Unijna dyrektywa work-life balance wprowadza we wszystkich krajach członkowskich jednolite przepisy dotyczące minimalnego odpoczynku zatrudnionego podczas wykonywania pracy.
Zgodnie z unijną dyrektywą work-life balance, jeżeli dobowy wymiar czasu pracy pracownika wynosi co najmniej 6 godzin, to zatrudniony będzie miał prawo do przerwy trwającej co najmniej 15 minut. W sytuacji, gdy jego czas pracy przekroczy 9 godzin, będzie przysługiwała mu dodatkowa przerwa, również trwająca co najmniej 15 minut. Pojawi się także trzecia przerwa w tym samym wymiarze czasowym, dla pracujących powyżej 16 godzin.
Jak informuje portal plushr.pl, w życie mają wejść przepisy wprowadzające unijną dyrektywę work-life balance. Miały one obowiązywać od sierpnia 2022 r. Wszystko jednak wskazuje na to, że termin ten zostanie przesunięty. Zgodnie z nowymi przepisami pracodawca będzie musiał poinformować pracownika o jego prawach w ciągu 7 dni od dopuszczenia do pracy. Wszystkie przerwy mają być wliczane w czas pracy.
Sieci handlowe sięgają po różne sposoby, aby ominąć ustawowy zakaz handlu. Tym razem nowy pomysł ma sieć Carrefour: postanowiła założyć w swoich sklepach klub czytelnika.
Jak informuje portal pulshr.pl, zdaniem Państwowej Inspekcji Pracy, otwieranie sklepów metodą „na klub czytelnika” jest niezgodne z prawem. Klub czytelnika, czyli miejsce w sklepie, w którym można wypożyczyć albo przeczytać książkę, to nowy sposób przedsiębiorców na ominięcie zakazu handlu w niedziele. Pomysł ten został wdrożony w co najmniej kilkunastu sklepach w Polsce pod przynajmniej czterema różnymi szyldami. Niedawno na taki krok zdecydował się franczyzobiorca sieci Carrefour w Warszawie.
Nasze stanowisko w tej sprawie jest niezmienne. Każdy przedsiębiorca, który próbuje obchodzić przepisy, może spodziewać się kontroli PIP. Przypadki łamania obowiązującego zakazu, w szczególności podejmowanie pozornych działań, będą przez nas sankcjonowane z wykorzystaniem wszystkich posiadanych środków prawnych – przekazał portalowi wiadomoscihandlowe.pl Juliusz Głuski, rzecznik prasowy PIP.
To nie pierwszy pomysł przedsiębiorców na ominięcie przepisów, zakazujących handlu w niedziele. Kierujący sklepem Intermarche w Cieszynie wykorzystali fakt, że w pobliskiej okolicy znajduje się przystanek komunikacji miejskiej i ogłosili się dworcem autobusowym – sklep pełni rolę poczekalni. Inne sklepy sieci założyły na swoim terenie kluby czytelnicze, czynne siedem dni w tygodniu.
Pojawiają się kolejne pomysły rozwiązania tego problemu, a jednym z nich jest usuwanie dat przydatności do spożycia z produktów spożywczych. Z Wielkiej Brytanii napływają optymistyczne informacje o tego typu programach, a grono sklepów, które decydują się na takie rozwiązanie, systematycznie rośnie.
Jak informuje portal geekweek.interia.pl, firma Marks & Spencer dołącza do grona producentów i sprzedawców żywności, którzy zaczynają usuwać daty przydatności do spożycia – jeszcze w tym tygodniu ponad 300 owoców i warzyw w ofercie firmy trafi do sklepów bez charakterystycznych oznaczeń.
Z informacji podawanych przez lokalne instytucje, jak nasza Najwyższa Izba Kontroli, dowiadujemy się zaś, że w naszym kraju marnowanych jest rocznie niemal 5 mln ton żywności, z czego ponad połowa (60 proc.) jest marnowana w naszych domach.
W jaki sposób klienci mają więc ocenić, czy żywność nadaje się do spożycia, jeśli na opakowaniach nie byłoby dat? W najbardziej naturalny ze sposobów, a mianowicie polegając na swoim wzroku i węchu – mówiąc krótko, mamy obejrzeć i powąchać jedzenie, żeby ocenić, czy jest zepsute.
Jak przekonują eksperci, żywność pozostaje nie tylko zdatna, ale i bezpieczna do spożycia – w zależności od rodzaju – wiele dni, tygodni, miesięcy, a nawet lat po terminie podanym na opakowaniu. Tymczasem za sprawą dat przydatności konsumenci mają dylemat, czy na pewno mogą ją jeść po terminie i często, zamiast spróbować, dla bezpieczeństwa wyrzucają jedzenie do śmieci.
Choć marnowanie żywności to poważny globalny problem, to szybko mogą pojawić się argumenty, że usuwanie dat przydatności może doprowadzić do poważnych zatruć pokarmowych, np. kiedy ktoś źle oceni na oko i nos przydatność żywności.
Północna Izba Gospodarcza bije na alarm, podkreślając, że w Polsce brakuje nawet 150 tysięcy kierowców zawodowych. Izba obawia się, że niedługo nie będzie miał kto wozić węgla i produktów spożywczych do sklepów, nie mówiąc już o autobusach i komunikacji miejskiej.
Jak informuje Portal Samorządowy, przyczyną jest podkupywanie kierowców z sektora publicznego przez prywatnych przewoźników. Brakuje kierowców na trasach krajowych, międzynarodowych, w komunikacji miejskiej. Niewesoło jest w transporcie towarowym i autokarowym. Mocno odczuwalny jest odpływ kierowców z Ukrainy.
Prezes Stowarzyszenia Ekonomiki Transportu Paweł Rydzyński skomentował, że zapotrzebowanie na kierowców zawodowych w Polsce szacuje się nawet na ponad 100 tys. osób. Najbardziej brakuje kierowców w spedycji międzynarodowej, ale widać również poważne braki w strukturach samorządowych i spółkach zajmujących się np. komunikacją miejską. Większość to wprawdzie zapotrzebowanie na kierowców ciężarówek, ale przedsiębiorstwa transportu publicznego też borykają się z niedoborem kadr.
Widzimy wyraźny odwrót od jazdy na długich trasach. Wielu kierowców zraziło się do takiej pracy w czasie pandemii. Część z nich porzuca publiczny transport zbiorowy na rzecz komercyjnego, co wynika w dużej mierze z kwestii zarobkowych.
W ubiegłym roku właśnie niewystarczający poziom wynagrodzeń był przyczyną protestu m.in. w gdyńskiej komunikacji miejskiej. Ostatnie miesiące to nasilenie bardziej radykalnych działań protestacyjnych ze strony kierowców w różnych miastach. W Bydgoszczy niedawno zakończył się dwutygodniowy strajk.
Eksperci Północnej Izby Gospodarczej wskazują, że przepaść powiększa się właściwie z tygodnia na tydzień. Twierdzą, że nie przybywa nowych kierowców, a ci, którzy pracują, coraz częściej rezygnują z długich tras międzynarodowych na rzecz krajowych.