spędzi w danej parafii przynajmniej rok, automatycznie staje się jej obywatelem bądź członkiem korporacji, którą ona stanowi; zachowując ten przywilej tak długo, jak długo nie spędzi przynajmniej roku w innej, z czym też natychmiast staje się obywatelem nowej, tracąc wszystkie prawa w tej, której obywatelem był poprzednio, o ile nie zdecyduje się ich odzyskać, znów żyjąc w niej przynajmniej pełen rok. Tak więc nie da się być obywatelem dwóch parafii naraz, a z drugiej strony nawet ci, którzy dużo się przemieszczają, zachowują przynależność do jednej konkretnej.
Jeśli znajdą się w jakiejkolwiek parafii przybysze pochodzący z obcych nacji, bądź ludzie z innych regionów, którzy ze względu na chorobę bądź inne podobne wypadki będą potrzebować wsparcia, nim zdołają spędzić w niej pełen rok – w takim wypadku parafia winna traktować ich jak pełnoprawnych obywateli, zająć się nimi z poczucia ludzkości, wszelkie zaś koszty generowane przez pomoc świadczoną przez parafię ubogim spoza niej odlicza Minister Skarbu z pierwszej wpłaty podatkowej, uiszczanej w danym roku przez parafie na rzecz rządu centralnego. Tak więc ubodzy obcy, znajdując się pod opieką państwa, nie budzą zazdrości, chyba że staną się dla wspólnoty ciężarem – ponieważ zaś nie grozi im nędza i śmierć, nie popełniają czynów desperackich, dzięki czemu nie stają się również, jak dzisiaj często są, zabawką w rękach pieniaczy i faryzejskich sądów.
Wszyscy mężczyźni z danej parafii, w dniach przez siebie ustalonych, udają się wspólnie na pobliskie łąki przeprowadzać manewry. Niosą sztandary, grają marsze bojowe, doświadczeni oficerowie przewodzą im – tak obywatele poznają stopniowo tajniki sztuki wojennej. Stają się żołnierzami. Nie po to jednakże, aby bez przyczyny gnębić swych sąsiadów, ale przeciwnie: aby móc bronić tego, czego nikt nie ma prawa im odebrać; biada tym, którzy ich do tego zmuszają – obejdą się z nimi gorzej, niż z bandami piratów i złodziei.
W czasie pokoju nie utrzymuje się żadnych sił wojskowych; ponieważ parafia stanowi wspólną własność wszystkich, wszyscy gotowi są chwycić za broń, gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie; w wypadkach, w których trzeba wysłać siły wojskowe zagranicę, szybko się je zbiera – albo z ochotników, albo ciągnąc losy.
Poza tym, ponieważ każdy ma prawo głosu we wszystkim, co dotyczy jego parafii, i dla swojego własnego interesu musi troszczyć się o dobro wszystkich, grunta dzierżawi się pod bardzo małe gospodarstwa, co zapewnia pracę większej liczbie ludzi i znacząco zwiększa produkcję żywności.
Ani mieszkańcy, ani obcy nie muszą płacić żadnych podatków, poza wspomnianym już czynszem, którego wysokość zależy od ilości, jakości (i tym podobnych) ziemi, budynków i wszelkiej infrastruktury, którą użytkuje. Czynsz służy sfinansowaniu pracy administracji, utrzymaniu dróg, pomocy ubogim i tak dalej, i tak dalej, którymi to rzeczami, jak się powiedziało, zajmują się parafie. Z tego też względu, warsztaty, manufaktury oraz legalne sektory handlu wolne są od wszelkich opłat na rzecz państwa. Wolność wykonania wszystkiego, czego nie można kupić. Albo coś jest zupełnie zakazane, jak morderstwo czy kradzież, albo zupełnie dla wszystkich dozwolone, bez podatków i ceł, czynsz zaś nigdy nie osiągnie wysokości obecnych danin, służących tylko utrzymaniu garstki wyniosłych, niewdzięcznych lordów. Jeśli zaś chodzi o rząd centralny, tę studnię bez dna, to skoro nie będzie już musiał wydawać ogromnych sum na poborców podatkowych, celników, inspektorów, synekury, łapówki i całą tego typu zarazę, jego potrzeby uda się zaspokoić bardzo łatwo, szczególnie że urzędników, tak na szczeblu centralnym jak lokalnym, będzie tylko tylu, ilu niezbędnie potrzeba, pensje ich zaś stanowić będą po prostu sprawiedliwe wynagrodzenie, zapewniające im dobry poziom życia. Jeśli zaś chodzi o inne wydatki, to błahostki, i można je zwiększać lub zmniejszać wedle uznania.
Jeśli jednak czynsz, z którego pokrywa się wszystkie wydatki publiczne, trzeba będzie podnieść – co wtedy? Trzeba pamiętać, że obecnie wszystkie narody wydają ogromne pieniądze nie tyle na zaspokojenie potrzeb publicznych, co raczej utrzymanie niezaspokojonej w swej chciwości klasy obszarników; gdy tej klasy zabraknie, obciążenia publiczne będzie można zwiększać jeszcze długo, nim osiągną one poziom znany z krajów sąsiednich. I niewątpliwie bardziej praktyczne byłoby dla każdego zapłacić trochę więcej raz, jeśli to konieczne, niż po trochu od wszystkiego, co zarobi. Oszczędziłoby to wszystkim niepokoju i kłopotu, rządowi zaś sporo wydatków.
Tym wszakże, co czyni nasz projekt jeszcze wspanialszym, jest fakt, że gdy raz to imperium prawa i rozumu zostanie ustanowione, przetrwa na wieczność. Przemoc i zepsucie, które będą dążyć do jego obalenia, przegrają, wszystkie narody zaś, zachwycone stabilnością jego rządów i dobrobytem mieszkańców, pójdą ścieżką przez nie wyznaczoną. I tak nareszcie wszyscy ludzie osiągną szczęście, i zaczną żyć jak bracia.
Thomas Spence
Przeł. Maciej Sobiech
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na stronie Chesterton Polska. Przedrukowujemy go w porozumieniu z tłumaczem.
Thomas Spence (1750-1814) – angielski radykał, komunista, reformator, filozof i działacz społeczny i pedagogiczny. Pochodził z ubogiej i licznej rodziny rzemieślniczej (był jednym z dziewiętnaściorga rodzeństwa). Zwolennik głębokiej przemiany społecznej, uniwersalnego prawa wyborczego (również dla kobiet), a także… reformy ortograficznej, która uczyniłaby literaturę bardziej przystępną klasom nieposiadającym (sam Spence był wybitnym samoukiem). Inwigilowany przez służby brytyjskie i wielokrotnie więziony w dobie antyjakobińskiego terroru rządów premiera Pitta Młodszego. Zmarł w nędzy. Obecnie promocją dzieł twórcy zajmuje się stowarzyszenie jego imienia działające w Anglii.
Solidarne państwo to takie, które potrafi właściwie zatroszczyć się o swoich obywateli najbardziej potrzebujących opieki.
Tekst pochodzi z pierwszego numeru „Obywatela”, a przypominamy go dokładnie w dwudziestą rocznicę spotkania założycielskiego naszego pisma.